REKLAMA

Nie wszystko złoto, co battle royale. „Dying Light: Bad Blood” przyciągnął garstkę graczy

Podpięcie się pod jakąś modę to z jednej strony świetny sposób na zarobienie pieniędzy, a z drugiej ryzyko, że zginie się w tłumie.

28.09.2018 12.47
Dying Light: Bad Blood
REKLAMA
REKLAMA

Battle royale to obecnie najpopularniejszy gatunek gier, co do tego nie ma wątpliwości. Zaczęło się od „PlayerUnknown's Battlegrounds”. Potem „Fortnite” ni stąd, ni zowąd postanowił bezpośrednio skopiować tę formułę i stał się grą numer jeden, jeśli chodzi o rozpoznawalność, liczbę graczy, wyniki finansowe.

Epic Games nie było zresztą jedynym studiem, które chciało szybko podpiąć się pod sukces „PUBG-a”. Co i raz słyszymy o nowych grach battle royale czy trybach battle royale do znanych już tytułów, z najnowszym „Call of Duty” na czele. Techland również postanowił spróbować szczęścia. Wrocławskie studio wzięło silnik, świat i rozgrywkę „Dying Light”, po czym zmieszało to z zasadami battle royale. Efekt? „Dying Light: Bad Blood”.

Ten samodzielny tryb battle royale pozwala zmierzyć się ze sobą dwunastu graczom. Uczestnicy meczu muszą niszczyć gniazda zombie, by rozwinąć swoją postać i zyskać przewagę nad przeciwnikami. Wygrywa oczywiście ten, kto przeżyje pozostałych graczy. Gra domyślnie ma być free-to-play, ale póki co pojawiła się we wczesnym dostępie Steama... za 59,99 zł. Nie zdziwi mnie też, jeśli już z niego nie wyjdzie.

W szczytowym momencie w „Dying Light: Bad Blood” grało około 450 graczy.

Aktualnie, według danych Steam Charts, w „Bad Blood” można znaleźć 62 osoby. Na Twitchu grę śledzi dwudziestu paru widzów. Jak widzicie, tłumów nie ma. Steam pokazuje z kolei, że recenzje są mieszane. Co ciekawe, wielu ludzi uważa, że koncepcja Techlandu jest ciekawa. Chwalone są poszczególne elementy gameplayu. Gracze skarżą się jednak na błędy i kiepski balans, czyli uroki wczesnego dostępu.

Dying Light: Bad Blood class="wp-image-811420"
Dying Light: Bad Blood
REKLAMA

A kiedy dodać do tego konieczność wydawania sześciu dych, średni marketing (ilu z was słyszy o „Bad Blood” po raz pierwszy?) i bardzo silną, często darmową, konkurencję... Kiepski wynik „Dying Light: Bad Blood” nie powinien zbytnio dziwić.

Ciekawszą kwestią jest, co z tym fantem zrobi Techland. Czy studio zniechęci się słabym startem i zrezygnuje ze swoich wizji podboju battle royale? A może cierpliwie poprawi wszystkie niedociągnięcia, które gracze wykryli od premiery 13 września i wzmocni działania marketingowe? Wydaje mi się, że najsensowniejszym rozwiązaniem byłoby zniesienie tej bariery cenowej i zaoferowanie „Bad Blood” za darmo. Szczególnie że pełna wersja ma w końcu działać w modelu free-to-play. W przeciwnym wypadku raczej trudno będzie przekonać graczy, by sprawdzili, czy ten spin-off popularnego „Dying Light” rzeczywiście warty jest uwagi.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA