Przez miesiąc żyłem w sadzie Apple'a. Korzystałem z iPhone'a oraz MacBooka i opowiem wam o tym
Przez miesiąc żyłem w złotej klatce prosto z Cupertino. Mój laptop z Windowsem został zastąpiony przez MacBooka Air z procesorem M1, a smartfon z Androidem iPhonem 14 Pro. Jak było? Tego dowiecie się z tego tekstu.
Mamy w redakcji taki zwyczaj, że jak ktoś narzeka na problemy ze smartfonami, nieważne czy testowymi, czy prywatnymi, to zazwyczaj w odpowiedzi na wszelkie pytania dostaje link do strony Apple. Bawi mnie to niezmiennie od samego początku, bo przecież wszyscy wiemy, że kupno smartfona tego producenta nie rozwiązuje wszystkich problemów, tylko zazwyczaj generuje nowe, z których najpoważniejszy to: skąd wziąć pieniądze na resztę składowych ekosystemu?
Z racji tego, że od zawsze pracuję na Windowsie oraz na smartfonach z Androidem (bo wszyscy wiemy co się stało z mobilnym Windowsem), brakowało mi pewnej perspektywy, tej jabłkowej. Dlatego z radością przystałem na propozycję redaktora Rafała, żeby przez jakiś czas zamieszkać w sadzie. Akurat skończył się okres gorących androidowych premier, więc można było w spokoju sprawdzić, o co tyle hałasu. Dzięki uprzejmości sklepu x-kom na miesiąc trafił do mnie zestaw złożony z iPhone'a 14 Pro 128 GB oraz MacBooka Air z procesorem M1 8/256 GB.
Od razu uprzedzam - to nie jest recenzja tych sprzętów, bo na łamach naszego portalu już je przetestowaliśmy na wszystkie możliwe sposoby. To zapis wrażeń użytkownika, który po raz pierwszy miał doświadczyć magii Apple. Wrażenia o tyle ważne, że dostałem urządzenia na miesiąc, po tym okresie przyjechał kurier i je zabrał, więc nie muszę usprawiedliwiać wydatku kilku tysięcy złotych i przekonywać czytelników, że to najlepsze na co można było przeznaczyć pieniądze. Nazwałbym to obiektywnym subiektywizmem, bo przecież każda opinia i tak jest w ostateczności subiektywna. Nie przedłużajmy już, zapraszam na wrażenia.
iPhone 14 Pro i MacBook Air M1 - wow, ale to ładne
Jedną z ostatnich książek, która przeczytałem jest znakomita publikacja o tytule: After Steve. Jak Apple zarobiło biliony i straciło duszę. Wiele stron poświęcono designowi urządzeń i całemu procesowi wykuwania ostatecznych form. Pełno jest tam odniesień do magii, prostoty, do poszukiwań idealnych materiałów. Traktowałem to z dystansem, dopóki nie otworzyłem pudełek z urządzeniami. Jejciu, ale tu wszystko jest dopasowane i przemyślane od początku do końca. Może i w pudełku z iPhonem nie ma ładowarki, ale to nie problem w dzisiejszych czasach. Jest za to piękny napis Designed by Apple in California, elegancko zwinięty kabel i poczucie dobrze wydanych pieniędzy. Serio, napiszę to jak typowy fanboj, ale odpakowywanie urządzeń Apple to inny wymiar doświadczeń. W urządzeniach z Androidem większość producentów ma bałagan w pudełku, a tutaj jest inaczej.
iPhone 14 Pro spodobał mi się designem i pewnością chwytu w ręce, natomiast MacBook urzekł mnie złotym kolorem i elegancją. Serio, on przykuwał wzrok, niezależnie czy wyciągałem go na lotnisku czy w pociągu, widziałem te spojrzenia pełne podziwu, ale i lekkiej zazdrości. Jest naprawdę pięknie wykonany.
Skoro ustaliliśmy, że to niebrzydkie urządzenia, to czas odpowiedzieć sobie na pytanie, czy mają jakieś zastosowania praktyczne.
Więcej o Apple przeczytacie:
Czy w Apple jest magia?
Mówi się, że urządzenia Apple po prostu działają od wyjęcia z pudełka i że wystarczy podstawowa wiedza, żeby to ogarnąć. No nie, może kiedyś tak to działało, teraz wymaga to trochę zachodu z hasłami, logowaniami, wyrażaniem zgód na śledzenie lub nie. Miałem problem z Apple ID, okazało się, że mój adres mailowy jest już zajęty, bo kiedyś zrobiłem konto na potrzeby darmowego miesiąca Apple TV, który miałem wykorzystać na obejrzenie For All Mankind (nie zrobiłem tego). Bardzo lubię swój prywatny mail, więc uznałem, że będę korzystał z niego również na nowych urządzeniach. Okazało się, że karta, którą dodałem jako formę płatności straciła ważność, a ostatnim etapem weryfikacji było podanie jej numeru, daty ważności i kodu CVC. Problem w tym, że na taki sam numer mam nową, bo taka jest polityka banku, zmieniła się data ważności i kod CVC. Nie dało się przejść tej weryfikacji, więc musiałem zamówić połączenie z konsultantem, ale było możliwe dopiero następnego dnia. Wybrałem godzinę i czekałem. Po długiej walce udało się odblokować dostęp do mojego Apple ID, a ja mogłem w końcu rozpocząć korzystanie z urządzeń. Po pewnym czasie dochodzę do wniosku, że moge pochwalić działanie supportu.
Na początku jest lekki szok, bo nawigacja, aplikacje czy wygląd menu jest zupełnie inny niż w telefonach z Androidem. Na swój sposób urzekło mnie to, że w systemowej aplikacji Kalendarz nie da się wyświetlić kilku kalendarzy Google i najlepszym rozwiązaniem na to jest instalacja aplikacji Kalendarz Google. Okazało się, że to nie była jedyna aplikacja Google, która działa lepiej niż oryginalny soft Apple. Muszę przyznać, że to całkiem zabawne.
Jest jedna rzecz, która mnie rozwaliła. Face ID. Nie rozumiałem tego całego kultu tej funkcji, podkreślania na każdym kroju jak jest ważna. W testowanych telefonach z Androidem najczęściej mamy do czynienia z prostym systemem, który robi zdjęcie twarzy i porównuje je z zapisanym podczas ustawiania blokady biometrycznej. Tylko nieliczni producenci robią to inaczej, a moim androidowym ideałem jest Huawei do spółki z Honorem. Myślałem, że to całe Face ID będzie działać podobnie jak u dwójki wymienionych chińskich producentów. Och słodkie dziecię Androida, ależ byłem w błędzie. Jeżeli miałbym wskazać jedną kluczową zaletę iPhone'a to byłoby rozpoznawanie twarzy. Jak to dobrze działa i jak jest wygodne. Ustawiałem je jako logowanie do każdej możliwej aplikacji, zatwierdzałem za jego pomocą przelewy, potwierdzałem płatności w telefonie. Niesamowite jest to, jak bardzo dopracowana jest ta technologia. Coś wspaniałego. Zrozumiałem jaka przepaść dzieli pod tym względem iPhone'a i telefony z Androidem. Wróciłem do swojego teleonu, włączyłem biometrię i miałem minę smutnej żaby, to nie działa tak dobrze.
Przejście na MacBooka było dziwne. Jak mówiłem jestem dzieckiem Windowsa i widok menu głównego MacOS sprawił mi ból. Tutaj nic nie wyglądało znajomo, nie rozumiałem zasady, którą kierowali się twórcy. Jakiś Finder, pasek narzędzi na dole, u góry jakieś menu ustawień. Naprawdę dramat. Odnoszę wrażenie, że ten system projektował ktoś, kto zapatrzył się na Windowsa, ale na siłę chciał wszystko pozmieniać, żeby nikt mu nie zarzucił kopiowania konkurencji. Serio, myślałem że nabawię się wrzodów. Koledzy z redakcji przekonywali mnie, że przesadzam, ze tu wszystko jest spójne. Otóż nie. Jest ładnie, bo naprawdę nad warstwą wizualną ktoś się napracował, ale za to jest kompletnie niepraktycznie. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów musiałem szukać podstawowych informacji w internecie, w stylu gdzie się zapisują pliki, jak coś otworzyć itd. Ale jednej rzeczy nie rozstrzygnąłem i nie potrafiłem zrozumieć. Prawa strona paska zadań (Dock) to ostatnio otwierane aplikacje. Przyznam się, że ubijałem je, kierując się windowsowską zasadą, że zbyt dużo aplikacji to zadyszka dla systemu. Jednym z takich programów była przeglądarka Chrome. Wymagała pobrania pliku i instalacji. Za każdym razem, gdy usuwałem ją z paska zadań, to musiałem instalować ją od nowa, bo Finder pokazywał mi plik instalacyjny, a menu aplikacji (taki przycisk Start jak w najlepszym systemie na świecie) uparcie nie wyświetlało Chrome'a. Klikałem instaluj, chwilę później mogłem z powrotem używać przeglądarki już razem z moimi kontami, więc gdzieś ta aplikacja była, tylko była nadpisywana. Niestety jak włączyć Chrome po ubiciu go z belki paska zadań było zagadką, której nie udało mi się rozgryźć po całym miesiącu testowania.
Najlepsze jest to, że wcale nie miałem problemu z innym układem klawiatury
Nawet szybko przyzwyczaiłem się do Command i Option, ale z nawigowaniem po menu MacOS-a miałem problem przez cały miesiąc. Robiłem się w tym coraz lepszy, ale nadal przy niektórych funkcjach musiałem chwilę się zastanowić. Nie wykluczam, że miałbym łatwiej jakbym nie musiał korzystać w tym czasie ze służbowego laptopa z Windowsem. Jednej rzeczy nie rozumiem - czemu po najechaniu na górną część ekranu wysuwa się brzydka belka z brzydką czcionką. Kompletnie nie pasuje do reszty pulpitu.
Nie jestem fanem touchpadów, więc na początek popełniłem herezję. Ostrzegam wrażliwych fanów Apple, żeby przesunęli artykuł z zamkniętymi oczami, bo pokażę co zrobiłem. UWAGA:
Tak, podłączyłem do MacBooka Air bezprzewodową mysz Microsoftu. Moi koledzy chcieli dzwonić po egzorcystę, bo tak się nie robi. Powiedzieli, żebym skorzystał z gestów jak prawdziwy użytkownik MacBooka. Dałem im szansę, zabierając na wyjazd służbowy sam laptop bez myszki. Oczywiście na początek pojawił się problem - jak zrobić prawy klik touchpadem? Wciskałem, wciskałem i nic. Zapytałem moich sąsiadów z samolotu (dziennikarzy motoryzacyjnych, kórzy razem ze mną lecieli na pierwsze jazdy Toyotą C-HR), czy wiedzą jak to zrobić. Odpowiedzieli, że nie, bo korzystają z laptopów z Windowsem. Uświadomiłem sobie, że właśnie siedzę jak król w samolocie ze złotym MacBookiem pośród zwykłych ludzi ze zwykłymi laptopami. Nie mogłem pokazać, że czegoś nie ogarniam, nie mogłem pozwolić na to, że coś mnie rozbije, jakaś sytuacja, zwłaszcza taka, która mnie dotyczy osobiście. Tu nie ma żartów. Zawziąłem się i odkryłem, że trzeba nacisnąć dwoma palcami, żeby wywołać menu pod prawym kliknięciem. Zapytacie, czemu nie skorzystałem z instrukcji? Odpowiem, że nie wiem, jakoś tak wyszło. Później szło mi coraz lepiej, odkrywałem kolejne funkcje i po zakończeniu trzygodzinnego lotu znałem już wszystkie. Po przesiadce do innego samolotu i godzinie kolejnego lotu byłem już mistrzem touchpada. Moi koledzy mieli rację - obsługa MacBooka za jego pomocą jest bardzo wygodna. Po powrocie z Ibizy odrzuciłem myszkę, nie była mi już potrzebna, stałem się prawdziwym użytkownikiem MacBooka. Plemię przyjęło mnie w swoje szeregi.
Po czasie okazało się, że niepotrzebnie zamykałem aplikacje, bo procesor M1 i optymalizacja urządzenia to coś niesamowitego. Czułem się wręcz jakbym obcował z kosmiczną technologią. MacBook Air nie ma żadnych wentylatorów, dzięki czemu praca z nim odbywa się w błogosławionej ciszy, a do tego nie grzeje się podczas pracy. Nie jestem wymagającym użytkownikiem, na komputerze piszę teksty, oglądam filmy, przeglądam internet, a do tego obrabiam zdjęcia w Lightroomie i uczę się Photoshopa. Na laptopach z Windowsem przy pracy z tymi dwoma programami wentylatory wchodzą na maksymalne obroty, a laptop się grzeje. Tymczasem na MacBooku kultura pracy pozostaje bez zmian, jest cicho, szybko i przyjemnie. Niesamowite to jest. Pod tym względem układy Apple Sillicon są wręcz niedoścignione, a przypominam, że mówimy o podstawowym MacBooku z dwuletnim procesorem i 8 GB RAM. Zacząłem się zastanawiać co w takim razie potrafi procesor M2, skoro już M1 jest wydajnościowym potworem. Polecam każdemu doświadczyć tej magii wydajności. Nigdy się nie zaciął, nie zwolnił, a do tego ładowanie odbywa się rzadko, bo czas pracy na baterii jest niesamowity. Przyzwycziałem się, że jak robię coś bardziej wymagającego na laptopie z Windowsem, to muszę podłączyć go do prądu, inaczej system przytnie jego możliwości, żeby się nie ugotował, a poziom naładowania gwałtownie spada. Na MacBooku tego nie doświadczycie. Wziąłem go na całodniowy wyjazd do Warszawy, zapomniałem wziąć łądowarki, ale okazało się, że to nie było żdanym problemem, bo po powrocie nadal miał kilkadziesiąt procent.
AirDrop to król. Amen
Największą siłą Apple jest ekosystem. Nie ma na rynku drugiego takiego, a przynajmniej w Polsce, bo Samsung nie oferuje laptopów, a Huawei ma trochę do poprawienia. Przesyłanie plików, kontynuowanie pracy z jednego urządzenia na drugim, a wreszcie odbieranie połączeń i wysyłanie wiadomości. Niesamowite jest to, jak to wszystko działa i jak ze sobą współgra. Część podobnych rozwiązań wprowadzono ostatnio do Windowsa, ale nie działają tak dobrze jak ekosystem Apple.
W pamięci utkwiła mi jedna sytuacja. Na wspomnianym wyjeździe służbowym była możliwość wjechania do zamkniętej dla ruchu samochodowego częsci starego miasta na Ibizie, zwanej wysokim starym miastem. Wjeżdżało się tam z przewodnikiem, trochę pogadaliśmy, a że miałem trochę wolnego czasu to postanowiłem jeszcze pozwiedzać wysokie stare miasto. Zapytałem się gdzie zaparkować, a przewodnik chciał mi opowiedzieć o tajnym miejscu do parkowania, pod samymi zabytkami. Niestety nie udało się wprowadzić jego adresu do nawigacji samochodowej. Nie mogliśmy sie porozumieć, bo padały hiszpańskie nazwy, ale wtedy przewodnik dostrzegł, że mam iPhone'a. Powiedział, żebym włączył AirDropa i kilka sekund póżniej miałem pinezkę na swoim telefonie. Szczęka mi opadła. Nie wiem kto w Apple wpadł na to rozwiązanie, ale jest geniuszem. Z AirDropa korzystałem regularnie przesyłając pliki z iPhone'a na MacBooka, ależ to jest wygodne. Zero kabli, pytań dobrze znanych z Androida o to czy chcę przesyłać pliki, zdjęcia czy tylko ładować. Udostępniam plik i po chwili jest na docelowym urządzeniu.
Co jeszcze zapamiętałem?
Zakochałem się w automatycznym rozpakowywaniu pobranych plików. Oszczędza to masę czasu, bo pobieram dużo i często. Na Windowsie rozpakowanie plików wymaga kilku kliknięć, na MacBooku klikam w pobrany plik i jest już rozpakowany w mgnieniu oka. Drugim uroczym dodatkiem było menu szybkich akcji, które znajdowało się pod prawym przyciskiem, w którym były takie akcje jak np. konwertowanie obrazków na .jpeg. Wspaniała sprawa w czasach, gdy większośc prasówek to format webp. Takie ułatwienie również oszczędza czas. To podoba mi się zarówno w iOS i MacOS - ktoś tu naprawe pomyślał o szanowaniu czasu użytkownika. Wiele rzeczy robi się intuicyjnie, nawet powiększanie ekranu to po prostu dobrze znane pitch to zoom, a ta funkcja nie działa na każdym laptopie z Windowsem i nie każda aplikacja ją obsługuje.
Mam wrażenie, że MacOS jest lepszy dla początkujących. Moja żona coś robiła na komputerze, rozładował się jej (bo jakże inaczej), dałem jej Maka, kręciła nosem, a nie minęło pół godziny i usłyszałem krótkie - chcę takiego. Jednak dużym minusem jest brak gier. Lubię sobie czasem pograć na laptopie, a jest to mocno utrudnione na MacOS-ie.
iPhone z kolei jest przyjemny w użyciu, nawet edycja zdjęć jest na nim prostsza i nei wymaga instalowania zewnętrznych aplikacji, jak wspomniany Lightroom. Owszem, nie będę miał możliwości oferowanych przez ten program, ale opcji systemowych jest na tyle dużo, że do większości zastosowań wystarczy.
Czy przesiądę się na urządzenia Apple?
Przez chwilę po odesłaniu sprzętu mnie kusiło, nawet sprawdziłem oferty ratalne na ten sprzęt, ale po kilku dniach mi przeszło. Owszem, są to bardzo dobre urządzenia, razem tworzą potężny układ, który wystarczyłby do pokrycia znakomitej większości moich zastosowań, ale doszedłem do wniosku, że 10 tysięcy za wejście w ekosystem to trochę sporo, a przecież wypadałoby mieć jeszcze smartwatcha, słuchawki i opcjonalnie tablet. Czy tęsknię za nimi? Wspominam czule MacBooka Air za każdym razem, gdy słyszę wiatraki w moim laptopie i czekam, aż łaskawie załadują się zdjęcia. Nawet podczas pisania tego tekstu musiałem podłączyć swój laptop do prądu. I to chyba jest najgorsze, że gdzieś z tyłu głowy zostało zasiane ziarno, że da się pracować lepiej, szybciej i bezproblemowo, wystarczy tylko przejść się do Apple. A może od początku moim kolegom chodziło o wciągnięcie mnie do sekty Apple? Wiecie, jak w tych opowieściach rodziców, żeby uważać na siebie w liceum, bo dilerzy rozdają darmowe dawki. Wtedy nikt mi jej nie dał, ale teraz nie wiem czy nie dałem się wciągnąć. Usiadłem do pisania tego tekstu po dwóch tygodniach, żeby nie było zbędnych sentymentów. Tymczasem 2500 słów później znów zaczynam tęsknić.
PS: Po dwóch tygodniach nadal łapię się na tym, że przesuwam prawy kciuk na na CTRL, czyli tam gdzie w Apple mieści się przycisk Option. Mięśnie pamiętają.
*Za udostępnienie MacBooka Air i iPhone'a 14 Pro dziękujemy sklepowi x-kom.pl