REKLAMA

Tak będą wyglądały polskie miasta przyszłości. Centrum dla bogatych i pustkowie wokół

Kiedy myślimy o mieście przyszłości pewne skojarzenia od razu przychodzą na myśl. Nowoczesne, imponujące drapacze chmur, tętniące życiem ulice, nieprawdopodobne środki transportu. A co jeśli to wszystko się nie ziści, a kluczem do szczęścia jest bierna akceptacja?

miasto przyszłości
REKLAMA

Wyobraźmy sobie, że do Łodzi przyjeżdża ktoś, kto wyjechał z niej w latach 80., całkowicie przestał się miastem interesować, a teraz wrócił na stare śmieci. Zobaczyłby wprawdzie kilka kamienic, których stan się nie zmienił, ale jego oczom ukazałoby się sporo wyremontowanych miejsc. Dostrzegłby też, że ciągle stawiane są nowe apartamentowce. Idąc przez centrum mógłby zapytać, dlaczego co jakiś czas widzi ogrodzony teren.

REKLAMA

Być może nie czekałby na odpowiedź tylko zajrzałby przez płot i dostrzegł ogromną dziurę w ziemi. „Tutaj buduje się mini-metro” – wyjaśniłby przewodnik, a nasz turysta wiedziałby już wszystko. Najwyraźniej Łódź musi trzymać się obranego w latach 80. kursu i dawno przebiła 1 mln mieszkańców. Wszystko na to wskazuje: nowe miejsca do życia, metro. Mógłby mieć tylko wątpliwości, czy Warszawę dało się wyprzedzić, czy ona też się tak wzorowo rozwija.

Jest oczywiście odwrotnie. Liczba mieszkańców Łodzi spada, a miasto się wyludnia. Według analiz prof. Piotra Szukalskiego stolicę województwa czeka głęboka zapaść. Kiedy jednak spaceruję ulicami jestem jak ten dający się omotać mylnemu wrażeniu zmyślony turysta. Tu jeszcze niedawno była luka, a teraz jest plac budowy. Co chwilę powstaje coś nowego. Zapowiadane są kolejne inwestycje deweloperów. W głowie dźwięczy pytanie: dla kogo to wszystko?

Łódź nie jest wyjątkiem. Według wspomnianej analizy Wrocław już w połowie wieku będzie mieć 646 tys. mieszkańców (teraz GUS mówi o ponad 674 tys., ale samo miasto uważa, że rzeczywista liczba mieszkańców Wrocławia wynosi 893 tys.), a w 2060 r. żyć będzie tam 623 tys. osób. Poznań już za ok. dekadę zjedzie do poniżej 500 tys., w 2050 r. do 451,5 tys., a w 2060 r. do 416,8 tys. „Podobna depopulacja dotknie wszystkie pozostałe miasta wojewódzkie” – podsumowywał portal forsal.pl.

Nie może być inaczej. Jak przypomniał portal Kartografia ekstremalna „ubiegły rok był najgorszy pod względem liczby urodzeń w Polsce od odzyskania niepodległości w 1918 roku, a prawdopodobnie nawet jeszcze wcześniej”. Porównanie z 1988 r. wypada wręcz tragicznie. Był to ostatni rok, kiedy udało się osiągnąć zastępowalność pokoleń. Od tego czasu „w niektórych powiatach nastąpiła istna rzeź demograficzna”.

Przegląd złych wiadomości możemy kontynuować czytając doniesienia z Giżycka. Serwis olsztyn.com.pl informuje, że miasto się wyludnia i według szacunków „za dwie dekady w Giżycku będzie zaledwie 2 tys. dzieci i młodzieży”. Dziś jest ich niecałe 4 tys., 50 proc. mniej niż w 1998 r.

A jednak podczas tego balu na Titanicu trwają wielkie zakupy. Przecież ktoś te budynki stawia, ktoś trzyma mieszkania na wynajem, ktoś liczy, że sprzeda więcej i więcej.

„Dlaczego mnie to nie dziwi. Miasto zostało sprzedane deweloperom i prywatnym inwestorom. Ceny jedne z najwyższych w Polsce” – czytamy w komentarzach dotyczących wyludniania się Giżycka.

„To jest podręcznikowy przykład pato-kapitalizmu i masowej turystyki - dla mieszkańców drogeria, korki, smród, hałas, wysokie podatki (na infrastrukturę dla turystów), grodzenie jezior i nędzna praca przy sprzątaniu hoteli - a zyski oczywiście dla kapitalistów” – dodaje inny mieszkaniec.

Komentujący często zwracają uwagę, że Warmię i Mazury upodobali sobie bogaci mieszkańcy stolicy. Kupują mieszkania i działki, wpadają na weekendy, na dłużej zostają w okresie wakacyjnym. A w tygodniu żyją i pracują w Warszawie. Trudno porównywać specyfikę regionów, ale mam dziwne wrażenie, że to samo dzieje się wszędzie, a zmieniają się jedynie inwestorzy. W apartamentowcach drogie mieszkania na wynajem – dla turystów, bo przecież nie dla studentów czy młodych ludzi. Można przyjechać, pozachwycać się, ale coraz mniej osób stać na to, żeby w danym miejscu po prostu być. A jeśli już, to raczej nie w pachnącym świeżością wieżowcu. Te pozostają enklawą bogaczy. Niekoniecznie muszą w nich mieszkać, wystarczy, że je mają.

Tylko jak w takich warunkach ma się cokolwiek rozwijać, tworzyć coś, co znamy jako tętniące życiem miasto. Centrum nie może być przystanią turystów, którzy pojawiają się wyłącznie w weekendy. Miasto nie może od siebie odpychać, wyganiać wszystkich na przedmieścia. A niestety w wielu miejscach tak się dzieje.

Kto chce żyć w polskich miastach?

Niedawno ukazał się raport „Barometr Rozwoju Miast 2024”. Jak czytamy to „pierwszy taki w Polsce, oferuje kompleksowy przegląd stanu i perspektyw rozwoju miast”. Uwzględniono w nim 20 wybranych polskich miast, ale przeanalizowano 19, bez stolicy. „Warszawa bowiem, jako miasto stołeczne, dysponuje tak wieloma elementami specyficznymi, że mogłoby to wpływać na zniekształcenie wyników. W szczególności dotyczy to skali i możliwości jakimi dysponuje” – zaznaczono.

Jakie wnioski płyną z raportu? Teoretycznie dość oczywiste: nigdzie nie jest idealnie. Np. Kraków został uznany za najlepiej rozwijające się miasto, ale

zanotował pewne odchylenia w obszarze „Zarządzanie i współzarządzanie”. Ma także wyraźne problemy z subobszarami „Środowisko”, „Infrastruktura życiowa” oraz „Zarządzanie miastem”.

Drugi Gdańsk też ma „lukę rozwojową”. I to bardzo niepokojącą, bo w obszarze „Praca i perspektywy utrzymania się”. Autorzy zasugerowali, że miasto powinno poświęcić więcej uwagi na „Infrastrukturę życiową”, „Aktywność obywatelską” i „Bezpieczeństwo”.

W kategorii „miasto preferowane do zamieszkania i życia” zwycięzcą jest Gdańsk, a kolejne miejsca zajęły Wrocław i Kraków. Miasta o najniższym wskaźniku preferowanych miast do zamieszkania i życia to Kielce, Katowice i Olsztyn.

Gdańsk ma się z czego cieszyć, ale… co z tego. Serwis pulsgdanska.pl przypomina, że jeżeli chodzi o ceny mieszkań to Gdańsk jak i całe Trójmiasto należy do jednych z najdroższych rejonów w Polsce.  Wprawdzie odnotowano w ostatnich miesiącach delikatne spadki, to „kupujących może po prostu nie stać na stawki proponowane przez deweloperów”. Możesz chcieć mieszkać w Gdańsku, ale będzie o to trudno.

Pytanie „dla kogo są polskie miasta” pozostaje aktualne. Widzę powstające apartamentowce, a w pamięci mam „emeryckie” osiedla, jak czasami określa się niektóre blokowiska, na których żyją przeważnie starsi ludzie. Mówiąc brutalnie lada moment zwolnią się setki, jeśli nie tysiące mieszkań. Być może spadkobiercy zaczną realizować się w nowym ulubionym sporcie, jakim jest gromadzenie i trzymanie mieszkań. Ale nawet jeżeli zechcą je uwolnić to przecież wcale nie jest powiedziane, że będą na nie chętni.

Agata Kołodziej w swoim tekście na Bizblogu cytuje prof. Szarfenberga, według którego „niższa dzietność to szansa na lepszą Polskę”.  

Mniej dzieci to nie katastrofa gospodarki, tylko impuls, żeby gospodarka była bardziej innowacyjna. To nie katastrofa dla systemu emerytalnego czy opieki zdrowotnej, tylko kopniak, żeby oba systemy zreformować. Może wcale nie potrzebujemy dużo rąk do pracy fizycznej za miskę ryżu, tylko lepiej mieć mniej rąk, które zamiast kopać rowy, będą wykonywać pracę generującą wyższą wartość dodaną?

– odczytuje to Kołodziej.

Ciekawe spojrzenie, ale jakoś trudno mi patrzeć na tę kwestię z podobnym optymizmem

Skoro już teraz „nie opłaca się” inwestować w wydajną komunikację miejską, to dlaczego ktoś miałby dbać o lepszy dojazd dla osiedli-widmo? O bardziej przyjazną infrastrukturę? Dla tej garstki, która została, zestarzała się i przyzwyczaiła się do nijakości?

Niewykluczone, że będą przyjeżdżać do Polski mieszkańcy regionów, które najbardziej zostaną dotknięte przez katastrofę klimatyczną. Tylko niekoniecznie muszą wybrać Łódź, Olsztyn, Katowice czy Opole, bo postawią – jak ma to miejsce od lat – Wrocław, Warszawę, Poznań czy Gdańsk.

Wspomniałem o Opolu, bo w cytowanym barometrze miasto miało „relatywnie wysoką pozycję w rankingu ogólnym, nie jest chętnie wskazywane jako preferowane do zamieszkania miasto”. W Opolu, podobnie jak Gliwicach czy Olsztynie, „mieszkańcy byli także znacznie bardziej krytyczni i mimo, że ‘twarde’ wskaźniki były dla tych miast relatywnie pozytywne, to ocena mieszkańców okazała się mniej przychylna”.

Optymista powie, że miasta potrzebują świeżej krwi i nowego spojrzenia. Pesymista stwierdzi, że skoro mieszkańcy lubią stawiać krzyżyk, to raczej nie przyciągną nowych.

Pewnych procesów nie da się odwrócić – pisał z kolei Jarosław Ogrodowski. Miał na myśli Łódź, ale niewykluczone, że te słowa pasują do wielu innych wyludniających się miast:

Przekroczyliśmy już jako miasto tą granicę, którą fizycy określają mianem horyzontu zdarzeń, czyli granicy, zza której powrotu już nie ma. Demografia określa warunki gospodarcze i społeczne, wpływa na wysokość płac, ceny mieszkań czy jakość kapitału społecznego, którym miasto dysponuje, a który od lat jest na poziomie średnich miast, a nie wielkiej piątki (Warszawa, Kraków, Wrocław, Poznań i Gdańsk). Zwyczajnie nie ma tutaj wystarczająco dużo kapitału rozumianego tak ekonomicznie (ile dużych i nawet średnich firm ma siedziby w Łodzi?) jak i właśnie społecznie, gdy tak wiele osób wyjechało i nadal wyjeżdża, nie tylko do Warszawy, ale też do Wrocławia czy Krakowa. Ja sam pracuję poza Łodzią od 2015 roku, pracowałem też w Krakowie, a mieszkam tu wyłącznie dlatego, że mam tu własne mieszkanie i nie muszę kupować nowego na kredyt. Jakość usług publicznych w Łodzi w tym czasie spadła bardzo, nawet w porównaniu do średnich miast - stan ulic, komunikacji miejskiej, wyniki szkół czy kolejki do lekarzy, wszystko to coś, czym Łódź również nie przyciąga.

Ale może właśnie to optymista ma rację i świeże spojrzenie jest potrzebne? Przemawia przeze mnie pesymizm, kiedy myślę o przyszłości polskich miast, ale jednocześnie Łódź lubię i jeśli miałbym spędzić w niej resztę życia nie czułbym z tego powodu niezadowolenia. Mogę wyobrazić siebie w Jeleniej Górze, Kaliszu, Gdańsku, Szczecinie, gdzieś na Mazurach czy Bieszczadach, ale w Łodzi mi dobrze. Czy tylko dlatego, że jestem stąd - z regionu, nie samego miasta - więc Łódź była naturalnym punktem odniesienia i musiała się wgryźć?

To dla mnie nowe uczucie

Przez większą część mojego dorosłego życia myślałem, że energię do wytrzymania w mieście bierze się z niechęci do niego. Łódź była odrażająco brzydka i zła, dlatego wyjątkowa. Im gorzej, tym lepiej. Każde wyszydzanie dodawało sił. Każda rozmowa, w której narzekało się, że nie ma nowych miejsc, że zespoły nie chcą tu przyjeżdżać, że nie ma gdzie bywać, pozwalała wierzyć, że jest się u siebie. W wyjątkowym towarzystwie łódzkich Syzyfów, którzy dalej toczą głaz, mimo że gdzieś indziej jest przecież lepiej. Wiedzą, o co chodzi, i właśnie dlatego tu są.

Wyludniające się miasto tworzy fantastyczne warunki, aby takie myśli kiełkowały. Na takim paliwie nie da się daleko zajechać. Z czasem dostrzegłem, że zniszczone kamienice czy niezadbane bramy to wcale nie jest łódzka specyfika. Znajdują się również w innych miastach, więc nie czyni to nikogo ani wyjątkowym, ani lepszym, ani oryginalnym. Jednak właśnie z tego samego powodu nie są argumentem, by Łódź wyszydzać, wstydzić się jej, uciekać.

Owszem, kamienice dalej wielbię i to wszystkie, ale skupiłem się na pięknie budynków, parków, uliczek, czymś co faktycznie cieszy. Polubiłem Piotrkowską – tak krytykowaną, bo tylko na niej toczy się życie, nie dając szans na rozwinięcie skrzydeł innym miejscom w Łodzi. Najbardziej lubię Piotrkowską w tygodniu, popołudniu, kiedy po prostu idą nią ludzie zajęci swoimi sprawami. Za jej przepych kamienic, ale i normalność, która wtedy panuje. Ale też kiedy tętni życiem w weekendy, gdy nie ma gdzie szpilki włożyć.

Cieszy mnie to, że odświeżono stary wieżowiec. Albo idę ulicą, na której dawno mnie nie było, i przypominam sobie o wyjątkowej kamienicy. Sny o potędze dawno odłożone na półkę, zwykła normalność, która bywa przyjemna. Nie patrzę, że w Gdańsku jest tak, w Warszawie inaczej, a w Poznaniu to i tamto. Niech mają. A ja Łódź wolę i tyle.

„Dla mnie Łódź jest miastem, do którego trzeba dojrzeć” – na łamach łódzkiej Wyborczej napisał swego czasu Piotr Brzózka, który do Łodzi wrócił po latach mieszkania w Warszawie. Dojrzewanie polega zaś na urealnieniu oczekiwań. I chociaż Brzózka przyznaje, że nie oznacza to biernej akceptacji, to ja sam obawiam się, że od tego nie da się uciec.

To uczucie mnie przeraża. Oznacza przecież, że miasto przyszłości to miasto nieidealne. Trzeba pogodzić się, że w zdecydowanej większości nasze miasta przyszłości nie będą potęgami, nie będą się rozwijać (a raczej wręcz odwrotnie), dalej będą mieć swoje problemy - chciałbym postawić tu znak zapytania, ale mam wrażenie, że już sobie na to pytanie odpowiedziałem. Będzie fajna knajpa, teatr, kino, wyremontowane ulice, nowy park czy zrewitalizowany rynek – raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze.

Szczytem marzeń ciągle ma być autobus czy tramwaj, który przyjeżdża co 10, a nie 20 minut? Zielone osiedle w takim stylu, jak budowano po wojnie? Na nic nowego i lepszego nas nie stać?

A może jednak od tej akceptacji wszystko się zaczyna

REKLAMA

Miesiąc temu Łódź obchodziła swoje 601. urodziny. Miasto zorganizowało kolejne huczne urodziny. Dla części było to spore utrapienie, bo scenę ulokowano niemal w samym centrum miasta. W ciągu tych trzech dni koncertów, na które sam wprawdzie nie poszedłem, widziałem wielu ludzi, którzy się dobrze bawią, integrują, spacerują. Widać było, że wszyscy tym żyją - jak na tradycyjnym festiwalu muzycznym, ale ten był wyjątkowy, bo ogarnął całe miasto. Nie sądzę, żeby ci wszyscy ludzie nagle zapomnieli o wszystkich trudach codzienności. Ale - choć to tylko moje wrażenie - biła z nich jakaś dziwna radość ze święta i tego, że jest się u siebie. Niewykluczone, że wynika to ze zmiany mojego nastawienia, a może to właśnie ja zacząłem z tego czerpać, bo podświadomie czuję, że to uczucie zaczyna towarzyszyć na co dzień.

Może więc to ta bierna akceptacja. Pocieszam się, że być może od tego trzeba po prostu zacząć. Przestać się siłować i tworzyć wykreowany obraz, który nie ma prawa powstać. Za to dzięki temu zobaczyć, co można zrobić, żeby było choć trochę lepiej. Zdaję sobie sprawę, że taka naiwność jest bardzo ryzykowna, ale może tak uda mi się bardziej dostrzec wyłaniające się miasto przyszłości.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA