Piotr Lipiński: GUZIK Z DOTYKIEM, czyli siła przyzwyczajenia
„Czytałeś książki science-fiction, w których pojawiały się kryształy, przechowujące całą wiedzę zgromadzoną przez ludzi? - napisałem trzy lata temu do kolegi. - Ja mam właśnie taki kryształ. Nazywa się iPad”.
Tablet to cudowne urządzenie, bo dzięki niemu uważam, że zabrałem się do pracy, zanim jeszcze wstanę z łóżka. To bezcenne. Za samo urządzenie można oczywiście zapłacić Mastercard.
Od kiedy pamiętam, dzień zaczynam i kończę przeglądem wydarzeń. W czasach analogowych służył do tego stos papierowych gazet, zsuwających się po chwili jak lawina na biurko. Przyzwyczaiłem się, że poranek to mieszanka zapachu kawy i farby drukarskiej. Inaczej go sobie nie wyobrażałem.
Aż pojawił się Internet. Bezwonny.
To nie ja wychodziłem z domu po wiadomości, ale one przychodziły do mnie. Wypływały z monitora. Narodził się nowy, poranny obyczaj. Ale wciąż trzeba było do tych newsów wstawać, bo z siecią był ten problem, że ciężko ją zabrać do łóżka. Mój notebook w pościeli okrutnie się grzeje. Tablet rozwiązał sprawę. Zanim jeszcze wywinę się z objęć pościeli, sięgam po moją własną, wydawaną w jednym egzemplarzu elektroniczną gazetę. I już czuję, że jestem w pracy.
Niedawno minęła druga rocznica śmierci Steve’a Jobsa, człowieka, który odkrył, że palce mamy zawsze ze sobą. Wcześniej Microsoft oferował wyroby tabletopodobne, ale przyjęły się na rynku jak sterowce. Wszyscy pogubili rysiki do obsługi, zanim jeszcze z nich skorzystali. Palce trudniej zawieruszyć.
Kiedy żądamy, aby Apple co chwilę pokazywało coś zupełnie nowego - a to genialny telewizor, a to zdumiewający zegarek, a to nową generację sepulek - zapominamy, że minęły zaledwie trzy lata, od kiedy dostaliśmy do ręki tablety. Na Księżycu człowiek wylądował ponad czterdzieści lat temu i nikt nie krzyczy - włącznie ze mną - że NASA się skończyło. Może wypadałoby trochę dłużej nacieszyć się tabletową zabawką, a nie wyciągać dłonie po nową? Zanim jeszcze na dobre przyzwyczaimy się do nowości, już wydają nam się niczym wydobyte z lamusa.
W życiu bywają różne „pierwsze razy”.
Pamiętam dość dobrze, jak kupowałem pierwszy komputer, pierwszą „komórkę”, a nawet pierwszy aparat cyfrowy. Wryły mi się w pamięć te wydarzenia, bo za każdym razem w moje ręce trafiała całkiem nowa kategoria urządzeń. Ekscytująca, bo nigdy nie było wiadomo, jak sprawdzi się w życiu. Druga, trzecia „komórka”, drugi, trzeci aparat cyfrowy to coraz nowsze, lepsze maszynki, ale ze znanej już półki. Pewnie z kolejnym żonami jest podobnie, ale nie mam takich doświadczeń.
Doskonale więc też zapamiętałem, jak się oswajałem z tabletem, zwłaszcza, że myśl o zakupie towarzyszyła mi przez pół kuli ziemskiej. W polskich sklepach iPad pojawił się z pewnym opóźnieniem. Ale oprócz bariery geograficznej dzieliła mnie od niego też ważniejsza granica: mentalna. Czy ja czegoś takiego w ogóle potrzebuję? Wówczas powiadano przecież, że to taki większy iPhone. Ale czy ktoś uważa, że Scania to większe Porsche?
Romantyczną pogoń za iPadem zacząłem w Singapurze. Tam go pierwszy raz dotknąłem - a pierwsze „macanie” w przypadku urządzenia dotykowego powinno mieć istotne znaczenie. Niestety - nie zrobiło na mnie szczególnego wrażenia. Używałem już iPhone’a, więc sam dotyk czy wygodne przeglądanie Internetu wydawały się oczywiste. Tablet potrzebował więcej czasu, niż kilkanaście minut w sklepie, aby pokazać swoje zalety.
Choć cena była niezła, to w Singapurze iPada nie kupiłem ze względu na brak europejskiej gwarancji. Świat jest coraz bardziej globalny, ale gwarancje lokalne. Niedługo później jechałem na Wyspy Kanaryjskie, które mają tak cudowny klimat, że podatek od sprzedawanej elektroniki jest niższy od obowiązującego w kontynentalnej Hiszpanii. A ponieważ iPad netto kosztował w sporej części Europy tyle samo, to na Teneryfie brutto wychodziło najtaniej.
Kiedy więc reszta wakacyjnej ekipy udała się na plażę, ja ruszyłem na poszukiwanie iPada.
Listę dealerów Apple wprowadziłem do nawigacji już w Polsce. W pogoni za tabletem porysowałem zderzak nowiutkiego samochodu z wypożyczalni, bo w Polsce przyzwyczaiłem się, że w moim aucie jest zamontowany znacznie wyżej. A nawyków nie zmienia się w pięć minut, nawet w pogoni za nowościami.
