Wstrzymajcie portfele. Komputery Mac z chipem M1 to na razie obietnica rewolucji, nie trzęsienie ziemi
Pierwsze komputery Apple’a z autorskim procesorem Apple M1 już tu są. W perspektywie czasu dzisiejszy dzień będzie zapewne wskazywany jako początek cichej rewolucji. Dziś… wzruszam ramionami.
Po obejrzeniu dzisiejszej prezentacji Apple’a siedzą we mnie dwa Łukasze. Jeden, jak na geeka przystało, jara się niewyobrażalnym potencjałem, jaki drzemie w architekturze ARM i nowych Macach z czipem Apple M1. Drugi puka się w głowę, gdy widzi te wszystkie zachwyty w mediach społecznościowych i Piotra Grabca, który w jednej karcie przeglądarki zamawia Maca Mini z czipem M1, a w drugiej zaczyna zrzutkę na siepomaga, żeby mieć co jeść do końca miesiąca.
Obydwa Łukasze poniekąd mają rację. Tak, czip Apple M1 to początek cichej rewolucji. I tak, dziś nie ma to żadnego znaczenia, a kupno nowych Maców to (prawdopodobnie) wyrzucanie pieniędzy w błoto.
Co zmieni czip Apple M1?
O wiele lepiej ode mnie wyjaśnia to w swoich tekstach Maciej Gajewski, ale pokrótce i w bardzo prostych słowach spróbuję przedstawić różnice.
Apple M1 to tak naprawdę zmodyfikowana wersja chipsetu Apple A14 Bionic, który znajdziemy w nowych iPhone’ach i iPadach. To system-on-a-chip, SoC. Wszystkie komponenty składające się na moc obliczeniową komputera, które dotychczas były rozsiane po całej płycie głównej w osobnych elementach, teraz stanowią jedną całość, wykonaną w 5-nanometrowej litografii.
W przełożeniu na praktyczne zastosowania oznacza to, że z takiego SoC można wycisnąć taką samą albo nawet większą wydajność niż z klasycznego układu podzespołów, wykorzystując do tego nieporównywalnie mniej energii i generując mniej ciepła. A to w praktyce oznacza dwie rzeczy.
Pierwsza to (potencjalnie) fenomenalne czasy pracy na jednym ładowaniu w laptopach, a druga to bezgłośna praca maszyny, która teraz nie wymaga wentylatora do efektywnego chłodzenia podzespołów. Innymi słowy, Apple może teraz stworzyć maszynę o potężnej wydajności zamkniętą w obudowie niewielkiego laptopa, który w dodatku będzie działał na jednym ładowaniu dłużej od iPada i robił to bezgłośnie. A jeśli dostanie wentylator zapewniający lepsze chłodzenie (jak nowy MacBook Pro 13 z czipem M1), będzie mógł osiągnąć o wiele wyższą wydajność.
Co więcej, stosowanie tej samej infrastruktury na urządzeniach mobilnych i komputerach stacjonarnych oznacza unifikację oprogramowania, które - jak to zgrabnie ujął Przemek Pająk w swoim felietonie - będzie teraz sprzętowo agnostyczne. Czyli aplikacja na telefonie, tablecie i komputerze będą dokładnie tymi samymi aplikacjami, dostosowanymi do rozmiaru wyświetlacza. Brzmi przełomowo, prawda?
Niestety tylko „brzmi”, bo konkretów na dzisiejszej prezentacji nie dostaliśmy.
Dużo słów, zero konkretów. O chipie M1 na razie nie wiemy nic.
I nie dowiemy się, dopóki nowe Maki nie trafią w ręce pierwszych recenzentów i użytkowników. Podczas konferencji przedstawiciele Apple’a rzucali frazesami i niewiele mówiącymi porównaniami. Np. „MacBook Air jest szybszy od 98 proc. laptopów z Windowsem sprzedanych w ubiegłym roku”, albo „MacBook Air z czipem M1 jest 3x szybszy od poprzedniego MacBooka Air z procesorem Intela”. Zero konkretów, zero liczb, zero realistycznych porównań.
Rozumiem, dlaczego ta konferencja ta wyglądała. Jak to ujął Maciej Gajewski na redakcyjnym Slacku, przesłanie miał zrozumieć zarówno czytelnik mediów technologicznych, jak i New York Timesa. Tym niemniej jestem rozczarowany tą zmarnowaną okazją: Apple miał doskonałą możliwość, by upokorzyć swoich rywali i jednocześnie wyprężyć muskuły, pokazując, o ile faktycznie szybszy i bardziej energooszczędny jest czip Apple M1.
Fakt, iż tego nie zrobił, dla mnie oznacza jedno: szału nie ma. Skoro Apple rzuca ogólnikami, może to oznaczać, iż czip Apple M1 wcale nie jest spektakularnie szybszy od istniejących procesorów stosowanych w komputerach podobnej klasy i póki co nie ma się czym chwalić. Albo po prostu Apple uznał, że swoich profesjonalnych konsumentów również może traktować jak idiotów, którym konkrety nie są do szczęścia potrzebne. To również możliwe.
Potencjał czipu M1 objawi się póki co tylko w tych aplikacjach, które zostaną od nowa skompilowane na nową architekturę ARM. Co oznacza, że póki co nie doświadczymy go w zbyt wielu aplikacjach, bo oprócz programów Apple’a na start nie znajdziemy wielu aplikacji zoptymalizowanych na chip M1. Nawet Adobe, który rzekomo miał przygotować swoje najpopularniejsze programy na start nowej generacji komputerów Apple’a, przesunął premierę Photoshopa i Lightrooma dla ARM na przyszły rok.
Apple zapewnia, że mimo tego wszystkie istniejące aplikacje będą działały na nowych procesorach, stosując mechanizm o nazwie Rosetta 2, czyli wirtualizację aplikacji x86 na procesorach ARM. Nie będą one mogły jednak korzystać z pełni potencjału nowego SoC i na dobrą sprawę nie wiemy na razie, jak się zachowają. Nie wiemy, jaka będzie stabilność takich aplikacji ani jaka będzie ich wydajność na nowym procesorze.
Nie wiemy też, na ile prawdziwe okażą się zapewnienia Apple’a o długim czasie pracy. Nowy MacBook Pro 13 ma rzekomo pracować aż 17 godzin podczas pracy w przeglądarce, ale… no właśnie. Ale. Te 17 godzin zakłada korzystanie z Safari, nie z Chrome’a, który jest bezwzględnie najpopularniejszą przeglądarką na świecie. Nie wiemy też, jaki wpływ na czas pracy będzie miało emulowanie aplikacji x86. Obawiam się scenariusza rodem z Surface Pro X - Microsoft również obiecywał gruszki na wierzbie, a skończyło się czasami pracy gorszymi niż na maszynach z Intelem.
Maki z procesorem Apple M1 to wielka niewiadoma.
Nikt, kto wykorzystuje komputer do profesjonalnych celów, nie powinien dziś wydać pieniędzy na nowe komputery Apple’a. Zbyt wiele jest znaków zapytania, by zaufać tym maszynom w codziennej pracy, póki nie zostaną one solidnie zbadane i przetestowane.
Trzeba też wspomnieć o tym, że pod względem ilości RAM-u nowe Maki to spory krok wstecz. Każdy z nowych komputerów możemy kupić z maksymalnie 16 GB RAM. A na dziś to ledwie minimum.
Kiedyś, gdy wszystkie aplikacje zostaną przepisane na procesory ARM, 16 GB RAM-u powinno wystarczyć znakomitej większości użytkowników. Dziś 16 GB RAM ledwie wystarcza do otworzenia kilku kart w Chromie na raz, a co tu mówić o zastosowaniach profesjonalnych, zwłaszcza na niezoptymalizowanych aplikacjach?
Dla kreatywnych profesjonalistów nowe Maki w ogóle nie powinny wchodzić w grę. W pracy potrzeba pewności i stabilności sprzętu, a tego żadna pierwsza generacja komputerów nie jest w stanie zagwarantować. Zwłaszcza gdy mówimy o tak fundamentalnej zmianie podzespołów.
Dzisiejsza prezentacja to początek rewolucji. Ale nie trzęsienie ziemi, jakim chcieliby je widzieć niektórzy.
W ubiegłym tygodniu czytałem kilka analiz mówiących o tym, że dzisiejsza konferencja będzie trzęsieniem ziemi dla rynku PC. Słychać głosy, że to koniec Intela. Ja natomiast mówię, że to co najwyżej pierwszy kamyczek spadający z góry, a Intel… cóż, na pewno zaboli go to wizerunkowo, ale biznesowo już nie bardzo.
Pomimo nieco nachalnego marketingu i przekonywania Tima Cooka, że z Maców korzystają „ludzie wyjątkowi”, trzeba spojrzeć na suche fakty: Maki to mniej niż 10 proc. rynku PC. Rynku, który i tak jest mikroskopijny, i który okupują głównie profesjonaliści oraz gracze.
Wiecie, co zmienią w tym układzie dzisiejsze premiery? Nic. Absolutnie nic. Maki nadal będą sprzedażowym planktonem, choćby wszystkie górnolotne obietnice Apple’a okazały się prawdą.
Intel zaś… pewnie nawet nie poczuje, gdy Maki uciekną mu z portfolio klientów. Patrząc na wolumen dostarczanych podzespołów, Apple stanowi dla Intela niewiele znaczący procent sprzedaży. O wiele większym problemem dla Intela jest w tej chwili AMD, które odbiera mu coraz więcej entuzjastów i graczy, a także ARM, które powoli podbija centra danych, wypierając Intela z segmentu przemysłowego. Apple to przy tych problemach małe piwo.
Dzisiejsza konferencja nie była zatem trzęsieniem ziemi, ale co najwyżej kamyczkiem spadającym z góry.
Teraz wszystko zależy od tego, czy kamyczek wywoła lawinę, czy strąci kilka dodatkowych kamyczków i stanie w miejscu. Nim się o tym przekonamy, upłyną jednak lata.
Sam Tim Cook zapowiedział, że pełna wymiana portfolio sprzętów Apple’a na wersje z autorskimi podzespołami potrwa minimum 2 lata. Kolejne lata trwać będzie optymalizacja aplikacji na nową infrastrukturę komputerów z Cupertino. Zanim realnie odczujemy jakiekolwiek efekty dzisiejszej prezentacji, minie - realistycznie rzecz ujmując - co najmniej pół dekady.
Pozwólcie więc, że choć jaram się potencjałem nadchodzącej zmiany, szczególnie unifikacji aplikacji, tak póki co pozostanę lekko sceptyczny. A już na pewno nie planuję wymiany mojego MacBooka Pro z procesorem Intela na taki z czipem Apple M1 w przewidywalnej przyszłości.