NASA miała czołg do niszczenia opon statków kosmicznych. To był niemiecki Tygrys
Wahadłowiec kosmiczny to jedno z najbardziej zaawansowanych technologicznie i imponujących dzieł ludzkości. Jego misje pełne były niezwykłych odkryć i wyczynów, ale także niesamowitych wyzwań i zagrożeń. Jednym z nich była kwestia lądowania wahadłowca na Ziemi po powrocie z kosmosu. Jak się okazuje, nie było to takie proste, jak mogłoby się wydawać. Aby bezpiecznie wylądować, wahadłowiec potrzebował specjalnych opon, które były w stanie wytrzymać ogromne obciążenia, prędkości i skrajne temperatury.
Wahadłowiec kosmiczny był pojazdem wielokrotnego użytku, który mógł wynosić załogę i ładunek na orbitę okołoziemską, a następnie wracać na Ziemię jak samolot. Był to jednak samolot bardzo nietypowy, ponieważ nie miał silników odrzutowych ani śmigieł, a jedynie skrzydła i ster.
Aby wystartować, musiał być przymocowany do potężnej rakiety, która zapewniała mu niezbędną siłę ciągu. Aby wylądować, musiał wykorzystać energię kinetyczną i aerodynamiczną, hamując w atmosferze i zmniejszając prędkość do około 460 km/h. Wtedy mógł dotknąć pasa startowego i zatrzymać się dzięki hamulcom i spadochronom.
Więcej o niezwykłych maszynach NASA przeczytasz na Spider`s Web:
Lądowanie wahadłowca było jednak bardzo ryzykowne, ponieważ wymagało precyzyjnego sterowania i dużej odporności materiałów. Wahadłowiec ważył około 110 ton i lądował z dużą siłą, co oznaczało, że jego opony musiały być bardzo wytrzymałe. Według firmy Michelin, która dostarczała opony dla wahadłowca, każda z nich ważyła około 105 kg i była napełniona azotem pod ciśnieniem około 26 atmosfer.
Opony wahadłowca musiały wytrzymać obciążenie trzykrotnie większe niż Boeinga 747, a także wysokie temperatury powstające podczas tarcia o pas startowy. Wcześniej opona musiała wytrzymać wycieczkę na orbitę, gdzie cały pojazd doświadczał skrajnych temperatur, a także niezwykle gorący powrót w atmosferę Ziemi.
Jeśli opona pękała, mogła to być katastrofa nie tylko dla wahadłowca, ale także dla ludzi w pobliżu. Według NASA jej wybuch uwalniał energię równoważną 2,5 laski dynamitu i mógł poważnie zranić, a nawet zabić ludzi odległości 15 m lub ogłuszyć tych, którzy znajdowali się w odległości 30 m.
Jak NASA testowała opony wahadłowca?
Aby zapewnić bezpieczeństwo i niezawodność opon wahadłowca, NASA musiała je dokładnie testować i sprawdzać. W tym celu wykorzystywała specjalny samolot badawczy o nazwie CV-990 Landing Systems Research Aircraft (LSRA), który był zmodyfikowanym odrzutowcem pasażerskim Convair 990. Samolot ten miał na swoim podwoziu zamontowane opony wahadłowca i mógł lądować wielokrotnie, symulując warunki lądowania. W ten sposób NASA mogła zbierać dane o zachowaniu i zużyciu opon, a także o wpływie różnych czynników, takich jak prędkość, ciśnienie, temperatura, wilgotność, waga czy kąt lądowania.
Testy te były jednak bardzo niebezpieczne, ponieważ opony mogły pękać podczas lądowania lub po nim. Niektóre z nich były tak uszkodzone, że nawet dotknięcie ich mogło spowodować wybuch. NASA próbowała różnych sposobów na unieszkodliwianie takich opon, na przykład za pomocą robota do usuwania bomb, ale nie były one zbyt skuteczne. Robot był drogi, zbyt duży, aby łatwo się poruszać pod samolotem, i nie zawsze był dostępny. Wtedy pojawił się pomysł, który pochodził prawdopodobnie od prawdziwego nerda.
Czołg do niszczenia opon
Pomysłodawcą czołgu do niszczenia opon był David Carrott, pracownik firmy PRC, która miała kontrakt z NASA. Carrott zaproponował wykorzystanie własnoręcznie zbudowanego urządzenia, które nazwał CR-990 Tire Assault Vehicle (TAV), czyli Pojazd Szturmowy do Opon CR-990. Był to czołg zbudowany z zestawu do składania modelu zdalnie sterowanego Tygrysa II, niemieckiego czołgu ciężkiego z czasów II wojny światowej. Był to model do sklejania firmy Tamiya w skali 1:16.
Czołg ten miał długość około 60 cm i szerokość około 20 cm. Carrott wykorzystał dolną część kadłuba, zawieszenie, gąsienice i tylną płytę z zestawu, ale resztę zrobił sam z metalu. Zamiast wieży, zamontował małą kamerę obok wiertarki zasilanej baterią DeWalt z wiertłem o średnicy 9,5 mm. Bateria ta zasilała także silniki na gąsienicach, a kamera przesyłała sygnał wideo do przenośnego telewizora czarno-białego. Całe urządzenie kosztowało mniej niż 10 tys. złotych, podczas gdy poprzedni robot kosztował około 400 tys. złotych.
Zadaniem czołgu było podjechanie do uszkodzonej opony i spuszczenie z niej powietrza przez wywiercenie dziury w boku. W ten sposób opona traciła napięcie i nie stanowiła zagrożenia. Czołg był sterowany zdalnie przez operatora, który obserwował obraz z kamery i mógł manewrować czołgiem pod samolotem. Czołg był także opancerzony, aby chronić się przed odłamkami opony lub samolotu. Czołg okazał się bardzo skuteczny i niezawodny, a także tani i łatwy w obsłudze. Był używany przez NASA do końca programu wahadłowca w 2011 r.