Na Pacyfiku już się pakują, ale wielka woda zagraża także polskim miastom

Morzu oddamy Hel – popłyniemy tam promem. Ale Żuław i innych obszarów zagrożonych zalaniem w wyniku podnoszenia się poziomu Bałtyku, trzeba bronić. Czekają nas wydatki liczone zapewne w miliardach złotych, ale koszty nicnierobienia będą znacznie większe. 

24.07.2024 08.11
fot. shutterstock / C. Peiro

Fidżi to państwo leżące na południowym Pacyfiku, niecałe trzy tysiące kilometrów od Australii. Kraj składa się 300 wysp i liczy blisko milion mieszkańców. Fidżi ma też prawdopodobnie pierwszy na świecie plan na to, jak przenieść w bezpieczne miejsce społeczność, której domy już wkrótce znajdą się pod wodą.

To jedna z konsekwencji kryzysu klimatycznego, który w tym rejonie świata odczuwany jest niezwykle silnie. Zmagają się z nim też inne kraje Oceanii. Tuvalu co roku ma ewakuować część mieszkańców do Nowej Zelandii, a Vanuatu już przenosi ludność i wioski na inne wyspy, bo tam, gdzie dotychczas się znajdowały, nie da się żyć. 

Podnoszący się poziom morza oraz coraz silniejsze cyklony sprawiają, że zalewane są domy i pola uprawne. Wzrost temperatury wody w oceanie powoduje, że w jego głąb oddalają się ryby, w tym najcenniejszy towar – tuńczyk. Zaś woda pitna staje się tak słona, że nie nadaje się do picia. 

Problem wzrostu poziomu wód morskich nie dotyczy tylko odległych wysp na Pacyfiku. To wyzwanie, przed którym staną włodarze i mieszkańcy także polskiego wybrzeża. Oczywiście nie stanie się to od razu, ale naukowcy nie mają wątpliwości, że rosnący poziom wody w Bałtyku, napór coraz mocniejszych sztormów oraz cofki rzek będą grozić wydzieraniem lądu miastom i skutkować zniszczeniami, m.in. budynków, upraw, przemysłu.   

Milimetr po milimetrze 

Dlaczego poziom wód w morzach i oceanach się podnosi? To efekt kilku zjawisk związanych z kryzysem klimatycznym, które wyjaśnia profesor Jacek Piskozub, fizyk morza z Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk.

– Po pierwsze, wody w oceanach i morzach przybywa ze względu na wzrost temperatur. Kiedy woda robi się cieplejsza, to staje się mniej gęsta, czyli rośnie jej objętość. Po drugie, wody przybywa w rezultacie topnienia lądolodów na Grenlandii czy Antarktydzie oraz innych lodowców, w tym górskich – tłumaczy profesor Jacek Piskozub i dodaje, że od niedawna ta druga przyczyna jest dominująca. – A wraz ze wzrostem globalnych poziomów temperatur proces ten będzie się nasilał. Poziomy wód będą coraz wyższe – dodaje.

fot. Shutterstock / intararit
fot. Shutterstock / intararit

A ten wzrost i przyspieszenie tempa obserwują naukowcy na całym świecie od lat 60. XX wieku. Szczególnie mocno jest to widoczne w ostatnich latach. W raporcie IPCC o oceanach i kriosferze w zmieniającym się klimacie, który omawiał serwis Nauka o Klimacie, wskazano, że jeszcze w latach 2006-2015 wzrost średniego poziomu morza zachodził w tempie około 3,6 milimetra rocznie. Nowsze dane z 2020 roku wskazują, że mógł on już osiągnąć 4,8 mm na rok, czyli prawie 5 cm na dekadę. Dziś za realny uchodzi czarny scenariusz sprzed dwóch dekad, który mówi, że poziom Morza Bałtyckiego podniesie się o metr do końca tego wieku.  

Co ciekawe, wzrost ten nie dotyka wszystkich mieszkańców wybrzeża Bałtyku. W Zatoce Botnickiej poziom morza względem lądu opada. To efekt izostatycznego (pionowego ruchu płyt litosfery lub ich części) wynurzania się Skandynawii, która po zniknięciu części lądolodu zaczęła się unosić. Jednak nie dotyczy to polskiego wybrzeża. U nas trend jest przeciwny. Na przykład w rejonie Zatoki Gdańskiej ze względu na pionowe ruchy skorupy ziemskiej ląd obniża się w tempie 1 mm, a w rejonie Żuław 2 mm rocznie.

W tych rejonach może to spowodować przyspieszenie wzrostu względnego średniego poziomu morza o dodatkowe około 10-20 cm w ciągu stulecia. 

"To zaś będzie skutkowało zwiększeniem zagrożeń związanych ze wzrostem poziomu morza i obejmowaniem przez te zagrożenia coraz większych obszarów, w tym tak ważnych dla kraju miejscach, jak historyczna część Gdańska, Żuławy czy Półwysep Helski" – alarmowali kilka lat temu naukowcy z interdyscyplinarnego zespołu doradczego ds. kryzysu klimatycznego przy prezesie PAN.

Sztormy stulecia co roku

Rosnąca częstotliwość występowania wysokiego poziomu wody i sztormów (o których za chwilę) będzie miała poważne skutki dla niektórych rejonów i miast. A konkretnie? Pewną, choć niedoskonałą, odpowiedź mogą dawać interaktywne mapy, na których można sprawdzić, jak zmieni się linia brzegowa w przypadku podniesienia się poziomu Bałtyku o wybraną wartość (jak Flood.firetree.net) lub nawet uwzględniające różne scenariusze emisji gazów cieplarnianych (Climate Central).

Ta druga, której wizualizacje regularnie – nomen omen – zalewają polskie media, bazuje jednak na wysokości poszczególnych części lądu, a nie uwzględnia istniejących zabezpieczeń przeciwpowodziowych. Czy warto wyciągać z nich wnioski, skoro często przedstawiają czarne wizje, w których Trójmiasto i Żuławy znikną pod wodą?

– W żadnym ze scenariuszy na najbliższe 50  lat nie ma większego zagrożenia dla tak dużych obszarów miejskich jak Trójmiasto. Wyjątkiem jest Gdańsk, ale to miasto można zabezpieczyć metodami, które stosują Holendrzy, czyli budową zapór i wrót – mówi prof. Piskozub. Dodaje, że najbardziej zagrożone są trzy obszary, które są położone poniżej poziomu morza.

–  To Żuławy Wiślane, ujście rzeki Redy pod Gdynią i okolice ujścia Odry – wylicza naukowiec.

Michał Marcinkowski, hydrolog, ekspert Instytutu Ochrony Środowiska Państwowego Instytutu Badawczego z Instytutu Ochrony Środowiska radzi, aby do popularnych interaktywnych map podchodzić z pewną dozą ostrożności. Zdarza się, że publikowane są wycinki map zalanych obszarów, ale bez opisów, przedstawienia wykorzystanej metodyki czy choćby założeń, np. uwzględnienia (lub nie) istniejących zabezpieczeń przeciwpowodziowych.

– Nierzadko nie wiemy, w jaki sposób są te mapy robione, co uwzględniają, a czego nie, w końcu na ile są aktualne. Czasem trudno powiedzieć, w jakim stopniu są wiarygodne – mówi Michał Marcinkowski.

Doradza też, że szukając obszarów ryzyka, lepiej sięgnąć po oficjalne mapy zagrożenia i ryzyka powodziowego zatwierdzone przez ministra infrastruktury i udostępniane przez Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie na stronach Hydroportalu lub na stronie rządowej. Przedstawiają one obszary ryzyka i zagrożenia powodziowego przy uwzględnieniu różnych scenariuszy.

– Możemy z nich wywnioskować, że szczególnie zagrożonymi terenami są Żuławy Wiślane, które położone są na bardzo niskim poziomie, miejscami poniżej poziomu morza. To także m.in. Półwysep Helski, wybrzeże Zatoki Szczecińskiej, okolice jezior Łebsko, Gardno i Resko Przymorskie – wylicza Marcinkowski i dodaje, że zagrożone są też wszelkie obszary, gdzie linia brzegowa jest niska oraz gdzie może dochodzić do podpiętrzania ujściowych odcinków rzek.

– Silniejsze i częstsze sztormy będą powodowały, że rzeki będą czasowo traciły możliwość swobodnego ujścia do morza. Siłą rzeczy woda będzie cofała się, rozlewając się w dolinach rzecznych oraz potencjalnie podtapiając zlokalizowane tam domy – tłumaczy Marcinkowski.

Już nie ma dzikich plaż

Sztormy to zresztą jedno z poważniejszych zagrożeń dla miast i rejonów w sferze brzegowej. Zwykle pojawiają się zimą. Wiejący wiatr spiętrza wtedy morze przy brzegu i fale przedostają się przez nabrzeże. To w ich czasie najpierw będzie zauważalny gwałtowny wzrost poziomu morza, który może przejściowo urosnąć o kilkadziesiąt centymetrów, a w ekstremalnych przypadkach nawet dwa metry. A to oznacza, że morze będzie mogło wtargnąć dużo głębiej w ląd oraz pokonać, a nawet uszkodzić dotychczasowe zapory. To zresztą już się dzieje np. w Ustce, gdzie sztorm uszkodził potężny portowy falochron. A z czasem wraz z postępującymi zmianami klimatu takie zjawiska, co bardzo prawdopodobne, będą występować częściej, będą silniejsze i gwałtowniejsze.

fot. Shutterstock / PCH.Vector
fot. Shutterstock / PCH.Vector

– Przewiduje się, że lokalne wartości poziomu morza, które historycznie występowały raz na wiek, będą występować praktycznie raz w roku. Zaś wiele nisko położonych terenów i małych wysp będzie doświadczać historycznych zdarzeń stulecia przynajmniej raz w roku do 2050 roku, czyli już za 25 lat – tłumaczy prof. Piskozub.

Na tym nie koniec. Bo skutków dla miast i ich mieszkańców jest więcej. Regularnie i od lat czytamy o ekstremalnych zjawiskach, które uszkadzają lub całkiem niszczą nadbrzeże i infrastrukturę. Sztorm roztrzaskał promenadę w Darłówku. Zdemolował ścieżki rowerowe w Kołobrzegu. Uszkodził słynne molo w Sopocie. Zniszczył plaże i umocnienia brzegowe w Łebie, Rowach, Orzechowie, Ustce. Wyliczać można długo, ale warto choć jedną z tych sytuacji wziąć pod lupę. 

Choćby głośny przypadek z Orłowa, nadmorskiej dzielnicy Gdyni, gdzie sztorm w styczniu 2022 roku wyrządził dotkliwe szkody, dosłownie zmywając plażę. Kilka miesięcy później tamtejszy magistrat dokonał zabiegu refulacji (przywrócenia prawidłowego stanu) brzegu, a w mediach społecznościowych dowcipnie donosił, że potężny rurociąg to nie wyrzucony na brzeg Nord Stream, lecz system do transportu piasku. Plażę usypano na nowo i mieszkańcy pewnie mogliby się uśmiechnąć, gdyby nie fakt, że zapłacili za 1 km plaży aż 4 mln zł z własnych podatków. I to bez gwarancji, że piasku nie zabiorą kolejne sztormy.

Przed takim scenariuszem mają ochronić plaże podwodne kamienne progi, które chce tam zbudować Urząd Morski. Sztuczne rafy znajdą się kilka metrów pod wodą, około 100 metrów od brzegu. Mają one zmniejszać siłę fal oraz zatrzymać unoszące się rumowisko morskie, co ma pozwolić zabezpieczyć brzeg i zachować plażę. Koszt? Ponad 20 mln zł.

Refulacje to zresztą coraz powszechniejsza kosztowna praktyka. Plażowicze często nie mają pojęcia, że pod ich ręcznikami znajduje się piasek nie usypany przez morze, ale przez urzędników. Problem w tym, że piasku zaczyna brakować i jest coraz droższy. Jak opisywała "Polityka", jeszcze w 2021 roku metr sześcienny piasku kosztował około 38 zł. Rok później już ponad 50 zł. Dziś to już nawet 70 zł.

Na tym wydatki się nie kończą. Twarde, oparte na betonowych i kamiennych konstrukcjach umocnienia (np. podwodne progi, opaski brzegowe), to wydatki wielokrotnie wyższe, często sięgające dziesiątek, a nawet setek milionów złotych. Choć są budowane na lata, to nie tylko drenują budżet, ale i zmieniają krajobraz. Tak jak choćby w malutkim Jarosławcu. Licząca 400 mieszkańców leżąca między Ustką a Darłówkiem miejscowość po tym, jak zbudowała potężne, kamienne falochrony, zyskała miano „polskiego Dubaju”. A to ze względu na skojarzenia ze sztucznie usypanymi Wyspami Palmowymi. I choć to porównanie na wyrost, to wrażenie robi suma – 170 mln zł, którą wydano na chroniącą nabrzeże i plaże inwestycję.

– Wybrzeże w Polsce jest w dużej mierze piaszczyste, a więc nietrwale. To coraz powszechniejszy problem nadmorskich miejscowości. Wydatki na dosypywanie piasku czy budowy infrastruktury zabezpieczającej są pokaźne i będą coraz większe. A same te rozwiązania to często betonowe konstrukcje, które trwale zmieniają estetykę danego miejsca, co może czasami wykluczać wykorzystanie turystyczne – mówi dr Wojciech Szymalski, szef Instytutu na rzecz Ekorozwoju.

Jednocześnie brak działań zabezpieczających mógłby oznaczać, że erozji ulegnie dalsza część brzegu. Podmywane skarpy czy klify mogą wtedy się osuwać.

– To naturalna kolej rzeczy – mówi prof. Piskozub. – Plaże biorą się z klifów i rzeczek nadmorskich. Jeśli zabetonujemy klify, zrobimy zbiorniki retencyjne na rzeczkach, to nie będzie źródła piasku. Trzeba więc co roku plaże refulować. Tyle tylko, że przy wzroście poziomu morza będzie to nie do opanowania – dodaje.

Profesor Piskozub sugeruje, że lepiej rozważyć, które tereny „oddać morzu”, a o które faktycznie walczyć.

– Być może sensowniej pozwolić Helowi zostać wyspą i zamiast w wały zainwestować w kilka promów, które będą wozić mieszkańców na ląd – zastanawia się prof. Piskozub.

Toksyczne aktywa

To być może scenariusz, który i tak nas czeka, ale zwykle niebrany pod uwagę, kiedy w potencjalnie zagrożonej okolicy rozrastają się turystyczne kurorty. Powstają hotele, apartamenty, domy.

Na zachodzie banki zdały już sobie sprawę, że zmiany klimatyczne, które wywołuję m.in. coraz silniejsze ekstremalne zjawiska pogodowe, podnoszenie się poziomu wody, susze i tak dalej, wpływają na rynek nieruchomości. A mówiąc konkretniej: zagrażają wartości inwestycyjnej wielu z nich. Co obchodzi to bankierów? Otóż udzielili oni kredytów pod te inwestycje. Jeśli, dajmy na to, hotel czy apartamentowiec z przeznaczeniem na wynajem nie będzie przynosił zakładanych zysków, to inwestor może mieć kłopot ze spłatą. A sama nieruchomość, jeśli znajdzie się w zagrożonym rejonie, też może nie być wystarczającym zabezpieczeniem pożyczki.

"Wielkie pieniądze w końcu zaczynają zdawać sobie sprawę, że zmiana klimatu to gigantyczny problem. Nieruchomości to największy na świecie magazyn bogactwa, ale w portfelach pojawia się nowy rodzaj toksycznych aktywów" – pisał niedawno brytyjski The Wired, mając na myśli choćby domy zbudowane przy zagrożonej erozją linii brzegowej.

I choć banki zaczynają już informować klientów, jak zmiany klimatyczne mogą wpływać na kredyty hipoteczne, to osoby je zaciągające nie zawsze są dobrze poinformowane o średnio- i długoterminowych ryzykach oraz o tym, jak wartość ich domu może spaść w kolejnych latach. Mimo to mnóstwo ludzi wciąż inwestuje w nadmorskie nieruchomości, czego – co zauważa The Wired – odpryskiem jest podsycanie twierdzeń negacjonistów zmian klimatycznych. Argumentem dla nich staje się to, że skoro milionerzy kupują nieruchomości warte tyle pieniędzy, to zmiany klimatyczne muszą być mistyfikacją. Jakby dla niektórych osób milioner równał się prorokowi, a nie po prostu obecnie bogatej osobie.

Spłata kredytu to jedno. Drugie to ich bieżące utrzymanie. Już teraz trudniej jest ubezpieczyć domy na obszarach, które mogą być zagrożone. W przyszłości, kiedy problemy się pogłębią, ceny takich polis będą wyższe.

"Ostatecznie wpływ zmian klimatycznych na budownictwo mieszkaniowe zmusi niektórych do przeprowadzki w inne miejsce" – mówił we wspomnianym tekście w The Wired Dave Burt, szef DeltaTerra Capital. Dodawał, że niektóre scenariusze, jak choćby niekończące się susze, podtopienia itd. są niemal nieodwracalne.

"Istnieją aktywa, których żadna liczba zabezpieczeń ani modernizacji nie uratuje. Użyteczność tych nieruchomości, podobnie jak woda w wysychającej oazie, po prostu wyparuje" – dodawał.

fot. Shutterstock / Yisar Andrianus
fot. Shutterstock / Yisar Andrianus

A w Polsce?

W 2018 roku przyjęto ustawę Prawo wodne, która ograniczyła możliwości stawiania nieruchomości na terenach zalewowych. Budowa domu na takich obszarach nie jest możliwa, jeśli taką decyzję w stosunku do określonego terenu wydadzą Wody Polskie. Jak skuteczne to regulacje, sprawdziła w 2023 roku Najwyższa Izba Kontroli. Z jej raportu wynika, że samorządom nie udało się ograniczyć zabudowy terenów zagrożonych powodzią.

Większość skontrolowanych samorządów w dokumentach planistycznych gmin nie uwzględniała lub tylko częściowo brała pod uwagę decyzje wydawane przez Wody Polskie co do warunków zabudowy i zagospodarowania terenów zagrożonych powodzią. W konsekwencji potencjalni inwestorzy nie mieli rzetelnych informacji o zagrożeniu powodziowym w miejscu planowanej inwestycji.

NIK zwróciła również uwagę, że wydawano decyzje pozwalające na budowę, ale bez analizy kosztów, jakie później samorządy będą musiały ponieść z tytułu inwestycji w infrastrukturę chroniącą mieszkańców przed podtopieniami i powodziami oraz wynikającymi z tego potencjalnymi stratami.

Brak długofalowego myślenia o konsekwencjach może nas później sporo kosztować. Jak zwraca uwagę profesor Jacek Piskozub, już teraz powinniśmy planować budowy osiedli, nowych domów czy hoteli w takich miejscach, które nie będą wiązały się w przyszłości z dodatkowymi kosztami, które będą pokrywać podatnicy.

– Niestety u nas budujemy, gdzie się da: nad nisko położonymi rzeczkami, w dolinach, nad samym morzem. Przy przyszłych poziomach morza i spiętrzeniach to będzie duży problem – mówi prof. Piskozub.

Dodaje, że w niektórych krajach istnieje odpowiedzialność tych, którzy decydują się budować w zagrożonych miejscach.

– Na przykład jeśli ktoś zbuduje w Kalifornii willę nad klifem, a sztorm ten klif zacznie podgryzać, to nie będzie mógł liczyć na pomoc państwa ani miasta. U nas po prostu zgłosi się do Urzędu Morskiego, aby ten zbudował zabezpieczenia – mówi profesor Jacek Piskozub i dodaje, że decydując się np. na kupno mieszkania w miejscu, gdzie istnieje ryzyko przyszłych podtopień (nawet jeśli będzie to za 25 czy więcej lat), warto brać pod uwagę koszty.

– Koszty remontów np. piwnic czy garaży, które będą regularnie zalewane, albo nawet przeprowadzki – dodaje.

