Nie tylko pobrałem i zainstalowałem aplikacje do zadań, ale w końcu nauczyłem się z nich korzystać. Moje życie zmieniło się na lepsze
Stań przed lustrem, zajrzyj temu przystojniakowi prosto w oczy. Co widzisz? Już wiesz. Już wiesz, że będą się z ciebie śmiali, będą rzucali kłody pod nogi, będą ciągnęli do dołu, nie będą chcieli zapraszać do Ellen, ale nie poddawaj się. Jesteś zwycięzcą. Słyszysz? Jesteś zwycięzcą.
Można tak.
Ale można też inaczej. W drugiej połowie 2018 r. efektywność mojej pracy i zarazem jakość życia prywatnego podniosły się drastycznie - i to za sprawą technologii. Ktoś powie, że przecież wystarczy długopis i kartka.
Ponownie - można i tak.
Tak samo, jak wystarczy długopis i kartka zamiast e-maila. Ale nie po to Wielki Administrator zdecydował się umieścić nas na Ziemi w tym właśnie okresie, byśmy funkcjonowali jak zwierzęta. Stąd też od kilku miesięcy z zadowoleniem korzystam z aplikacji do robienia i odhaczania zadań.
Getting things done
Jeden z milionerów, niestety nie pamiętam który, dawał swego czasu taką poradę, że wszystko co ma do zrobienia, zapisuje sobie w kalendarzu na konkretne godziny. To bardzo fajny system, jednakże niestety u mnie nie działa. Kalendarz traktuję bardziej w formie przypominajki czy pamiętnika, natomiast rodzaj mojej pracy... Sami zresztą wiecie najlepiej, swoje komentarze pod np. moimi tekstami dzieląc na „Panie Jakubie, brawo, znowu mówi pan jak jest!” oraz „Boże, kto wpuścił tego grafomana na Spider's Weba”. Nie da się tworzyć na akord, do tego potrzebny jest nastrój, klimat, specyficzny stan ducha. Z kalendarzem mogę porządkować księgowość albo iść na pocztę, ale z kalendarzem nie napiszę dobrego tekstu czy dobrej umowy.
Sam model dyscyplinowania swojej pracy bardzo mi się spodobał. Kilka moich pierwszych podejść do aplikacji z taskami było nieudane. Podejrzewam, że znacie ten scenariusz - pierwszego dnia wszystko cudownie, drugiego zostaje jeden nieodhaczony task, trzeciego kilkanaście, a czwartego już nawet nie sprawdzacie aplikacji. Po miesiącu znika ze smartfona. Te porażki wynikały z tego, że nikt nie nauczył mnie z nich korzystać. Ale wiecie, co mam na myśli - tak naprawdę korzystać.
Pamiętam, że sporo czasu poświęcił mi na przekazanie tego specyficznego know-how mój wspólnik, za co jestem mu dozgonnie wdzięczny. Miałem takie typowe zagwozdki prokrastynatora, które potrafiły paraliżować cały ambitny projekt. No bo co robić na przykład z zadaniami, których realizacja nie jest uzależniona ode mnie, tylko np. od odpowiedzi jakiegoś klienta? Tajemnica sukcesu polegała na umiejętności nie tylko realizowania zadań, ale też odraczania ich w czasie - na przykład o kilka tygodni do przodu. „Czasem klikam na danym zadaniu >przesuń na jutro< i to jak najbardziej mieści się w zasadach gry. Bo czuję, że to nie mój dzień”. Ta umiejętność nie tylko realizacji zadań, ale i strategicznego ich odpuszczania okazała się bezcenna. Zresztą, nie tylko ona.
Todoist, Things 3, Wunderlist, To-Do, Nozbe, a może Any.Do?
Liczba aplikacji dostępnych na rynku jest ogromna. Część się zresztą niedawno pojawiła, część właśnie dokonuje swojego żywota. Zauważyłem, że wiele usług, z którymi pierwszy raz zetknąłem się w okolicy 2013 r., wtedy startowała z poziomu darmowych, a dziś już całkiem odważnie startuje z licznymi abonamentami.
Przykładowo wychwalane w gronie makowców Things 3 wydaje się dość drogą opcją, gdy podsumujemy sobie koszt zakupu wersji na komputer i smartfona. Ale po chwili okazuje się, że to tak naprawdę odpowiednik dwuletniej subskrypcji u konkurencji.
Są też darmowe aplikacje, jak na przykład microsoftowski To-Do, na którego przerzuciłem się z Todoista kilka tygodni temu. Nie był idealny, mam wobec niego dwa poważne zastrzeżenia, ale daje dostęp do wielu funkcji premium za darmo. Ostatecznie zdecydowałem się kupić te Things 3, ponieważ ta aplikacja odpowiada mi najbardziej z racji rozbudowanych opcji notatek i konfiguracji cyklicznych powiadomień (terminy podatkowe itd.). Jako geek-gadżeciarz po prostu potrzebowałem też odświeżenia formuły, więc nie sugerujcie się moim wyborem.
Bez znaczenia
Ostatecznie bowiem większość programów tego typu sprowadza się do tych samych mechanizmów, a wybór konkretnego rozwiązania to już kwestia naszych preferencji. Są zresztą taskery wbudowane też w Google Keep czy Evernote, ale moim zdaniem w kombajnach spisują się troszkę gorzej.
Dlaczego warto? Dostrzegam wzrost efektywności swojej pracy i wydajności w życiu osobistym. Todoist stał się dla mnie pewnego rodzaju nałogiem, który porządkuje mój cykl dnia, nadaje mu sens i pozwala twardo trzymać się planu. To bardzo podobne w organizacji każdej osoby, ale myślę, że dla wszystkich prokrastynatorów mających problem z domykaniem spraw do końca, te aplikacje powinny się w słowniku znajdować pod hasłem „Nadzieja”.
Przyznam się wam też do tego, że od jakiegoś czasu w aplikacji coraz częściej porządkuję życie prywatne. Na liście mam np. kategorię Zakupy, w której zapisuję, co zamawiałem z internetu, żeby o tym nie zapomnieć (odkąd ruszyło Allegro Smart, człowiek zaczął uzupełniać szafę o rozmaite szpargały, kupił sobie w końcu prawidła), jak również zadaniuję powinności wobec najbliższych. Czasem mam nawet taki delikatny wyrzut sumienia, że bezosobowo traktuję babcię wrzuconą gdzieś między księgowość a zaplanowany felietonik na Spider's Weba. No, ale cóż - Wielki Architekt sam wybrał nam takie czasy. Traktujmy to jako szansę. Bardzo polecam te aplikacje i zarazem zwracam uwagę, że samo pobranie i wpisanie zadania nie znaczy jeszcze, że umiemy z nich korzystać.