Piotr Lipiński: NIE OCENIAJ KSIĄŻKI PO ZAPACHU, czyli jak zostać fanbojem ebooków
Na potrzeby poniższego tekstu obwąchałem książki w Empiku. Jakoś za bardzo nie pachniały. Albo miałem katar.
Na moich półkach w domu też nie odróżniam w ślepym teście „Archipelagu Gułag” od „Tożsamości Bourne'a”. Ale być może to efekt mojego głęboko zakorzenionego przeświadczenia, że książki są do czytania a nie do wąchania.
Kiedyś sprawiał mi radość zapach porannych gazet. Jednak to było ze trzydzieści lat temu i zdaje się, że po prostu farba drukarska bardzie „jechała”. Na przykład bardzo intensywnie z rana pachniało „Życie Warszawy” - prawie tak mocno, jak klej butapren, którym odurzali się najoszczędniejsi narkomani.
Tym wywodem chciałbym zwrócić uwagę na dość oczywiste hasło: nie oceniaj książki po okładce. Do którego dziś dodałbym prekursorskie: nie oceniaj książki po zapachu. Choć elektroniczne wydania - czyli ebooki - nie pachną, to o dziwo dają taką samą przyjemność z czytania, jak ich papierowe odpowiedniki. Z czym oczywiście nie zgodzą się ci, którzy nigdy nie używali e-czytnika. Tak jak i ja nie zgodziłbym się rok temu.
Od dzieciństwa byłem fetyszystą. Zawsze marzyłem o olbrzymiej bibliotece, tysiącach książek szczelnie wypełniających półki. To dość rozsądne pragnienie, bo gdybym wymyślił sobie kolekcjonowanie Porsche, zapewne miałbym dziś mnóstwo wrzodów na żołądku.
Ale im bardziej moje biblioteczne marzenie spełniało się, tym więcej miałem z tym problemów
Pewnego dnia zorientowałem się, że szybciej docieram do potrzebnego tytułu idąc do miejskiej biblioteki, niż szukając u siebie w domu. A kolejne przeprowadzki dobitnie pokazały, że nawet lekka literatura potrafi być ciężka. Zwłaszcza gdy trzeba ją nosić po schodach.
Jednak książki na półkach wyglądają pięknie! I to jest prawda równie odwieczna i niewzruszona, jak to, że Słońce krąży wokół Ziemi.
Ze dwa lata temu zorientowałem się jednak, że współczesna myśl techniczna rozwinęła się tak bardzo, że umożliwia czytanie książek bez ślinienia palca, aby przewrócić kolejną stronę. Dzięki ebookom można je zmieniać naciskając klawisz albo muskając ekran! (Nawiasem mówiąc, jak śmiertelnie niebezpieczne bywa ślinienie palca podczas czytania przeczytamy w „Imieniu Róży” Umberto Eco).
Rok temu postanowiłem - za sprawą „piratów”, którzy wrzucili na „chomika” jedną z moich książek - wydać samodzielnie ebooka. Opisałem to na Spider’sWeb w tekście Spiracili mi książkę. Nie obraziłem się ani nie poszedłem na policję, bo iBóg żyje wiecznie.
Wciąż jednak nie miałem prawdziwego czytnika. Do „konsumpcji” ebooków używałem iPada, który w pewnym sensie jest czytnikiem zastępczym. Na dłuższą metę bywa po prostu męczący. Ale też nie dramatyzujmy - skoro na iPadzie da się poczytać Pudelka, to i „Pięćdziesiąt twarzy Graya”. (Jeśli ktoś chce, może zamienić Pudelka na „Krytykę Polityczną” a „Graya…” na Leszka Kołakowskiego).
Jako dobrze zapowiadający się selfpublisher - moja „Piąta Komenda” znalazła się nawet na pierwszym miejscu listy bestsellerów Virtualo - postanowiłem zainwestować w przyszłość i w amerykańskim Amazonie zamówiłem Kindle.
Po samodzielnej podróży transatlantyckiej czytnik wylądował na moim biurku. Pierwsze wrażenie było nieco dziwne - Kindle nie wyglądał na nowoczesne urządzenie. A przecież jesteśmy już przyzwyczajeni, że każdy nowy gadżet elektroniczny wywołuje na początku „wow”! Nawet odkurzacz powinien mieć jakieś widżety albo chociaż adres emailowy.
Tymczasem Kindle kojarzy się - przynajmniej mnie i mojemu synowi - z urządzeniem sprzed prawie 10 lat, z Palmem. To taki dziadek iPhone’a. Palm był kiedyś najpopularniejszą firmą produkującą ręczne komputerki, zwane palmtopami. Ekran Kindle wygląda trochę jak ekran Palma, choć ten ostatni był już kolorowy, a Kindle wciąż czarno-biały.
Chwilę po odbyciu tej technologicznej podróży w przeszłość na moich oczach zaczęła się magia - wrzucam na Kindle pierwszą, drugą, dziesiątą, setną książkę a on wciąż waży mniej niż 250 gram! I niech mi nikt nie mówi, że to normalne i nie ma w tym nic dziwnego!
Kindle działa jak książka - pomaga w skupieniu
Tablet trochę rozprasza. A to przyjdzie nowy email, że zostaliśmy zwolnieni z pracy, a to powiadomienie z Facebooka, że wylano naszego szefa. A Kindle to elektroniczna cisza i spokój.
Ale to wszystko właściwie wiadomo: że ebooki nie pachną, nie ważą, a nawet są tańsze od papierowych wydań. W wielu recenzjach można przeczytać te argumenty. Jeśli kogoś nie przekonały do wypróbowania elektronicznych książek, to w zanadrzu mam moją cudowną broń.
Otóż po zakupie czytnika ebooków nagle zyskujemy sporo wolnego czasu. Możemy go poświęcić na przykład na czytanie, a wówczas będziemy go mieli jeszcze więcej! Bo na Kindle czyta się szybciej. I nie jest to tylko moja opinia, ale również znajomych, którzy używają tego urządzenia. Nie poparta oczywiście żadnymi rzetelnymi badaniami ani nawet linkiem do Wikipedii. Ale ja czytam na Kindle mniej więcej o jedną trzecią szybciej. Te szacunki potwierdzają się za każdym razem, kiedy sięgam po papierowy tytuł - znowu jest wolniej. A generalnie czytam powoli, co zawsze mnie irytowało. Sięgając po Kindle czuję się jak Lance Armstrong po porannej dawce dopingu.
Podejrzewam, że to efekt świetnie dobranego rozmiaru ekranu - wzrok tylko trochę przesuwa się z lewa na prawo, a głównie wędruje z gry do dołu. Papierowe książki, które często mają znacznie szerszą stronę, wymagają od wzroku więcej „biegania”.
Niestety, od czytania bolą palce. Co chwilę trzeba przewracać kartkę. Ale parę razy udawało mi się zmienić stronę dmuchając, bo Kindle inaczej rozpoznaje dotyk, niż tablety. Ta metoda działa jednak tylko z bliska, chyba że ktoś często spotyka „drogówkę” i wytrenował silne chuchnięcia.
Teraz odwołam się do argumentu ekonomicznego, jakże miłego słowiańskiej duszy. Jako uzupełnienie domowej biblioteki Kindle oferuje dwa ciekawe zastosowania, a oba nic nie kosztują.
Po pierwsze, nagle możemy legalnie przeczytać za darmo mnóstwo literatury. Do klasyki wygasły prawa autorskie. Zaraz po zakupie czytnika ściągnąłem kilka tytułów Oscara Wilde’a, których wcześniej nie znałem.
Po drugie, w Amazonie możemy za darmo wyposażyć się w sporo ciekawych anglojęzycznych książek. Przy nauce języka - świetna sprawa, zwłaszcza, że w Kindle możemy zainstalować znakomity słownik. Dotykamy wyrazu i wyskakuje dymek z tłumaczeniem.
Ebooki zaczynają zaznaczać swoją rolę w naszym życiu
Łatwo się o tym przekonać, czytając spory miłośników elektronicznego i zwykłego papieru. Dyskusje zaczynają przypominać wojny fanów iOS-a i Androida. To oczywiście miłe, że książki mają swoich fanbojów, miotanych silnymi emocjami. Ale chciałbym zwrócić uwagę na być może mało znany fakt: zaakceptowanie ebooków nie oznacza, że trzeba przestać czytać papierowe książki, a nawet spalić swoją bibliotekę. Można czytać i ebooki, i papierowe książki. Nie grozi to nagłą śmiercią, wizytą komornika a nawet kolejnym sms-em o wygranym samochodzie. A zapach papieru można już podobno gdzieś kupić w dezodorancie.
Piotr Lipiński - reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo - http://goo.gl/ZaNek Empik - oraz Apple iBooks - http://goo.gl/5lCGN