Wszedłem do studia CANAL+ Sport. 5 rzeczy, które mnie zszokowały
Myślałem, że wchodzę do gigantycznego molocha, a zobaczyłem studio wielkości boiska do siatkówki. Oto 5 rzeczy, które zaskoczyły mnie za kulisami CANAL+ Sport.

Dojeżdżając do al. generała Władysława Sikorskiego 9 w Warszawie, spodziewałem się czegoś monumentalnego. W końcu to siedziba CANAL+, medialnego giganta, który od lat kształtuje sportowe emocje w Polsce. Tymczasem z zewnątrz budynek wyglądał normalnie. Wręcz niepozornie. Gdyby nie wyraźne logo, mógłbym pomyśleć, że to kolejny biurowiec jakich wiele na Mokotowie. Pierwsze zaskoczenie: jest znacznie mniejszy, niż podpowiadała mi wyobraźnia.
Mimo to, wchodząc do środka, wciąż miałem w głowie myśl, że to wszystko jest jakieś takie kompaktowe. Uczucie to miało mi towarzyszyć przez resztę dnia, ale jego znaczenie miało się diametralnie zmienić.
ALE! W ruchu studio CANAL+ Sport robi mega wrażenie. Dlatego zobacz je na wideo:
1. Telewizję robi się w sposób… wow
Największe wrażenie zrobiło na mnie studio. To, co w telewizji wygląda na potężną, wielopoziomową przestrzeń, w rzeczywistości jest jednym, sprytnie zaaranżowanym pomieszczeniem. Na oko ma ono wielkość gimnazjalnego boiska do siatkówki, może z nieco wyższym sufitem.

Centralnym punktem jest gigantyczny ekran LED o rozdzielczości 33 milionów pikseli – to czterokrotnie więcej niż w popularnych telewizorach 4K. To na nim wyświetlane są te wszystkie szczegółowe wizualizacje, tabele i animacje.

Sekret tkwi jednak w adaptowalności.

Wszedłem i zobaczyłem jedno konkretne ułożenie scenografii. Kilka godzin później te same prostokątne, mobilne panele LED były już przesunięte na drugą stronę, tworząc w praktyce dwa zupełnie inne, niezależne od siebie stanowiska. To, że z tak ograniczonej przestrzeni można wycisnąć tak wiele, jest absolutnie genialne.

Ta wszechstronność pozwala na realizację kilku typów programów niemal dzień po dniu, od planu analitycznego, po strefę wywiadów na żywo. Wszystko jest na kółkach, wszystko jest modułowe. To nie jest studio, to transformer, który zmienia swój kształt w zależności od potrzeb.
2. Sprzęt, przy którym czujesz się mały
Wielkość studia może nie powala, ale sprzęt, który je wypełnia, to zupełnie inna historia. To pierwsza liga światowa. Naliczyłem co najmniej 5-6 potężnych kamer studyjnych, każda warta kilkadziesiąt tysięcy złotych.

Ale prawdziwą gwiazdą jest potężne ramię kamerowe z głowicą 4K i ponad 200 czujnikami kalibracyjnymi. To nie jest zwykły wysięgnik – to zaawansowane technologicznie urządzenie, które pozwala na płynne, filmowe ujęcia z góry i śledzi każdy milimetr swojego ruchu.


Dzięki temu możliwe jest wykorzystanie technologii rzeczywistości rozszerzonej (Augmented Reality). Na żywo można wyświetlić hologramy zawodników, trójwymiarowe mapy cieplne boiska czy dynamiczne wykresy, które nakładają się na obraz w studiu, tworząc wrażenie, jakby stały tuż obok prowadzącego. W rozmowie z jednym z operatorów dowiedziałem się zresztą ciekawej rzeczy.

