Nie wszystko złoto, co battle royale. „Dying Light: Bad Blood” przyciągnął garstkę graczy
Podpięcie się pod jakąś modę to z jednej strony świetny sposób na zarobienie pieniędzy, a z drugiej ryzyko, że zginie się w tłumie.

Battle royale to obecnie najpopularniejszy gatunek gier, co do tego nie ma wątpliwości. Zaczęło się od „PlayerUnknown's Battlegrounds”. Potem „Fortnite” ni stąd, ni zowąd postanowił bezpośrednio skopiować tę formułę i stał się grą numer jeden, jeśli chodzi o rozpoznawalność, liczbę graczy, wyniki finansowe.
Epic Games nie było zresztą jedynym studiem, które chciało szybko podpiąć się pod sukces „PUBG-a”. Co i raz słyszymy o nowych grach battle royale czy trybach battle royale do znanych już tytułów, z najnowszym „Call of Duty” na czele. Techland również postanowił spróbować szczęścia. Wrocławskie studio wzięło silnik, świat i rozgrywkę „Dying Light”, po czym zmieszało to z zasadami battle royale. Efekt? „Dying Light: Bad Blood”.
Ten samodzielny tryb battle royale pozwala zmierzyć się ze sobą dwunastu graczom. Uczestnicy meczu muszą niszczyć gniazda zombie, by rozwinąć swoją postać i zyskać przewagę nad przeciwnikami. Wygrywa oczywiście ten, kto przeżyje pozostałych graczy. Gra domyślnie ma być free-to-play, ale póki co pojawiła się we wczesnym dostępie Steama... za 59,99 zł. Nie zdziwi mnie też, jeśli już z niego nie wyjdzie.
W szczytowym momencie w „Dying Light: Bad Blood” grało około 450 graczy.
Aktualnie, według danych Steam Charts, w „Bad Blood” można znaleźć 62 osoby. Na Twitchu grę śledzi dwudziestu paru widzów. Jak widzicie, tłumów nie ma. Steam pokazuje z kolei, że recenzje są mieszane. Co ciekawe, wielu ludzi uważa, że koncepcja Techlandu jest ciekawa. Chwalone są poszczególne elementy gameplayu. Gracze skarżą się jednak na błędy i kiepski balans, czyli uroki wczesnego dostępu.

A kiedy dodać do tego konieczność wydawania sześciu dych, średni marketing (ilu z was słyszy o „Bad Blood” po raz pierwszy?) i bardzo silną, często darmową, konkurencję... Kiepski wynik „Dying Light: Bad Blood” nie powinien zbytnio dziwić.
Ciekawszą kwestią jest, co z tym fantem zrobi Techland. Czy studio zniechęci się słabym startem i zrezygnuje ze swoich wizji podboju battle royale? A może cierpliwie poprawi wszystkie niedociągnięcia, które gracze wykryli od premiery 13 września i wzmocni działania marketingowe? Wydaje mi się, że najsensowniejszym rozwiązaniem byłoby zniesienie tej bariery cenowej i zaoferowanie „Bad Blood” za darmo. Szczególnie że pełna wersja ma w końcu działać w modelu free-to-play. W przeciwnym wypadku raczej trudno będzie przekonać graczy, by sprawdzili, czy ten spin-off popularnego „Dying Light” rzeczywiście warty jest uwagi.