Czy korzystasz z abonamentów, za które płacisz?
Co miesiąc płacę ponad 400 zł za różnego rodzaju abonamenty. I chociaż nie żałuję wydawanych na nie pieniędzy, tak obiektywnie rzecz ujmując, z połowy rzeczy zwyczajnie nie korzystam.
Do refleksji skłoniła mnie informacja, iż YouTube testuje „lajtowy” abonament YouTube Premium Lite, który obejmie wyłącznie usunięcie reklam z serwisu z pominięciem wszystkich dodatków, takich jak odtwarzanie w tle, YouTube Music czy YouTube Originals.
Prawdę mówiąc, taki abonament w zupełności by mi wystarczył, wszak YouTube Premium opłacam wyłącznie po to, by nie widzieć reklam w serwisie. I tak pomyślałem – w jakim stopniu w zasadzie wykorzystuję te wszystkie abonamenty, za które co miesiąc płacę?
Abonamenty to mnóstwo dobra. Ale co za dużo, to niezdrowo.
Mój aktualny balans płaconych abonamentów wygląda następująco:
Miesięczne wydatki na rozrywkę:
- Netflix: 52 zł
- Spotify: 30 zł
- Game pass Ultimate: 55 zł
- Apple One: 25 zł
- YouTube Premium: 25 zł
Miesięczne wydatki na pracę:
- Adobe: 170 zł
- Office: 43 zł
- Evernote: 11 zł
- Google One: 9 zł
Razem: ok. 420 zł.
Spora suma, chociaż znakomitą większość stanowią programy, które są mi niezbędne do pracy. Realistycznie jednak… płacę za mnóstwo rzeczy, które nie są mi potrzebne.
Netflixa w najwyższym abonamencie opłacam tylko dlatego, by mieć najwyższą dostępną jakość wideo. Nie współdzielę z nikim konta, więc gdyby pojawiła się opcja subskrypcji indywidualnej z dostępem do jakości 4K, z chęcią bym zamienił próg abonamentu.
Z całego Apple One korzystam wyłącznie dla Apple Music, który co prawda kosztuje sam w sobie 20 zł, ale nadal daje to szereg usług, z których nie korzystam, choć za nie płacę.
Z dobrodziejstw YouTube Premium, poza wycinaniem reklam, nie korzystam w ogóle. YouTube Music mógłby dla mnie nie istnieć, podobnie zresztą jak YouTube Originals.
Zacząłem opłacać pełny pakiet Adobe, by oprócz Lightrooma i Photoshopa zyskać dostęp do Premiere Pro, Audition i After Effectsa, ale to przecież nie wszystkie programy, do których mam dostęp. Wykorzystuję 5 aplikacji, a 13 kolejnych leży odłogiem. Płacić jednak muszę za dostęp do wszystkich, bo kupowanie indywidualnych subskrypcji na aplikacje w modelu biznesowym Adobe jest skrajnie nieopłacalne.
Podobnie zresztą z pakietem Office – korzystam tylko z chmury OneDrive, Worda i okazjonalnie Excela. Power Pointa odpaliłem ostatnio na studiach, a co do reszty to nie jestem do końca pewien, do czego służą.
Evernote jest kombajnem o niesamowitych możliwościach i na szczęście kosztuje grosze, bo wykorzystuję go w stopniu znikomym – ot, trzymam tam nieco notatek i wycinków ze stron internetowych. Daleko mu w moim przypadku do „drugiego mózgu”, jakim ten program może się stać.
Prawdziwą zagwozdkę mam jednak w przypadku Game Passa i Spotify, bo ostatnio mam coraz większe wątpliwości co do dylematu „mieć dostęp” kontra „posiadać na własność”.
Na co dzień nie mam problemu z tzw. „kulturą dostępu”. Nie czuję potrzeby posiadania dóbr kultury na własność; od dzieciństwa z zamiłowaniem korzystam z bibliotek, niczego nie kolekcjonuję, nawet auto mam w leasingu i nie stanowi to dla mnie żadnego problemu. Tym bardziej więc widzę same korzyści w płaceniu za dostęp do setek gier i nieprzebranych zasobów muzyki, zamiast kupowania pojedynczych gier czy płyt. A może raczej powinienem napisać „widziałem same korzyści”, bo ostatnimi czasy mam coraz więcej wątpliwości.
Mój dobry kolega z branży pisał ostatnio o tym, że męczy się z kupowaniem i ripowaniem płyt, bo nikt mu ich nie zabierze. Znamy się i lubimy, ale jego podejście do kolekcjonowania fizycznych nośników zawsze było mi skrajnie obce, a argumentu pt. „zabiorą mi” kompletnie nie rozumiałem. Aż niedawno zacząłem sobie uświadamiać, jakie jest moje realne użycie Spotify czy GamePassa.
W Spotify mam dostęp do nieprzebranych zasobów muzyki, owszem. Ale mój sposób słuchania muzyki jest bardzo „staroszkolny”, a mianowicie lubię słuchać muzyki albo w formie całych albumów, albo własnoręcznie tworzonych playlist; gardzę algorytmami i nie przepadam za kulturą singli. W bibliotece mam więc de facto nieco poniżej 200 albumów i tylko sporadycznie dodaję do nich coś nowego. Gdybym chciał je wszystkie kupić na własność, kosztowałoby mnie to majątek – o wiele więcej, niż zapłaciłbym za Spotify w skali 10 lat. Ale nie doszłoby do sytuacji, która miała miejsce w zeszłym tygodniu, gdzie z kilku moich playlist utwory po prostu wyparowały i zmieniły się w wyszarzone, niedostępne pola. Okazało się, że prawdopodobnie Apple Music ma teraz wyłączność na te utwory, bo odnalazłem je w serwisie Apple’a. Nadal mam do nich dostęp, więc nie ubolewam przesadnie, ale niesmak pozostał. Gdyby to były moje kupione na własność płyty, do takiej sytuacji by nie doszło.
Game Pass z kolei z początku mnie zachwycił, ale gdy już przeszedłem (prawie) wszystko, co chciałem, złapałem się na tym, że praktycznie z niego nie korzystam. Gram na PC, więc pula gier jest o wiele bardziej ograniczona niż na konsoli i może dlatego doszło do sytuacji, w której nie ma tam już nic, co by mnie interesowało, a sporo gier z biblioteki Game Passa mam od dawna na innych platformach. Z kolei tytuły, w które naprawdę chcę obecnie zagrać, nie są w Game Passie dostępne, nie mówiąc o tym, że sporo tytułów, które mi się podobały, zdążyły już z Game Passa zniknąć.
Nie zrozummy się źle, nadal bardzo cenię sobie dostęp do tylu gier za 55 zł miesięcznie, co w skali roku daje koszt 2-3 nowych gier kupionych na premierę. Gdybym się jednak uparł i polował na promocje, mógłbym mieć większość gier z Game Passa relatywnie tanio na innych platformach. A że jestem z tych, którzy bardzo lubią wracać do ukończonych gier, nie musiałbym się martwić, że któregoś dnia odpalę Game Passa, a którejś z ulubionych gier w nim nie będzie.
Nadal uważam, że kultura dostępu w naszych czasach dalece przewyższa kulturę posiadania na własność. Treści różnego rodzaju powstaje dziś tak wiele, że ograniczanie się wyłącznie do rzeczy kupowanych dla siebie to zamykanie się na bezprecedensowy ogrom popkultury. Konfrontując jednak tę idealistyczną wizję z realnym użyciem, widzę, że… gdybym zmienił zdanie i kupił wszystko, czego realnie słucham i w co realnie gram na własność, wiele bym nie stracił względem tego, do czego mam dostęp w abonamencie.
Abonamenty? Nadal jestem na tak, ale…
…żałuję, że kultura dostępu jednocześnie tak silnie powiązana jest z kulturą nadmiaru. Gdyby nie to, że muszę za to płacić, nie posiadałbym nawet ułamka programów i funkcji, które mam dziś dostępne w abonamencie. Może wynika to z faktu, że w codziennym życiu jestem raczej minimalistą, ale uwiera mnie świadomość tych niewykorzystanych cyfrowych dóbr, zwłaszcza że co miesiąc wydaję na nie pieniądze. Cóż, tyle dobrego, że w przeciwieństwie do fizycznych kolekcji, ten cyfrowy nadmiar przynajmniej nie zbiera kurzu na półkach.