Assassin's Creed i Mass Effect powinny były zostać trylogiami
Mariusz Max Kolonko, który w swoich videofelietonach bywa czasem paranoikiem, ale głównie geniuszem, słusznie zauważył ostatnio, że poziom Oscarów drastycznie leci w dół, bo wszystko, co można było zaadaptować, już zaadaptowano. Najwyraźniej podobny problem ma świat gier, bo zamiast tworzyć nowe marki, producenci wolą klepać te już uznane - aż do znudzenia i wbrew wcześniejszym deklaracjom.
Gdyby przeanalizować ostatnich kilka lat w świecie gier, to marki Assassin's Creed i Mass Effect znalazłyby się pewnie w pierwszej piątce najpopularniejszych, a może i najwyżej ocenianych. Co łączy akurat te dwie produkcje? Ich twórcy pierwotnie dość głośno zapowiadali je jako trylogie. Co jeszcze? W obu wypadkach się z tych deklaracji wycofali, w obu wypadkach w sposób nieco rozczarowujący graczy i w obu wypadkach odbiło się to na jakości części trzeciej, które - raz jeszcze w obu wypadkach - pozostawiły spory niedosyt.
Od kilku dni wiemy już jak mniej więcej będzie rysowała się czwarta część Assassin's Creed, na którą zresztą sam świat graczy chyba nie był jeszcze gotowy. Nie ucichły echa amerykańskiej krucjaty Connora, a Ubisoft zaskoczył graczy zupełnie nową historią i realiami, które na pewno nie przypadną do gustu szczurom lądowym. Choć w 2006 roku i jeszcze chwilę później Jade Raymond głośno deklarowała, że asasyńska saga zamknie się w trzech częściach, historię szybko rozciągnięto o dwa podrozdziały zatytułowane Brotherhood i Revelations. To ma sens, nie burzy istoty trylogii - deklarowali gracze. Jeszcze przed premierą Assassin's Creed III jasne stało się, że opowiedziana tam historia nie zakończy losów hitu kasowego od francuskiego giganta. Miała jedynie podsumować losy spajającego "pierwszą trylogię" Desmonda. Czy w sposób satysfakcjonujący? Odpowiedzcie sobie sami.
Ledwie kilkanaście tygodni wcześniej identyczny manewr wykonało BioWare kuszone zapewne przez moje "ulubione" EA (które w kwestiach biznesowych ma jeszcze mniej skrupułów i wyczucia od Ubisoftu). Zapowiadana początkowo na trylogię seria Mass Effect zakończyła jedynie historię komandora Sheparda. W kolejnej części gry pokierujemy już losami nowej postaci.
To nie są fajne rozwiązania. Z jednej strony wszyscy gracze na świecie w swoich stale obniżających się wymaganiach pragną kolejnych gier z tych serii, opartych na fajnych i sprawdzonych pomysłach. Z drugiej - wydawcy obiecywali zupełnie co innego. To moje prywatne odczucie, wierzę, że nie jestem w nich osamotniony, ale mając świadomość zamkniętej koncepcji tych dwóch serii, liczyłem na przeżycie spójnej, sensownej przygody, którą po wielu latach będzie się wspominało jednym słowem - "klasyk". Szczerze wątpię, bym decydował się na te konkretne marki, gdybym wiedział, że przede mną kilkanaście lat inwestowania w tytuły, których kolejne części różnią się od siebie mniej niż kolejne iPhone'y.
W obu wypadkach wyszedł z tego klasyczny syndrom serialu "Lost". Być może wkurzę kilku fanów tej produkcji, za co przepraszam, ale to chyba jeden z bardziej przereklamowanych tworów telewizyjnych. Zaczynał się dość intrygująco, ale ponieważ sami scenarzyści nie do końca wiedzieli ile jeszcze utrzymają się w telewizji, do pozornie spójnej historii na poczekaniu dodawano nowe wątki, starych nie wyjaśniano, wrzucano do serialu co popadnie, a wszystko to w myśl zasady "jakoś to będzie". W konsekwencji mniej więcej od trzeciej serii popularnych Zagubionych fabuła zaczęła tracić polot, z czasem zabrakło jej też trochę sensu, a zakończenie? Zakończenie - cytując tylko i wyłącznie opinie niektórych fanów serialu - było po prostu głupie.
A przecież Mass Effect i Assassin's Creed nigdy nawet nie miały fabuły wybijającej się ponad przeciętność. Sprzedały się, bo to były dobre technicznie gry, grywalne, ładne, wykreowały światy funkcjonujące wobec pewnych zasad, ale fabularnie czerpały garściami z innych produkcji science-fiction, momentami rażąc swoją płytkością (już taki Mass Effect 2 niektórzy nazywali "zapychaczem"; nad Asasynami łaskawie się już znęcać nie będę). Pierwszy z brzegu egzotyczny, kolorowy, mały, krótki, nieznany nikomu Enslaved pod względem konstrukcji bił je na głowę. Co z tego, że Incepcja ma piękną muzykę i wydano na nią miliony dolarów, skoro taki kręcony pewnie w jednym pokoju Cube z dniówką na poziomie kilku tysięcy zielonych, pod względem prawdziwych emocji, dramatyzmu i innych takich atrakcji, nadal daleka od ideału, bije ją po prostu na głowę, prawda? Jeśli weźmiemy pod uwagę, że historie AC i ME w mniejszym lub większym stopniu twórcy chcą teraz rozciągać w boki i upychać kolejnymi, nieplanowanymi pierwotnie wątkami, to lada moment z serialu "Lost" zrobi się z nam zwyczajna "Moda na sukces" z całym ironicznym wydźwiękiem tego tytułu w tym konkretnym kontekście.
Niejedna wielka seria ośmieszała się przez pazerność ich twórców i choć znam kilka poważnych gier, które ciągną się za nami przez lata (faktem jednak, że ich konstrukcje fabularne od początku opierały się na nieco innych zasadach), tak przecież nie dlatego po latach wspominamy legendy Planescape: Torment czy Baldur's Gate, bo twórcy do dziś raczą nas kolejnymi odcinkami "Minsc i Boo na Dzikim Zachodzie".