Nikt nie wyjdzie stąd żywy. Tak technologia przyczynia się do naszej zagłady

Nie możemy sobie pozwolić na to, by nie patrzeć Dolinie Krzemowej na ręce, i wierzyć, że technologia nas ocali. Big techy nie tylko sieją zamęt i budują nierówności, ale także przyczyniają się do kryzysu klimatycznego.

Nikt nie wyjdzie stąd żywy. Tak technologia przyczynia się do naszej zagłady

Nie daje wyjść na dwór. Nie daje spać. Zmienia ciało w oblepiony potem kawał mięsa, marzący tylko o zimnym prysznicu. Powoduje udary słoneczne. Zabija. Gorąco. Wpływa na całe nasze ciało i jego organy. 

Nie zostaliśmy zaprojektowani, żeby być w takich temperaturach. Nasze ciało próbuje utrzymywać optymalną dla siebie temperaturę wynoszącą około 37 stopni. Z jednej strony nieustannie pracuje, produkując ciepło, z drugiej, żeby się nie przegrzewać, pozbywa się gorąca przez skórę, w czym wydatnie pomaga może i niezbyt aromatyczny, ale skuteczny proces pocenia się. Wszystko to działa świetnie w normalnych warunkach. Jednak kiedy robi się za gorąco, zaczynają się kłopoty. Ciało nie nadąża z chłodzeniem, a jeśli dodatkowo powietrze jest wilgotne, czyli już nasycone wodą, pot nie paruje, więc nie chłodzimy się już tak efektywnie. Serce pracuje ciężej, żeby spróbować nadążyć ze studzeniem organizmu, także w nocy, kiedy organizm powinien udać się na zasłużony odpoczynek. Jakość naszego snu jest przez to gorsza (jeśli w ogóle udaje nam się już zasnąć). Płuca cierpią od większego stężenia zanieczyszczeń, bo powietrze zwykle stoi w miejscu nieporuszone nawet lekką bryzą. Negatywny wpływ nie ogranicza się tylko do naszego zdrowia fizycznego. Badacze przestrzegają przed negatywnym wpływem gorąca na zdolność do nauki, większy stres i częstsze uczucie lęku. 

To oczywiście uproszczony schemat – to, jak konkretnie reagujemy na upały, zależy od wielu czynników. Inaczej termoregulacja działa u osób starszych, inaczej u tych mieszkających w gorących klimatach, inaczej u osób różnych ras, inaczej u zdrowych i tych z chorobami. Szczególnie narażone na negatywne konsekwencje upałów są kobiety w ciąży – ich układ krwionośny i tak jest przeciążony, a dorzucenie do tego przeciążenia od temperatury tylko pogarsza i tak ich niełatwą już sytuację. To zwiększa liczbę nie tylko możliwych zagrożeń dla przyszłej matki, takich jak udar słoneczny czy odwodnienie, ale też może wpłynąć źle na dziecko i wywołać przedwczesny poród. 

A stan zdrowia pojedynczego człowieka to tylko mały element bardzo skomplikowanej układanki. 

Konsekwencje upałów odczuwamy nie tylko na własnej skórze, ale też w przestrzeni politycznej i gospodarczej.  W gorącym powietrzu może się utrzymać więcej wilgoci, co wpływa na częstość występowania ekstremalnych zjawisk pogodowych – burze, susze, tornada, ekstremalne pożary. 

Atlantic Council i Adrienne Arsht–Rockefeller Foundation Resilience Center w raporcie z 2022 roku wyceniają, że z powodu gorąca straty dla gospodarki Stanów Zjednoczonych mogą wynosić 100 mld dol. rocznie. Polski Instytut Ekonomiczny wyliczył zaś, że ekstremalne zjawiska pogodowe kosztowały gospodarkę w 2023 roku 57 mld zł. W jednych rejonach wysychanie źródeł wody pitnej wpływa nie tylko na gorsze plony, ale i powoduje migracje. Problemem jest i nadmiar wody, tej z topiących się lodowców. Podtapianie i zalewanie wybrzeży to kolejny kłopot, którego efektem jest migracja. Indonezja podjęła w tym roku decyzję o przeniesieniu stolicy kraju z Dżakarty do Nusantary. Starej stolicy grozi zalanie z powodu podnoszącego się poziomu wód. Ludzie będą musieli dostosować się do zmiany klimatu bez względu na to, czy przyjmują do wiadomości, że została spowodowana działalnością człowieka, czy nie. 

Jak w 150 lat spieprzyć sprawę 

Fala upałów, która nawiedziła Indie w maju, osiągnęła w New Delhi temperatury do 50 stopni. Z powodu palącego płuca gorąca zamykane były szkoły, w miastach wyłączano prąd, brakowało wody pitnej. Według indyjskiej agencji pogodowej były to najdłużej utrzymujące się upały w historii kraju – a przecież już rok temu szacowało się, że podczas jednej tylko takiej fali z gorąca zmarło ponad 150 osób. W czerwcu z kolei głośno było o tragicznym żniwie, które w Arabii Saudyjskiej fala upałów zebrała podczas pielgrzymki do Mekki. Temperatura sięgała wtedy 49 stopni. Zmarło ponad 1300 osób.

Polska 22 lipca, szczęściarze widzą za oknem "tylko" 25 stopni, reszta, widzi temperatury przekraczające 30. Copernicus Climate Change Service poinformował, że średnia globalna temperatura osiągnęła rekordowe 17,16°C – najwięcej od 1940 roku. Poprzedni rekord należał do... niedzieli dzień wcześniej, a jeszcze wcześniejszy do 3 lipca sprzed roku. Dane odnoszące się do pojedynczych dni mogą być zwodnicze, pocieszali się jedni, patrząc, jak topnieją kostki lodu w mrożonej latte. Ale pocieszenie to marne, bo dane obejmujące większy obraz wcale nie są bardziej optymistyczne. W 2023 roku temperatura na świecie była o 1,2 stopnia wyższa od średniej temperatury w XIX wieku w erze preindustrialnej. Średnia to jedno, ale ekstremalne temperatury także stały się częstszym zjawiskiem. Do niedawna temperatury powyżej 50 stopni Celsjusza zdarzały się tylko w trzech miejscach na świecie. Tymczasem Światowa Organizacja Meteorologiczna ogłosiła, że w tym roku występowały już w 10 krajach świata: Stanach Zjednoczonych, Meksyku, Maroko, Algierii, Arabii Saudyjskiej, Kuwejcie, Iranie, Pakistanie, Indiach i Chinach. 

I owszem, w kontekście (bardzo) długoterminowym takie średnie dniowe temperatury prawdopodobnie pojawiały się na Ziemi wcześniej… w epoce prehistorycznej około 125 tys. lat temu (o stanie naszej planety w tamtych czasach naukowcy wnioskują na podstawie danych zachowanych w rdzeniach lodowych). 

Prawdopodobnie, bo trudno o tym jednoznacznie wyrokować. Dane, którymi dysponujemy, odnoszą się bowiem do średnich z roku, a nie z dnia. Wiemy jednak z pewnością, że świat wyglądał wtedy zupełnie inaczej – poziom mórz był wyższy o niemal 10 metrów, klimat był bardzo niestabilny, więcej było huraganów, burz, Ziemię nawiedzały intensywniejsze monsuny. Pocieszanie się, że kiedyś na Ziemi było równie upalnie albo i goręcej i nie była to wina homo sapiens, nie jest więc uspokajające. Człowieka wtedy na świecie po prostu nie było! 

Poza samym upałem przerażające jest tempo zmian klimatu, które tak bardzo podkręciła działalność człowieka. W zaledwie 150 lat ludzie zdołali tak bardzo wpłynąć na klimat, że trudno nam samym, i innym stworzeniom mającym pecha współdzielić z nami planetę, za zmianami nadążyć. Możemy tylko starać się dostosować do tego, co sami sobie zgotowaliśmy, i robić wszystko, żeby sytuacji nie pogarszać. A to się nie uda bez drastycznych zmian, które muszą objąć także branżę technologiczną. I to szybko, bo już teraz szacuje się, że odpowiada ona za 2 do 3 proc. emisji dwutlenku węgla, a kolejne firmy przyznają, że ich plany zmniejszenia zapotrzebowania na prąd nie wypaliły. Na horyzoncie zamajaczyła bowiem sztuczna inteligencja i trzeba było się znów rzucić do wyścigu: postawić nowe centra danych, wylać więcej betonu, zwiększyć zużycie prądu.

Łakoma inteligencja 

Szacuje się, że wygenerowanie tylko jednego obrazka Taylor Swift lecącej samolotem do sklepu po żwirek dla kota zużywa tyle prądu co naładowanie telefonu. Generatywna sztuczna inteligencja jednak często się myli, zachęca do robienia wersji i eksperymentowania oraz słabo czyta nam w myślach, więc zwykle zamiast jednego obrazka lądujemy z (co najmniej) 10 wersjami. A to odrzutowiec jest za mały, a to kot ma złe umaszczenie, a to Taylor Swift nie jest wystarczająco gwiazdorska. Dlatego przydaje się i inna statystyka. Wygenerowanie tysiąca obrazków to odpowiednik przejechania ponad 6 km samochodem. A jeśli ktoś dziennie generuje takich dziesięć? Albo i 100? 

Obraz, jak wiadomo, wart jest tysiąca słów, dlatego niespecjalnie dziwi, że generowanie tekstów przez AI jest dużo mniej kosztowne. Tysiąckrotne poproszenie ChataGPT, żeby rozwiązał za nas pracę domową lub napisał maila do szefa, zużywa tylko 16 proc. tego, co stworzenie obrazka. Różnice robi nie tylko to, do czego korzystamy z generatywnej AI, ale także to, z jakiego AI korzystamy. Wielkie modele służące do wszystkiego, jak na przykład ChatGPT, zużywają nieporównanie więcej energii niż te mniejsze służące do konkretnych zadań. Warto przy tym zauważyć, że mówimy tu o samym użytkowaniu stworzonego już modelu, bez kosztów szkolenia AI, których nowe modele są systematycznie wypuszczane na rynek. Koszt klimatyczny szkolenia i wykorzystania sztucznej inteligencji trudno precyzyjnie ocenić. Badacze nie mają dostępu do dokładnych danych, które są w posiadaniu prywatnych firm. Nie znaczy to oczywiście, że nikt nie próbuje tego robić. 

W 2023 roku temperatura na świecie była o 1,2 stopnia wyższa od średniej temperatury w XIX wieku w erze preindustrialnej.

Według raportu opublikowanego przez International Energy Agency zużycie energii przez centra danych może wzrosnąć z 460 TWh do ponad 1000 TWh aż dwukrotnie w ciągu zaledwie 4 lat, licząc od roku 2022 do 2026. Zużycie więc "będzie odpowiadało w przybliżeniu zużyciu energii przez Japonię", która w 2022 roku wykorzystała około 900 TWh energii – szacują autorzy raportu. Dynamiczny rozwój AI sprawił, że trzeba było zbudować więcej centrów danych. A te z kolei są energochłonne. Sam tylko Microsoft miał w ciągu zaledwie 11 miesięcy wydać 50 mld dol. na rozszerzenie swojej bazy centrów danych tylko po to, żeby sprostać zapotrzebowaniu AI. A to dopiero początek. Następny rok ma w tym względzie być jeszcze intensywniejszy. Bo choć coraz częściej przebąkuje się o "bańce AI" i przepowiada kryzys na rynku, to nadal dobrze ma się myślenie o AI jako o Świętym Graalu technologii: kto pierwszy stworzy generalną sztuczną inteligencję, ten zdobędzie chwałę, zapiszę się krzemowymi zgłoskami w historii ludzkości i – a jakże – zarobi zawrotne pieniądze.

Są badacze, którzy uważają jednak, że wpływ sztucznej inteligencji na rosnące zużycie prądu jest przesadzony. Należy do nich między innymi Jonathan Koomey, badacz zajmujący się wpływem technologii na środowisko. Szacuje, że AI odpowiada za tylko 1,4 proc. globalnych emisji sektora technologicznego. 

Z tego, jak bardzo energożerne jest AI, najlepiej jednak zdają sobie sprawę firmy, które zajmują się jej tworzeniem; w końcu to one mają dostęp do największej liczby danych na ten temat. One więc w teorii powinny móc najlepiej przewidywać, ile trzeba będzie w przyszłości zainwestować, także prądu, w jej rozwój. Ale nagły popyt na AI albo zaskoczył tak bardzo, że ich prognozy stały się nieaktualne albo od początku były zbyt optymistyczne. Przekonał się o tym Microsoft, który jeszcze w 2020 roku ogłaszał z dumą, że zamierza zostać firmą zeroemisyjną do 2030 roku. W tym roku jednak firma opublikowała raport, z którego wynika, że jej wpływ na ocieplenie planety jest o 30 proc. wyższy, niż był w 2020 roku. Tempo zmian jest więc niezłe, tylko kierunek jakby nie w tę stronę. Wyjaśniając ten rozczarowujący trend w rozmowie z Bloombergiem, Brad Smith, prezes Microsoftu, tłumaczył wpadkę właśnie tym, że zarządzający firmą nie przewidzieli na początku dekady tak szybkiego rozwoju sztucznej inteligencji i wynikającego z niego zapotrzebowania na energię. 

Greenwashing rozkwita

Ale wytłumaczenie, że musimy pędzić z rozwojem, bo sorry, taki mamy biznesowy klimat i firmy są od tego, żeby zarabiać pieniądze, a nie przejmować się kosztami działalności, może już niedługo nie wystarczyć jako ostateczne rozgrzeszenie ich działań. Coraz więcej osób ma dość biernego słuchania o tym, jak wiele dobrego dla klimatu robią wielkie firmy (i włodarze państw i miast) i decyduje się ich rozliczyć.

Dlatego rośnie sceptycyzm wobec słodkich obietnic, które potem znikają, gdy trzeba je przekuć w czyny. Grantham Research Institute on Climate Change and the Environment opublikował raport, z którego wynika, że na świecie jest składanych coraz więcej pozwów o tak zwany climate washing, czyli podkoloryzowywanie informacji o tym, jak wiele rządy i firmy robią, żeby osiągnąć własne cele klimatyczne. W samym tylko 2023 roku rozpoczęto 47 takich spraw, a od 2015 roku zostało złożonych około 230 pozwów. Na razie sądy stają często po stronie oskarżających. Z 77, w których już wydano wyrok, aż 54 zakończyło się po ich myśli. 

W jednym z takich głośnych procesów grupa starszych pań ze Szwajcarii pozwała swój kraj, twierdząc, że ten naraża ich zdrowie i życie, nie robiąc dość dużo w sprawie ochrony klimatu, a w efekcie ochrony ich życia. 9 kwietnia tego roku Europejski Trybunał Praw Człowieka wydał wyrok, przyznając rację KlimaSeniorinnen (Seniorkom dla Klimatu), i choć nie zasądzono kar, wyrok jest symboliczny: państwo nie może tylko mówić, że chroni życie obywateli przed śmiertelnym zagrożeniem, jakim są dla nich upały. Jeśli składa takie obietnice (jak zrobiła to Szwajcaria, podpisując porozumienia paryskie), musi wprowadzić dążyć do ich realizacji. Choć większość wytaczanych spraw o greenwashing dotyczy rządów, coraz częściej prawnicy wręczają pozwy także przedstawicielom firm.

Pod koniec marca sąd w Amsterdamie przyznał, że linie lotnicze KLM wprowadzały w błąd pasażerów w kwestii tego, jak wiele firma robi, żeby przeciwdziałać swojemu negatywnemu wpływowi na środowisko. Przedstawiane przez nią frazy typu: "dołącz do nas, żeby stworzyć bardziej zrównoważoną przyszłość", były zbyt ogólnikowe, szczególnie że firma w ocenie sądu równolegle mało robiła w kwestii zmniejszenia swoich kosztów środowiskowych. Sąd jedynie pogroził firmie palcem i nakazał w przyszłości komunikować się z klientami w sposób jasny i przejrzysty. Podobny wyrok zapadł w Anglii, gdzie proces przegrał Virgin Atlantic, reklamujący swój pierwszy lot transatlantycki hasłem, że odbywa się on "w 100 proc. na zrównoważonym paliwie lotniczym". Brytyjski regulator reklam (ASA) uznał je także za wprowadzające w błąd, bo choć paliwa te, tworzone z odpadów, faktycznie zmniejszają emisję dwutlenku węgla aż o 70 proc. (podczas rzeczonego lotu miano uzyskać zmniejszenie emisji o 64 proc.), to nie są od niego wolne, co sugerowało reklamowe hasło. Reklamy zakazano, a linie poinstruowano, że w przyszłości mają trzymać się faktów. Innej kary nie nałożono. 

Czy innego końca świata nie będzie?

Według opublikowanego przez London School of Economics and Political Science raportu przegranie takiego procesu może kosztować firmę obniżenie wartości rynkowej o -0,41%. Część ekspertów sugeruje jednak, że ryzyko reklamowania się greenwashingiem nadal bardziej firmie się opłaca. Pozwów jest po prostu za mało, żeby poważnie kogokolwiek nastraszyć, a ryzyko procesu raz na jakiś czas wrzuca się w koszty. Można więc mieć tylko nadzieję, że te nagłośnione mogą podnieść świadomość konsumentów i zachęcić ich do traktowania billboardów z pięknymi lasami, czystymi rzekami i dumnym napisem, że firma X walczy o lepszy klimat, ze zdrową dawką sceptycyzmu. A w tym, co jest greenwashingiem, a co realną próbą zmniejszenia emisji, wcale nie tak łatwo się połapać.

Nie martw się, big techy obiecują, że nas uratują

Obecnie firmy stawiają sobie za cel osiągnięcie "klimatycznej neutralności" przed konkretnym rokiem, obiecując, że od dnia tego i tego nie będą szkodzić klimatowi. Brzmi świetnie i jak to zwykle bywa z tak pięknie brzmiącymi założeniami, ma całe stado diabląt ukryte w szczegółach.

Do osiągnięcia neutralności klimatycznej można dążyć na wiele sposobów. Firmy mogą zoptymalizować swoje systemy produkcji tak, żeby były bardziej energooszczędne. Mogą zainstalować panele słoneczne na dachach magazynów i wykorzystywać energię z nich w swoich działaniach. Mogą tak projektować swoje produkty, żeby także nie zużywały nadmiernie energii. Do tego firmy muszą wziąć większą odpowiedzialność za łańcuchy dostaw i swoich podwykonawców, bo inaczej koszty środowiskowe po prostu będą na nich zrzucać. Na razie zbyt łatwo jest udawać, że nie wiedzą, jakie koszty środowiskowe, polityczne i społeczne powoduje choćby wydobycie kobaltu w Demokratycznej Republice Konga, gdzie około 85 proc. pracowników jest zatrudnionych na czarno, w biedaszybach harują dzieci, pod kopalnie wycina się ogromne obszary drzew, a woda staje się toksyczną breją.  

Celem przemodelowania tych firm jest, żeby problem jeśli nie zniwelować, to przynajmniej zmniejszyć. Jednak taka redukcja jest dla firm często trudna do wdrożenia. W końcu wymaga zmiany w zoptymalizowanej już pod zysk strukturze produkcji czy dystrybucji. Do tego dochodzi pokusa przeniesienia negatywnych elementów działalności na podwykonawcę. W dodatku sama redukcja – bez innych działań – może nie być wystarczająca do osiągnięcia upragnionego przez wszystkich PR-owców "net-zero". 

Łatwiej ją osiągnąć, wykupując kredyty węglowe. To specjalne narzędzie, które ma wspierać inicjatywy nastawione na zmniejszenie lub uniknięcie emisji gazów cieplarnianych. W uproszczeniu działa to tak, że organizacja X prowadzi projekt polegający na sadzeniu drzew, które pochłaniają określoną ilość ton dwutlenku węgla. Żeby mieć pieniądze na działania, X sprzedaje właśnie kredyty węglowe, które reprezentują ilość dwutlenku węgla usuniętą z atmosfery. Firma Y, która kupi takie kredyty, może odpisać sobie zatrzymane przez lasy firmy X emisje od swoich własnych, tak jakby ich w ogóle nie było. Idea stojąca za tym rozwiązaniem jest prosta – niech za pozbywanie się dwutlenku węgla z atmosfery płacą ci, którzy najwięcej go produkują. 

Takie projekty mogą obejmować akcję sadzenia drzew, ochrony lasów czy przywracanie ekosystemów przybrzeżnych. Jednak ich skuteczność jest coraz częściej krytykowana, głównie przez to, że nie wpływa na zmniejszenie emisji po stronie kupujących kredyty.

Wyobraź sobie, że ktoś cię prowadzi do łazienki. Stoi w niej wypełniona po brzegi wanna, z której przelewa się woda. Kran jest odkręcony. Co robisz? Zaczynasz wycierać wodę, która cały czas leci? Sięgasz po mopa, czy spojrzysz w górę, skąd lecą te emisje i starasz się zakręcić kran? Te kredyty węglowe to tego typu doraźne narzędzia, którymi mydlą nam oczy big techy, jednocześnie odciągając naszą uwagę od źródła problemu. To wykupowanie zaufania i poczucia spokoju - zawsze przecież można powołać się na raport środowiskowy i pokazać, że przecież coś robimy, pomagamy ci wycierać wodę z podłogi! - mówi Joanna Murzyn, ekspertka w dziedzinie wpływu technologii na środowisko.

W zeszłym roku głośno było o działaniach South Pole, jednej z największych firm na rynku sprzedaży kredytów węglowych. Miała ona wstrzymać wycinkę ogromnego, zajmującego ponad 750 tys. hektarów lasu na terenie Zimbabwe. Projekt miał nie tylko chronić klimat przez redukcję emisji, ale także wspierać lokalne społeczności. Jednak, jak informuje Bloomberg, firma Renoster, zajmująca się oceną skuteczności kredytów węglowych, oszacowała, że jego wpływ na środowisko był zawyżony aż 30-krotnie. Inni byli mniej krytyczni – Sylvera and Calyx Global stwierdziła, że płynące z niego korzyści wyolbrzymiono "jedynie" pięciokrotnie. Sama firma South Pole twierdzi, że projekt Kariba był wyceniany adekwatnie. O sprawie było na tyle głośno, że pytano o to, czy taka forma rozliczania się z wpływu na klimat w ogóle ma sens. Szczególnie jeśli nikt tych projektów nie sprawdza. Kupującym towar firmom nie musi zależeć na tym, żeby przyglądać się projektom przez siebie wspieranym, jeśli przynoszą korzyści PR-owe tylko wtedy, gdy nie ma wokół nich zamieszania i wątpliwości.

Weryfikacja działań spada na innych. We wrześniu 2023 w ramach śledztwa organizacja non profit Corporate Accountability i brytyjski dziennik "The Guardian" przeanalizowali 50 największych projektów twierdzących, że redukują emisję dwutlenku węgla. 39 z nich uznano za prawdopodobnie nic niewarte, bo nie spełniały składanych przez siebie podstawowych obietnic. 8 ochrzczono "problematycznymi", a efektywności trzech nie udało się stwierdzić w ogóle, bo nie było na ich temat dość danych. 

– "Odkrycia te uzupełniają rosnącą liczbę dowodów, które obnażają fasadę dobrowolnego rynku emisji dwutlenku węgla i ujawniają sposób, w jaki niebezpiecznie odwraca on uwagę od rzeczywistych, trwałych działań, które powinny podejmować największe światowe korporacje i truciciele” – powiedziała Rachel Rose Jackson, dyrektorka ds. badań w Corporate Accountability.

Problem jest na tyle duży, że Science-Based Targets initiative (SBTi), organizacja która prowadzi audyty emisyjnych celów firm, przyznała niedawno, że efektów tego typu projektów często nie da się zweryfikować. SBTi zapowiedziało, że w związku z tym w 2025 roku podejmie decyzję, czy w ogóle brać je pod uwagę, oceniając działania proekologiczne firm. Krytycy tego rozwiązania wskazują jeszcze, że łatwość "wykupienia się" z kredytu węglowego może działać na firmy demotywująco, jeśli chodzi o opracowanie strategii redukowania emisji dwutlenku węgla po swojej stronie.

Niektórzy nawołują jednak, żeby mimo kontrowersji dać szansę rynkowi handlowania kredytami węglowymi. Choć nie jest to rozwiązanie idealne, to w przypadku, gdy nie da się przestawić całej organizacji w rok czy dwa na zieloną energię i wymyślić rozwiązań, które niwelowałyby jej negatywny wpływ na środowisko, nadal są lepsze niż nicnierobienie. Kredyty muszą jednak być dodatkowym wysiłkiem ponoszonym przez firmy w trakcie procesu tranzycji, a nie go zastępować. A inicjatywy, w których kredyty węglowe są kupowane, muszą być monitorowane. Wypracowanie zdrowych metod monitorowania na każdym rynku wymaga czasu (byle tylko nie dojść do wniosku, że "rynek wyreguluje się sam"). 

Dlatego coraz liczniejsi eksperci uważają, że to, jak firma osiąga cele związane z neutralnością klimatyczną, jest ważniejsze niż to, kiedy to zrobi. Nasz system wymaga bowiem poważnej przebudowy i dostosowania do klimatycznych wyzwań.

Jak szybko możemy uciec na Marsa?

W kontekście klimatu rozwój technologiczny może być postrzegany jako zagrożenie – zużywamy więcej wody w celach przemysłowych, prądu, produkujemy więcej zanieczyszczeń. Ale jest też nadzieja – szukamy rozwiązań, które pozwolą zredukować emisję dwutlenku węgla lub wyłapać go z atmosfery. Jednym z oczywistych tropów jest optymalizacja. Sprzęt elektroniczny, którego używamy, staje się bardziej wydajny i pobiera mniej prądu, a centra danych poprawiają efektywność chłodzenia. Nic jednak nie jest tak proste, jak byśmy tego chcieli, nawet optymalizacja może mieć swoje wady, na co wskazuje paradoks Jevonsona.

Mówi on, że im efektywniej wykorzystujemy dany surowiec, tym więcej go wykorzystujemy, więc wszelkie teoretyczne zyski tracimy przez efekt skali. To zaś rodzi obawę, że optymalizacja może na dłuższą metę problem z energochłonnością pogłębić. Paradoks optymalizacji widać świetnie w sprzętach konsumenckich. Co z tego, że nasze telefony mają coraz lepszy akumulator, kiedy musi on obsłużyć coraz więcej rzeczy i w efekcie ciągle trzeba go ładować? Do tego napakowany elektroniką sprzęt psuje się częściej, a twórcy sprzętów elektronicznych chętniej tak tworzą swoje produkty, żeby trzeba było je wymieniać zamiast bawić się w naprawianie. Dlatego nie może być ona jedynym rozwiązaniem, na którym będziemy polegać. 

Zużywamy więcej wody w celach przemysłowych, prądu, produkujemy więcej zanieczyszczeń. Taki to koszt "rozwoju"

Drugą mającą natchnąć nas nadzieją możliwością są technologie polegające na permanentnym usuwaniu gazów cieplarnianych, w tym przede wszystkim dwutlenku węgla, z atmosfery albo szukanie alternatywnych, bardziej ekologicznych rozwiązań szczególnie dla branż, w których ograniczenie zużycia energii jest trudne. Tylko tutaj też musimy patrzeć na ręce firmom obiecującym, że wszystko będzie dobrze i oni sobie z tym kryzysem poradzą, trzeba im tylko dać wolną rękę. Jeśli na to pozwolimy, znów będziemy wycierać ściereczką wodę pod kapiącą wanną. 

Jest też trzecie rozwiązanie. Zdecydowanie trudniejsze, bo wymaga zmiany nawyków i ograniczenia bezrefleksyjnej konsumpcji. Bo, jak przekonuje Murzyn, jeśli zależy nam na poprawie obecnej sytuacji, należy zacząć zmieniać sposób naszego myślenia o bezpieczeństwie przyszłych pokoleń i przestać konsumować zasoby w tak zawrotnym i niefektywnym tempie. Ziemia sobie bez nas poradzi i odżyje, zajmie jej to klikaset tysięcy lat. Więc w stanie zagrożenia nie jest ona, ale nasze przyszłe pokolenia i problemy, które im po sobie pozostawiamy.

– Cały czas wchodzimy w nowe technologie ze starymi modelami myślowymi. W kontekście energii odnawialnych nadal nie myślimy o tej technologii jako całości. Przemilcza się wątki związane z tym, jak dużo zasobów i minerałów jest potrzebny do budowania turbin elektrowni wiatrowych, że panele fotowoltaiczne często mają niski poziom recyclingu, że ślad środowiskowy wydobycia minerałów jest ogromny - jak patrzysz na to całościowo, to te oszczędności często nie są aż tak znaczące, jakby nam się wydawało. Jakbyśmy nie zdawali sobie sprawy z tego, że nasza planeta posiada swoje limity – przekonuje Murzyn.

Tymczasem Sam Altman z Open AI przekonuje, że nie trzeba się zbytnio martwić zapotrzebowaniem AI na prąd, bo ten problem rozwiążemy pozyskiwaniem czystej energii w wyniku fuzji jądrowej. To, że nikt nie ma pojęcia, jak ten ambitny plan zrealizować, to z pewnością tylko narzekanie malkontentów, którzy przejmują się takimi banałami jak wykonalność obietnic. Pobrzmiewa w tym nurt naiwnego technosolucjonizmu, wydawałoby się skompromitowany już przez pandemię, problemy social mediów i liczne pękające przy zderzeniu z rzeczywistością pompowane przez big techy baloniki. Będzie czysta energia, tylko muszą nas jeszcze trochę podtruć. A jeśli nie uda się to szybko i w międzyczasie ucierpi gospodarka, wzrosną napięcia polityczne i setki tysięcy ludzi stracą życie? Cóż, to nie są problemy Doliny Krzemowej. A jeśli do niej zawitają, to jej bogowie, tacy Elon Musk, mogę przenieść się na Marsa.