Ile oszczędzasz, żyjąc "na abonament"? Policzyłem, ile musiałbym wydać, chcąc mieć wszystko na własność
Abonamenty podobno są drogie, co zdaniem niektórych nie tylko sprawia, że lepiej jest kupować rzeczy na własność, ale nawet usprawiedliwia piractwo. Jako zagorzały zwolennik abonamentów i kultury dostępu zamiast posiadania, postanowiłem podliczyć, ile kosztowałoby mnie wszystko, z czego skorzystałem w abonamencie, gdybym zechciał to kupić na własność.
Żyjemy na abonament. Napisałem tak w 2019 r. i podtrzymuję to zdanie po dziś dzień, bo w 2022 r. ze świecą szukać popularnych rozwiązań technologicznych, które nie są dostępne w abonamencie. Muzyka? Streaming króluje niepodzielnie. Wideo? Serwisy pokroju Netflixa, HBO Max czy Amazon Prime stopniowo i skutecznie doprowadzają kina i tradycyjną sprzedaż do upadku. Gry? Nie istnieje lepszy deal w świecie gamingu niż Xbox Game Pass, a wkrótce swój abonament pokaże także PlayStation. I nawet nie zaczynajmy tematu oprogramowania profesjonalnego, bo tu – z kilkoma chlubnymi, acz nielicznymi wyjątkami – model Software as a Service dawno już wyparł jednorazowe zakupy.
Trzy lata temu popełniłem podobny tekst, który możecie przeczytać tutaj:
Pomyślałem jednak, że zważywszy na stale rosnącą powszechność abonamentów i fakt, że sam korzystam z nich coraz więcej, warto ponownie podliczyć, ile pieniędzy musiałbym wydać, by mieć to wszystko, z czego korzystam w abonamentach, na własność.
Ile kosztuje życie na abonament?
Zacznijmy od podliczenia, za co dokładnie płacę i ile pieniędzy zostawiłem konkretnym dostawcom na przestrzeni lat. W tym zestawieniu biorę pod uwagę wyłącznie dobra popkulturowe. Przede wszystkim dlatego, że jest to temat, który każdy może zrozumieć i odnieść do własnego zastosowania, ale także dlatego, że rynek profesjonalny rządzi się nieco innymi prawami.
Podsumujmy więc cztery kategorie: VOD, streaming muzyki, książki i gaming. Jako że niektóre z abonamentów opłacam rocznie lub korzystam z pakietów rodzinnych, przedstawiam zaokrąglone kwoty w ujęciu rocznym.
- Spotify: 480 zł
- Apple One (Apple Music + Apple TV+): 300 zł
- Netflix: 720 zł
- Amazon Prime Video: 50 zł (w promocji, regularna cena 11 zł/mies.)
- Xbox Game Pass Ultimate: 660 zł
- HBO Max: 360 zł
- Legimi: 600 zł
Z dwóch ostatnich przestałem korzystać w ostatnim roku, ale uwzględniam je w zestawieniu, gdyż korzystałem z nich przez kilka lat i sporo na tym zaoszczędziłem. Z Game Passa Ultimate zrezygnowałem na początku tego roku, ale... szybko wróciłem, bo to jeden z tych abonamentów, które bardziej opłaca się opłacać, niż nie opłacać.
Nawet jednak, jeśli odejmiemy dwie ostatnie pozycje, zostaje nam kwota przekraczająca 2000 zł rocznie. Jeśli rozbijemy to na rodzaje treści, kwoty prezentują się mniej więcej tak:
Brzmi jak ogrom pieniędzy i woda na młyn przeciwników abonamentów, których jednym z koronnych argumentów jest „przecież i tak nie obejrzysz wszystkich seriali/nie odsłuchasz wszystkich albumów/nie przeczytasz wszystkich książek”, więc lepiej kupować tylko to, z czego się faktycznie korzysta. Jest w tym sporo racji; fizycznie niemożliwym jest obejrzeć wszystkie seriale, przesłuchać wszystkie albumy, przeczytać wszystkie książki czy zagrać we wszystkie gry wideo. Ale czy naprawdę jest tak, że gdybym kupował na własność tylko te albumy/seriale/filmy/książki/gry, które faktycznie pochłonąłem, to zaoszczędziłbym dużo pieniędzy? Sprawdźmy to.
Abonament czy kupowanie na własność? Podliczyłem, z czego faktycznie korzystam w ramach abonamentu.
Trudno jest jednoznacznie określić zużycie poszczególnych dóbr popkultury, ale postaram się jakoś sensownie to uśrednić, by dać chociaż ogólny obraz kosztów, jakie generuje abonament, a jakie wygenerowałoby posiadanie wszystkiego na własność.
Zacznijmy od muzyki, bo tu sprawa jest najprostsza. Choć słucham muzyki bez przerwy, to jestem typem słuchacza, który raczej woli wracać do raz odkrytych brzmień, niż odkrywać nowe. Ponadto rzadko zdarza mi się słuchać singli czy playlist, raczej preferuję staroszkolne słuchanie całych albumów. Widzę to zresztą porównując ten artykuł z jego wersją z 2019 r. – wówczas miałem w bibliotece Spotify 268 „płyt”, podczas gdy dziś – na przecięciu Apple Music i Spotify, które w większości się pokrywają, mam równo 310 albumów.
Ile jednak musiałbym wydać, gdybym chciał mieć tę kolekcję na własność, czy to w formie cyfrowej, czy fizycznego nośnika?
Ceny albumów wahają się od 15 do 50 zł, więc przyjmijmy na użytek tego tekstu średnią cenę 30 zł. Licząc więc, że za każdy dodany do biblioteki album wydałem taką kwotę, na przestrzeni 8 lat musiałbym wydać 9300 zł. Na serwisy strumieniujące muzykę na przestrzeni tych lat nie wydałem więcej niż 5000 zł, nawet uwzględniając rozszerzenie Spotify o pakiet rodzinny i dopłatę do Apple Music.
W przypadku filmów i seriali również jest bardzo ciekawie, choć jeszcze trudniej jest to podliczyć. Gdy robiłem podobne zestawienie w 2019 r., uwzględniałem ceny filmów możliwych do kupienia w wersji cyfrowej i seriali w wersjach na DVD. Tymczasem dziś znakomita większość seriali i filmów, które oglądam, to wersje Full HD lub nawet 4K, za które musiałbym zapłacić naprawdę mnóstwo pieniędzy, szczególnie kupując je na BluRayu. I tu się rodzi problem, bo dla przykładu – w ostatnich miesiącach wessał mnie bez reszty serial Supernatural, który ma 15 sezonów i jest w całości dostępny na Amazon Prime Video, za który płacę 49 zł rocznie. Tymczasem kolekcja wszystkich sezonów na BluRay kosztuje… 1900 zł. To więcej niż zapłaciłem za całe oglądane VOD przez ostatnie dwa lata, a mowa o jednym serialu!
Na potrzeby tego artykułu przyjmijmy jednak, że za jeden obejrzany film zapłaciłbym 25 zł, a za jeden sezon serialu – około 50 zł. W nie najwyższej jakości, oczywiście, bo jeden sezon serialu na BluRay potrafi kosztować 100-150 zł
W ostatnim roku obejrzałem tylko 5 filmów, ale za to łącznie 43 sezony różnych seriali.
- 5x25 zł = 125 zł
- 43 x 50 = 2150 zł
Razem 2275 zł za rok konsumowania treści wideo. I to bardzo, ale to bardzo zaniżając kwoty. Tymczasem w ostatnim roku za serwisy VOD zapłaciłem 770 zł. Dobry deal, jakby mnie kto pytał.
W przypadku gier i książek sprawa się nieco komplikuje.
Łatwo jest binge’watchować seriale i pochłaniać muzykę w tle czy w czasie jazdy autem, jednak książki i gry wideo to dwa rodzaje treści, które wymagają znacznie większej inwestycji czasu, a im człowiek starszy, tym czasu coraz mniej.
Przez lata opłacałem np. abonament Legimi, który kosztował mnie mniej więcej tyle, co dwie książki miesięcznie. Dziś abonamentu nie opłacam, bo pomijając absolutnie dramatyczną jakość usługi, od lat stojącej w miejscu, życiowe zobowiązania i mnogość treści innego typu znacząco zredukowały liczbę książek, które pochłaniam. I tak, jak przez lata czytałem 50-70 książek rocznie, co definitywnie usprawiedliwiałoby opłacanie abonamentu, tak w ostatnich latach liczba ta waha się między 15 a 25 w ciągu roku. Przyjmując średnią cenę książki na poziomie 20 zł, nie wydaję na książki więcej niż 500 zł rocznie, a ponadto od dobrych dwóch lat wróciłem do czytania książek w papierze – otacza mnie tyle ekranów, że w końcu zatęskniłem za fizycznym obcowaniem ze słowami.
Nie oznacza to jednak, że abonament na książki nie opłaca się wcale. Osoby czytające więcej niż 30 książek rocznie z pewnością mogą nieco zaoszczędzić, kupując abonamenty pokroju Legimi czy Empik Go, a jeszcze więcej zaoszczędzą słuchacze audiobooków.
Jeśli zaś chodzi o gry, moje odczucia co do abonamentu są dość mieszane, choć wynika to z faktu, iż gram na PC, a tam do wyboru mamy mnogość sklepów z grami, które regularnie sypią promocjami tak dobrymi, że już dziś mam większą kupkę wstydu na Steamie i w Epic Games Store, niż kiedykolwiek zdołam przejść. Gdy patrzę jednak na absurdalne ceny gier na konsole nowej generacji, utwierdzam się w przekonaniu, że abonament na gry to dziś dla wielu osób jedyna opcja, by móc obcować z nowymi produkcjami. Jeśli bowiem jedna nowa gra kosztuje dziś 300 zł, to nie ma się nad czym zastanawiać – Xbox Game Pass w cenie dwóch nowości oferuje dostęp do ponad 400 tytułów, w tym wielu najnowszych.
W moim przypadku, nawet jeśli gram relatywnie niewiele, abonament wciąż się opłaca. Na przestrzeni ostatniego roku uruchomiłem 12 gier z Game Passa. Nie wszystkie przeszedłem, ale przecież gdybym kupił je na własność, również nie jest powiedziane, że bym je ukończył. Na użytek tego tekstu przyjmijmy optymistycznie, że każda z tych gier kosztowałaby 100 zł. Oczywiście wiele z nich byłoby tańszych, ale niespełna połowa byłaby znacznie droższa, więc 100 zł to dobry półśrodek. Daje nam to 1200 zł za gry. Tymczasem rok Game Passa Ultimate kosztował mnie 660 zł i w jego ramach mogłem nie tylko próbować gry do woli, nie ponosząc dodatkowych kosztów, ale też grać, gdziekolwiek miałem ochotę i na każdym sprzęcie, jaki trafił do mnie na testy i nie tylko; w końcu w ramach abonamentu Ultimate mamy też dostęp do gier w chmurze, dostępnych z każdego miejsca na świecie, nawet na smartfonie.
A przecież mówimy tu tylko o aspekcie finansowym, choć na tym nie kończą się koszty wynikające z posiadania, zwłaszcza fizycznych przedmiotów.
Każdy fizyczny artefakt, który przynosimy do domu, to pewne mentalne i czasowe obciążenie. Fizyczne kopie zabierają miejsce. Trzeba od czasu do czasu zetrzeć z nich kurz. W razie przeprowadzki lub zwykłego przemeblowania stają się niesłychanie upierdliwe.
Nie mówiąc już o tym, że tę posiadaną „na własność” kolekcję nie zawsze możemy zabrać ze sobą. I tu zaczynają się argumenty na korzyść kultury dostępu, z którymi nie można polemizować.
Nawet trzymając się dóbr stricte cyfrowych – o ile nie stworzymy sobie własnej domowej chmury, w której będziemy trzymać cały zbiór muzyki, filmów i książek, nie ma szans na to, że będziemy mieć do nich dostęp z każdego miejsca na świecie, na każdym urządzeniu.
W przypadku dóbr fizycznych w ogóle nie ma o tym mowy – do odtworzenia płyty niezbędne jest stosowne urządzenie, które nie zawsze mamy pod ręką. Nie mówiąc o tym, że nie zawsze możemy zabrać ze sobą choćby część biblioteki.
Abonament się opłaca.
Oczywiście abonament też ma wady. Przede wszystkim na skutek zawirowań licencyjnych dobra dostępne w abonamencie pojawiają się i znikają. Uczciwie mówiąc, doświadczyłem tego tylko 3-4 razy na przestrzeni lat w przypadku muzyki (i kilka razy w przypadku gier), ale nie można polemizować, że jest to problem. Nie znamy dnia ani godziny, w których nasz ulubiony album czy ulubiony serial znikną z serwisu, za który płacimy abonament. Realistycznie rzecz ujmując, abonamenty i ich relatywnie niskie kwoty sprawiają, że często płacimy za rzeczy, z których w ogóle nie korzystamy. Albo korzystamy w stopniu, który nie usprawiedliwia wnoszenia comiesięcznej opłaty.
Jeśli jednak patrzymy na abonamenty stricte przez pryzmat finansów, to nie sposób polemizować z faktem, że abonamenty się opłacają. Dostajemy dostęp do nieprzebranych dóbr popkultury w zamian za relatywnie niską, miesięczną opłatę, w ramach której zazwyczaj mamy dostęp do czego chcemy, gdzie chcemy i jak chcemy. I tak, nie uwzględniam tu kwestii odsprzedaży, bo z doświadczenia wiem, że w kwestii filmów i muzyki prawie nikt swojej kolekcji nie sprzedaje. Co innego gry – tu rynek wtórny ma się doskonale, ale trzeba pamiętać, że nawet oszczędzając nieco pieniędzy, tracimy czas.
Czy żal mi czasami, że nie mam w domu półek zastawionych setkami płyt, dziesiątkami boxów z serialami na BluRayu i uginających się pod ciężarem tysięcy książek regałów? Pewnie. Kiedy jednak widzę, ile pieniędzy oszczędzam opłacając subskrypcje i z iloma niedogodnościami wymagającymi z posiadania fizycznych przedmiotów nie muszę się dzięki temu mierzyć, dochodzę do wniosku, że całe to „życie na abonament” wcale nie jest takie złe.