Niestety nie odbył się żaden uroczysty „unboxing”. iPada na szybko odpakowałem w sklepie, żeby korzystając z uprzejmości sprzedawcy podłączyć do komputera i aktywować. To niestety była przykra - podobnie jak w przypadku iPhone'ów - konieczność. Przez długi czas nieprzyjemny zgrzyt podczas pierwszego kontaktu ze sprzętem Apple. Kiedy już, wraz z kolejnymi urządzeniami, przyzwyczaiłem się to tego paskudnego obyczaju, Apple zrezygnowało z aktywacji przez kabelek.
Wreszcie zasiadłem w spokoju na hotelowym balkonie, aby rozkoszować się nowoczesną technologią. Wówczas okazało się, że niestety niewiele widać. Do tego wciąż nie mogę przywyknąć.
Dziś w miejsce pierwszego iPada używam Nexusa 7. Obydwa przegrywają z kretesem w starciu ze Słońcem. Tak się jednak składa, że owa gwiazda towarzyszy nam, gdy w dzień wychodzimy na zewnątrz. Korzystanie z tabletu w parku, na ulicy a często nawet w samochodzie, wymaga akrobatycznym umiejętności. Musimy wyginać śmiało nasze ciało w różne strony, aby uniknąć odbić na ekranie. Nie chcę więcej pikseli upakowanych na ekranie - kategorycznie żądam lepszej widoczności!
Po pierwszych miesiącach fascynacji „dotykowcami” dopadła mnie rozterka, czy zawsze jest to najlepsze rozwiązanie. W tablecie to oczywistość, ale producenci przekonują nas do tego rodzaju obsługi również w innych urządzeniach, od laptopów przez nawigacje do pralek i lodówek.
Tymczasem ja nawet na wirtualnej klawiaturze piszę - co zaskakujące - z roku na rok coraz gorzej, a nie lepiej.
Ford ponoć, wbrew trendom, wycofuje się z dotykowych interfejsów w swoich samochodach. Może więc czasami zwykły „guzik” bywa lepszy? Bardziej zgodny z ludzką naturą? W końcu od dziecka zapinamy nim kurtkę, koszulę i spodnie.
Podejrzewałem, że po prostu niektóre kategorie urządzeń lepiej obsługiwać „guzikowo” a inne „dotykowo”. Ale tej teorii zadał kłam Garmin. Od paru lat używam równolegle „dotykowych” i „guzikowych” turystycznych GPS-ów. I wciąż nie potrafię zdecydować, które rozwiązanie jest dla mnie lepsze. Fizyczne klawisze dają pewność wykonania żądanej operacji. Człowiek namaca guzik i naciśnie. Nie ma w tym większej filozofii, niż w przerzuceniu węgla łopatą. Wirtualny, dotykowy przycisk jest ulotny jak Biała Dama z zamku w Golubiu. Pojawia się i znika, raczej się go muska niż dotyka. Kiedy potrzebuję wywoływać konkretne funkcje w nawigacji, szczególnie gdy jestem zmęczony, pewniej to wykonuję naciskając fizyczny guzik. Ale gdy muszę przesunąć mapę, zdecydowanie przydatniejszy okazuje się ekran dotykowy. Wygląda więc na to, że wygoda zależy bardziej od sytuacji, niż od kategorii urządzeń.
Kiedy kupowałem czytnik ebooków Kindle, bardzo mi zależało, aby był to model Touch, ze względu na naturalny sposób przewracania stron. Wystarczy przesunąć palcem od prawego brzegu do środka wirtualnej kartki i - niemal jak w papierowej książce - pojawia się następna strona. Ale niektórzy obawiali się modelu Touch z tego samego powodu, dla którego ja go pożądałem. Przyzwyczaili się do przewracania kartek specjalnymi klawiszami z boku urządzenia i muskanie ekranu wydawało im się nienaturalne.
Ja przenosiłem do świata Kindle swoje zwyczaje z papierowego świata, czyli takiego, jaki znam od urodzenia. A oni te, które nabyli w świecie ebooków, czyli w ciągu zaledwie kilku lat - w nim zmiana kartek zawsze odbywała się przy pomocy guzików. Być może więc przyzwyczajenia są drugą naturą człowieka, ale potrafią zmieniać się tak szybko, że nie warto się do nich przyzwyczajać - mówiąc żartobliwie.
Czy w przyszłości moje rozterki w ogóle stracą znaczenie, bo znikną zarówno guziki jak i dotykowe ekrany?
Czy czeka nas sterowanie gestami jak w filmie „Mission Impossible”? Mam nadzieję, że nie, bo choć na kinowym ekranie wygląda to ślicznie i estetycznie, to jednak nie wyobrażam sobie, żebym cały dzień machał rękami w powietrzu. To zostawmy tenisistom.
Ale może po paru latach wywijania kończynami przed monitorami dojdziemy do wniosku, że na przykład przenoszenie dłońmi plików jest równie naturalne, jak przestawianie dzbanka na stole? A rysowanie liter w powietrzu jak pisanie na kartce papieru?
Pocieszające w tym wszystkim jest jedno. Z pewnością dowiemy się tego wszystkiego w przyszłości. Czyli już niedługo.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Amazon - goo.gl/WdQUT oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN