Lubimy romantyzować lata 90. Czas na nową perspektywę
"Dziecko-niedziecko przyklejone do telewizora" - pisze o swojej bohaterce Dominika Słowik, autorka świeżo wydanej książki "Rybie oko". I rzuca nieco inne światło na mitologizowane lata 90.
Nie chciałbym być dzisiaj dzieckiem i współczuje każdemu uczniowi czy nastolatkowi. Nie chodzi tylko o zagrożenia i pokusy, które czyhają na młodego człowieka w sieci, ale również o zjawiska, na które nie ma wpływu – jak sharenting. Można złapać się za głowę czytając, że niektórzy rodzice nie mają nic przeciwko temu, by zdjęcia przedszkolaków czy uczniów szkół podstawowych dostępne były na widoku, dla każdego, na profilu społecznościowym czy stronie internetowej szkoły. Z ulgą wspomina się czasy, kiedy zdjęcia lądowały w klaserze, a nie Instagramie, więc dostęp mieli jedynie nieliczni. Tylko zaufani widzieli fotki z nocnika, twarz ubrudzoną lodami czy łzy po uderzeniu się młotkiem.
Być może nie jest to cecha wyłącznie tego pokolenia, ale ponieważ sam należę do grona wychowanych w latach 90. często spotykam się ze stwierdzeniem, że mieliśmy niebywałego farta. Najprawdopodobniej byliśmy ostatnimi dorastającymi w normalnych czasach, kiedy nowinki technologiczne były już łatwo dostępne i w zasięgu ręki, ale jednak w zdrowych proporcjach. To my wyznaczaliśmy granicę i uważaliśmy, by jej nie przekroczyć. Owszem, był pecet, gry, internet, konsole, pierwsze telefony komórkowe, ale ciągle istniało jeszcze podwórko, boisko, wałęsanie się po mieście czy długie wycieczki rowerowe na wsi. Technologia była ważna, ale nie najważniejsza. Można było od niej uciec, co dzisiaj wydaje się być niemożliwe.
Technologia – komputery, telefony komórkowe, telewizja satelitarna – zgodnie z oczekiwaniami dawała w tamtych czasach wolność i szczęście
Czytając wiele wspomnień z lat 90. zobaczymy właśnie ten dość jednakowy obraz. Wszystko było niewinne i ekscytujące. Dzięki temu to działa, bo każdy może się z tym utożsamić. Jeszcze istniały rzeczy, które łączyły, o których wiedział każdy i najczęściej na każdego działały mniej więcej tak samo. Dlatego płyta CD z wypisanymi flamastrem tytułami budzi tyle pozytywnych skojarzeń. „Każdy” to przeżył.
Na ten kłopot ze wspomnieniami zwróciła uwagę Dominika Słowik, autorka książki „Rybie oko”, w rozmowie z Jakubem Wojtaszczykiem. „Staram się unikać stereotypowych skojarzeń z latami 90., bo mam wrażenie, że wspomnienia te są duchologiczne, jednowymiarowe. Stały się skansenem” - stwierdziła.
Jej powieść rozgrywa się w latach 90. i późniejszych, chociaż nie zostało to powiedziane wprost. Łatwo się tego jednak domyślić. Programy telewizyjne nagrywane na kasety i oglądane w kółko. Przenośne konsole kupowane na bazarze, na których grało się w Tetrisa. MTV i teledyski boysbandu. Niby Słowik sięga po dobrze znane obrazy, ale pokazuje jednak coś innego.
Bohaterowie „Rybiego oka” siłą rzeczy, wręcz nieświadomie uciekają w świat technologii, ale nie po to, żeby go odkrywać i szukać nowych możliwości, ale raczej po to, by zapomnieć o rozczarowującej rzeczywistości. Tej, w której nie ma pracy, perspektyw, lepszej przyszłości. Telewizja satelitarna z setkami kanałów czy wielokrotnie odtwarzana kaseta z „Archiwum X” nie przynoszą ukojenia, ale tylko to zostało po kłótni czy kolejnym niepowodzeniu - patrzenie się w ekran dopóki się nie zaśnie.
Komputer kupiony do nauki niby pozwala pisać teksty na bloga, ale przede wszystkim służy do grania w trakcie bezsennych nocy i powolnego ściągania pirackich filmów. Na czacie nie nawiązuje się nowych wiadomości, tylko dostaje zdjęcia od obleśnych facetów.
Jest w tym jakiś dziwny smutek i rozczarowanie, którego nostalgiczne wspomnienia zwykle unikają
„Rybie oko” będąc powieścią o niedostatku, trudach samotnej młodej matki wychowującej córkę w latach 90., pokazuje również początki dziwnej relacji człowieka z technologią. Edyta, która nie ma pieniędzy na dentystę dla siebie i dziecka, która żałuje kilku złotych na dezodorant dla nastolatki, wie jedno – na pewno nie może zastawić w lombardzie telewizora i motywuje to właśnie dobrem córki.
Słowik w cytowanej rozmowie stwierdziła, że nie musiała wymyślać świata na nowo i pisała o tym, o czym chce. Dlatego wcale nie twierdzę, że jej perspektywa lat 90. jest prawdziwsza od tej, w której wymienia się artefakty przeszłości i odnosi do nich z zachwytem. Jest to jednak spojrzenie odświeżające i zmuszające do myślenia. Być może już wcześniej dało się dostrzec to, co jest naszą rzeczywistością teraz – jak bardzo będziemy uciekać w świat wirtualny po zderzeniu z samotnością, biedą, porażką czy rozczarowaniem. Stanie się jedyną alternatywą, ale przez to też zagrożeniem. Zamiast zmierzyć się z problemem łatwiej o nim choć na chwilę zapomnieć.
Być może tylko udajemy, że jesteśmy ostatnim pokoleniem, które miało kontrolę – nie pamiętamy lub wyparliśmy te momenty, w których pierwsze komputery, telefony czy dekodery były po prostu drogą ucieczki, a nie czymś ekscytującym, bo nowym. Może wcale nie byliśmy pionierami i odkrywcami, tylko już wtedy wpadliśmy w pułapkę rozczarowań. To jasne, że lepiej myśleć pozytywnie, ale tylko obdarcie lat 90. z technologicznego sentymentu pozwoli dowiedzieć się, kiedy i co zaczęło iść nie tak.