Te kamery, wbrew pozorom, wcale nie nagrywają obrazu w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Nie zapisują materiału na żadnej karcie pamięci. Cały sygnał jest przesyłany na żywo, światłowodami, prosto do reżyserki. To pokazuje, jak bardzo „tu i teraz” jest cała produkcja telewizyjna.
3. Tłum, którego nie ma, czyli serce operacji
Wyobrażając sobie pracę w wielkiej korporacji, często mamy przed oczami setki ludzi. Tutaj było zupełnie inaczej. Na planie, tuż przed wejściem gwiazd programu, naliczyłem może 5-6 osób z obsługi technicznej.
Każdy wiedział dokładnie, co ma robić. Jednak prawdziwym sercem operacji jest reżyserka. To tam, w pomieszczeniu wypełnionym dziesiątkami monitorów, zapadają kluczowe decyzje. Realizator, niczym kontroler lotów, patrzy na obraz z kilkunastu kamer jednocześnie – boiskowych, studyjnych, z tunelu, a nawet z dronów – i w ułamkach sekundy decyduje, które ujęcie trafi na antenę.
Podczas jednego meczu podejmuje od 400 do nawet 500 decyzji o zmianie kamery. Kiedy pada gol, ma 15 sekund, by pokazać całą historię: strzał, radość, reakcje i powtórki z kilku ujęć. A mimo tej presji, w reżyserce nie było tłoku. Doliczyłem się może 10-15 osób. Mówimy o realizacji jednego z największych programów sportowych w Polsce, a całością zarządza zespół, który zmieściłby się w jednym busie. Byłem pod ogromnym wrażeniem tej efektywności.
4. Niech stanie się światłość!

W studiu nie ma miejsca na przypadek, a już na pewno nie w kwestii oświetlenia. Sufit to skomplikowana siatka rusztowań, dosłownie usiana setkami lamp, reflektorów i paneli. Kiedy wszedłem po raz pierwszy, paliły się tylko światła techniczne, robocze. Służą one ekipie do bezpiecznego poruszania się i przygotowywania scenografii.

Było jasno, ale bez szału – światło było płaskie, trochę surowe. Czułem nawet lekki zawód, że może to tak właśnie wygląda. A potem przyszedł jeden z techników z długim drążkiem, którym aktywował główne światła transmisyjne.

W jednej chwili poczułem się jak w Hollywood. Różnica była kolosalna. Nagle zniknęły wszystkie niepotrzebne cienie, a pojawiły się te pożądane, modelujące sylwetki i obiekty. Wszystko nabrało głębi, kolory stały się nasycone i żywsze, a cała scenografia ożyła.
To był spektakularny pokaz tego, jak kluczową rolę w telewizji odgrywa precyzyjnie skalibrowane światło.
5. Set, który rośnie w oczach
Zawsze zastanawiałem się, ile czasu zajmuje przygotowanie scenografii do programu. Okazuje się, że znacznie mniej, niż myślałem. W osobnym pomieszczeniu, swoistym warsztacie, w sobotę około godziny 17 widziałem przestrzeń, która przypominała kontrolowany chaos.

Wszędzie leżały kable, stały ledwo co rozpakowane z folii ławki, jakieś szafki i surowe elementy scenografii. Wyglądało to jak zaplecze magazynu w trakcie przeprowadzki. A już następnego dnia, w sobotę, te same elementy tworzyły pełnoprawny, lśniący i gotowy do wstawienia na plan set. Każdy przewód był ukryty, każda powierzchnia wypolerowana, a każdy detal stał na swoim miejscu z milimetrową precyzją.
Ta transformacja to dowód na to, że kreatywność i dobra organizacja potrafią zdziałać cuda, a profesjonalna ekipa techniczna potrafi zamienić plac budowy w telewizyjną magię w ciągu zaledwie kilkunastu godzin.
Bonus: test foteli
Na koniec, jako fan, nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności. Usiadłem w fotelach, w których na co dzień zasiadają takie legendy jak Andrzej Twarowski czy teraz Kamil Kossowski.

To z tego miejsca padają kultowe słowa: „Proszę państwa, siadamy głęboko w fotelach, zapinamy pasy i startujemy”. Jakie wrażenia? Są całkiem wygodne, w miarę miękkie, ale bez przesady.

Zdecydowanie nie są to meble, w których chciałoby się zapaść w drzemkę. Muszą być na tyle komfortowe, by wytrzymać kilka godzin programu, ale jednocześnie na tyle „formalne”, by utrzymywać ekspertów w stanie gotowości. Mały detal, a cieszy.
Przeczytaj więcej o CANAL+: