GamePass ma już 25 mln użytkowników, a ja... właśnie anulowałem abonament
W sejsmicznej erupcji informacji o tym, że Microsoft kupił Activision Blizzard za bazylion dolarów, nie przebiła się inna bardzo ciekawa informacja – że abonament Xbox GamePass ma już 25 mln użytkowników. Abonament na gry od Microsoftu wciąż rośnie, a ja… właśnie anulowałem subskrypcję GamePass PC.
Zacznijmy od małej klaryfikacji. Przede wszystkim uważam, że GamePass - pomimo wad opisanych niżej - to najlepsze, co spotkało gaming w ostatnich latach. Żadna inna usługa nie zrobiła tyle dobrego dla demokratyzacji cyfrowej rozgrywki, co abonament Microsoftu, który kosztuje niewiele pieniędzy, a oferuje dostęp do setek wyśmienitych gier na konsolach Xbox i komputerach osobistych, a od niedawna także w chmurze, na dowolnym urządzeniu. Xbox Series S w parze z abonamentem Xbox GamePass to dziś absolutnie najlepszy zestaw dla kogoś, kto dopiero wchodzi do świata gier wideo lub chce do niego wciągnąć swoje dzieci i bliskich. Nic dziwnego, że GamePass właśnie osiągnął 25 mln aktywnych subskrybentów, a sądząc po tym, jak znane marki trafią do niego po przejęciu Activision-Blizzard, liczba użytkowników będzie tylko rosnąć.
Gram też na PC i przez ostatnie dwa lata opłacałem abonament Xbox GamePass Ultimate, by mieć dostęp także do gier EA Play. Jako pececiarz jednak mam też o wiele więcej opcji niż posiadacze konsoli; komputery osobiste to dziś pole bitwy między bodajże dziesięcioma różnymi sklepami, które przyciągają klientów promocjami i kuszą darmowymi grami. Gdybym grał na konsoli Xbox Series, GamePass bez dwóch zdań byłby moim jedynym źródłem gier. Na PC samą kupkę wstydu mam rozrzuconą po kilku różnych marketplace’ach, w których regularnie kupuję też za gotówkę te gry, których w GamePassie nie ma, lub które z GamePassa znikają.
A mimo to po dwóch latach grania niemal wyłącznie w gry z GamePassa, zrobiłem rachunek sumienia ostatnich miesięcy i… zdecydowałem się anulować subskrypcję.
Xbox GamePass ma jedną ogromną zaletę, która jest też największą wadą.
Ta zaleta to ogrom wyboru. Na samym PC gier jest grubo ponad setka i ciągle dochodzą nowe; choćbym nazywał się Piotr Grabiec i zamknięto by mnie w hiperbolicznej komnacie czasu, życia by nie wystarczyło, by zagrać we wszystko, co jest dostępne w abonamencie Microsoftu. A to z kolei oznacza, że można bez końca przebierać w grach i zostawać tylko z tymi, które naprawdę nam się spodobają.
To oczywiście ogromna zaleta i korzyść, jakiej nie daje żadna inna platforma ani żadna inna usługa. Możliwość taniego testowania nowych gier, bez konieczności wydawania na nie góry pieniędzy, to niepodważalny plus. Dzięki GamePassowi PC sprawdziłem prawdopodobnie więcej gier w ciągu dwóch lat niż przez całą ubiegłą dekadę. Słowo-klucz to jednak „sprawdziłem”.
Bo gdy spojrzałem racjonalnie na moją kolejkę gier z GamePassa, zauważyłem, że choć przez blisko dwa lata grałem dużo i rozpoczynałem wiele tytułów, tak prawie żadnego z nich nie ukończyłem. Z jednej strony to dobrze; we współczesnym świecie dóbr kultury powstaje tak wiele, że szkoda czasu na te, które nie są warte dokończenia. Sęk w tym, że często nie kończyłem nawet tych, które jak najbardziej były warte dokończenia, ale odpuszczałem je albo dlatego, że w kolejce czekała nowa, potencjalnie jeszcze lepsza gra, albo dlatego, że… gra znikała z GamePassa, zanim zdążyłem ją dokończyć (a czasami nawet zanim zdążyłem ją na dobre rozpocząć).
GamePass PC to pasmo problemów technicznych.
O ile konsolowy GamePass to cud, miód i orzeszki, tak pecetowy program uruchamiający momentami woła o pomstę do nieba. Testuję rocznie kilkadziesiąt komputerów i sprawdzam gry z GamePassa na każdym z nich, i… na znakomitej większości coś zawsze się musi wydarzyć. A to gra nie działa w ogóle. A to uruchamia się, ale po chwili wyłącza. A to zacina się, choć nie powinna. Innym razem z niewiadomego powodu obsługuje tylko kontroler, a nie działa z klawiaturą i myszką. Co więcej, zdarzają się sytuacje, że na tym samym komputerze ta sama gra nie działała po instalacji z GamePassa, ale działała bez zarzutu po instalacji z innych sklepów. Tylko w ostatnim czasie spotkało mnie to na dwóch różnych komputerach z trzema różnymi grami: Nier: Automata, Scarlett Nexus i Hades. Dwie pierwsze bez problemu działają na Steamie, trzecia w Epic Games Store, ale w GamePassie żadnej nie udało mi się uruchomić na jednym z testowych komputerów. Na drugim z kolei działały bez zarzutu. Na trzecim Nier w ogóle nie chciał się uruchomić. Loteria.
Zdaję sobie sprawę, że obiegowa opinia o graniu na PC doskonale wpisuje się w to, co napisałem wyżej, ale osobiście poza GamePassem od lat nie miewam żadnych problemów technicznych z graniem na komputerze. Żadnego instalowania sterowników przed uruchomieniem, grzebania w rejestrze i innych mitów, które o pececiarzach rozgłaszają konsolowcy. Tymczasem GamePass PC momentami sprawiał, że czułem się jak gracz żywcem wyjęty z wyobraźni posiadaczy PlayStation.
GamePass nie jest kompatybilny z moim preferowanym sposobem grania.
Abonament Microsoftu stworzony jest tak, by zachęcać do ciągłego próbowania nowych gier. Do zabawy z krótkimi fabułami, niedługimi indykami, skakania od tytułu do tytułu. Tymczasem osobiście do gamingu od zawsze podchodzę zupełnie inaczej. Na spokojnie, powolutku; absolutnie bez parcia, by zagrać w jakiś tytuł na premierę. A gdy już wsiąknę w jakąś grę, to bardzo lubię do niej wracać; zwłaszcza że moim ulubionym gatunkiem są RPG z otwartym światem, które można uruchamiać raz na jakiś czas i za każdym razem odkrywać coś nowego. Lubię też wracać do gier, które zachwyciły mnie fabułą czy rozgrywką. Tymczasem GamePass, jak każdy abonament, albo to utrudnia, albo wręcz kompletnie uniemożliwia.
Dotarło to do mnie szczególnie teraz, gdy rozeszły się wieści, iż Octopath Traveler ma zniknąć z GamePassa. W tej grze nabiłem już kilkadziesiąt godzin i bardzo ją lubię, ale nie jest to gra, którą chcę przejść „na raz”. Dawkuję ją sobie, na spokojnie przechodząc kolejne z ośmiu wątków. Tymczasem okazuje się, że teraz mam dwa wyjścia – albo poświęcić się grze bez reszty przez najbliższe tygodnie i próbować ją dokończyć nim zniknie z GamePassa, lub kupić ją na innej platformie i mozolnie przechodzić od nowa.
Robiąc też swoisty rachunek sumienia, zauważyłem, że o ile od 2019 do 2020 r. grałem niemal wyłącznie w GamePassie, tak na przestrzeni ostatniego roku grałem głównie poza GamePassem (nie licząc okazjonalnych rundek w Forzy Horizon 5 i wspomnianym Octopath Traveler). Gdybym miał to przełożyć na pieniądze, to wydałem rocznie 660 zł na abonament, z którego prawie nie korzystałem, jednocześnie wydając prawie drugie tyle na gry w innych sklepach, które nie znikną (odpukać) z cyfrowego sklepu po kilku miesiącach tylko dlatego, że wygasła licencja na ich udostępnianie.
A potem pod koniec roku przyszła doskonała zimowa wyprzedaż gier na Steamie, gdzie obkupiłem się w tytuły, których w GamePassie albo nie ma, albo które z GamePassa dawno zniknęły (np. Ys VII) i wydałem na nie może połowę tego, ile kosztować mnie będzie roczny abonament Microsoftu. Decyzja mogła więc być tylko jedna: ekonomicznie opłacanie GamePassa przestało mieć sens. Gdy tylko to sobie uświadomiłem, anulowałem subskrypcję i nie zamierzam jej przywracać co najmniej do premiery Starfield, a może nawet i dłużej. Wszystkie gry, w które naprawdę chcę zagrać, mam już teraz na Steamie, w Epic Games Store lub na GoG. Cała reszta może poczekać.
GamePass jest częścią przyszłości gier, która nie każdemu odpowiada. Sam jestem rozdarty.
Jest taki jeden kanał gamingowy na YouTubie, który od pewnego czasu jest moim nie-takim-znowu-guilty pleasure: Happy Console Gamer. Kanał dość niszowy, ale prowadzony przez człowieka zupełnie innego niż większość gamerów/streamerów współczesnego Twitcha lub YouTube’a; nie prowadzi go rozwrzeszczany nastolatek ani zblazowany były dziennikarz, ale blisko 50-letni nerd, który pasjonuje się grami niemal od samego początku ich istnienia. W swoim ostatnim wideo Johnny mówi o przyszłości gier wideo i o tym, że nie zmierza ona w kierunku, który sam pochwala. Wtórują mu setki graczy w komentarzach, którzy również nie są przekonani.
Gry wideo są dziś mainstreamową rozrywką. Nie jest to już zabawa dla nerdów z piwnicy pokroju Johnny’ego, kolekcjonujących edycje specjalne, ale najbardziej dochodowa gałąź przemysłu rozrywkowego, sterowana przede wszystkim przez wielkie korporacje nastawione wyłącznie na zysk. A aby zyski mogły rosnąć, gry muszą być dostępne wszędzie. By zaś mogły być dostępne wszędzie, muszą być tanie i dostępne bez konieczności posiadania dodatkowego sprzętu – przynajmniej taką wizję przyszłości chce nam sprzedać Microsoft, zbierając swoją armię pierwszoligowych studiów gier do GamePassa i nieuchronnie kierując się w stronę abonamentu nie tylko na gry, ale po prostu na granie. Przyszłość w wizji Microsoftu jest jasna: Xbox ma być dostępny w chmurze dla każdego. Wystarczy będzie zabrać pada do znajomych, zalogować się na konto na ich telewizorze i voila, już możemy grać. Sony prawdopodobnie obierze ten sam kierunek, a Nintendo dalej będzie tworzyć małe konsolki dla dzieci nie będzie przejmować się rynkiem, robić swoje i zarabiać miliony.
Niestety to też oznacza, że w wizji Microsoftu nie ma miejsca dla ludzi takich, jak ja; którzy lubią wracać do raz ogranych tytułów i którym nie zależy na graniu w najnowsze produkcje na premierę. Nie ma tam też miejsca dla tych, którzy lubią posiadać gry na własność, bo skoro w przyszłości mają wyparować konsole, to wyparują też do reszty fizyczne nośniki, a może nawet (kto wie?) cyfrowe wersje kupowane jednorazowo. Osobiście nie mam nic przeciwko kulturze dostępu, ba, wręcz uważam ją za dalece bardziej korzystną niż kultura posiadania, ale w przypadku gier – które są przecież największym, najbardziej wielowymiarowym medium, jakie stworzyła ludzkość – bardziej niż w jakiejkolwiek innej formie rozrywki powinniśmy mieć wybór.
I sam jeszcze nie jestem pewien, czy podoba mi się wizja przyszłości, której częścią jest GamePass. Abonament na gry to wygoda, tak. To możliwość ekstremalnie taniego grania i testowania produkcji, po które w innym wypadku nigdy byśmy nie sięgnęli. Ale jest to też narzędzie, które zamienia gry w fast-food i odstrasza tych, którzy traktują gaming jako coś więcej, niż tylko kolejny sposób na zabicie czasu.