Wspomina też, że kiedyś otrzymał e-mailowo zapytanie, czy warto kupić działkę pod dom w tej i tej okolicy. Sprawdził prognozy i odradził taki krok. – Odpisałem tej osobie, że ja bym nie kupował, bo jeśli nie ona, to jej dzieci na pewno będą miały ten dom zalewany – opowiada.

Wojciech Szymalski dodaje: już teraz trzeba wskazywać miejsca, które nie powinny być ze względu na zmiany klimatu zabudowywane, żeby chronić ludzi przed konsekwencjami. Może to niepopularne politycznie, ale konieczne.

– Każdy chciałby mieszkać nad rzeką albo z widokiem na morze, ale musimy brać pod uwagę, że trzeba też zostawić miejsce przyrodzie, np. wezbranym wodom, i procesom naturalnym, które zachodzą i będą zachodzić – mówi Michał Marcinkowski.

To, o czym mówi, doskonale ilustruje przykład kościoła św. Mikołaja w Trzęsaczu na Pobrzeżu Szczecińskim. Jego budynek pierwotnie znajdował się blisko 2 km od brzegu morza, pośrodku wsi. Dziś pozostałe po nim ruiny stoją nad klifem i gdyby nie sztuczne zabezpieczenia brzegu, to pewnie dawno zostałyby pochłonięte przez morze.

Zmiany klimatu i wywołane przez nie straty z powodu powodzi mogą też odbić się na lokalnych gospodarkach. Mówi o tym badanie opublikowane na łamach "Scientific Reports", z którego wynika, że straty dla całej Europy będą liczone w setkach miliardów euro, a miejscowo PKB może spadać nawet o jedną piątą. Aby uniknąć tego scenariusza, być może konieczne będzie przeniesienie niektórych zakładów produkcyjnych w głąb lądu.

– Na pewno ryzyko strat istnieje, choćby w portach. Możliwe, że w przyszłości będzie konieczne dostosowanie infrastruktury portowej do zmieniających się warunków, w tym wybudowanie dodatkowych zabezpieczeń, falochronów czy okresowego pogłębiania – mówi Marcinkowski.  

I choć to wyzwania na dziesięciolecia, to tak kosztowne, że należy pochylić się nad nimi dużo wcześniej. Szczególnie że najnowsze badania pokazują, że tempo ocieplania się planety jest o 20 lat szybsze, niż dotąd szacowano.  

Co więc robić?

Na pewno walczyć ze zjawiskami, które przyczyniają się do pogłębienia zmian klimatycznych. W końcu im mniej dwutlenku węgla wyemitujemy, tym lepiej. Należy jednak pamiętać, że rozpoczętego procesu nie jesteśmy w stanie zatrzymać z dnia na dzień, nawet gdybyśmy w jednej chwili zatrzymali całą emisję. Inwestycje będą więc koniecznie. Jakie? To zależy od przyjętej strategii. Możliwości są dwie. Pierwsza, w stylu holenderskim, zakłada, że pewne obszary muszą być bronione za wszelką cenę. Ale to kraj, dla którego podniesienie się morza jest kwestią egzystencjalną. Dlatego prace przygotowawcze trwają tam od lat 50. zeszłego wieku, a zadanie ułatwia, bo zmniejsza koszty, stosunkowo krótkie wybrzeże. Drugą, powszechniejszą w krajach morskich, jest wyznaczenie obszarów, które będą chronione. To przede wszystkim obszary gęsto zaludnione, centra przemysłowe, bezcenne zabytki.

fot. Shutterstock / PCH.Vector
fot. Shutterstock / PCH.Vector

– Będziemy musieli zdecydować, które obszary chronimy, a które fragmenty lądu, tak jak wspomniany Hel, być może należy oddać przyrodzie i nie walczyć z morzem – mówi prof. Piskozub.

A jak obronić pozostałe? Profesor Piskozub wyjaśnia, że należy przeprowadzać inwestycje chroniące m.in. przed cofkami, a także wały przeciwsztormowe i przeciwpowodziowe. Do tego należy podwyższyć istniejące nabrzeża, aby się nie przelewały, do czego obecnie dochodzi w czasie sztormów.

– Żuław trzeba bronić, bo to rozległy i cenny rolniczo obszar poniżej poziomu morza, ale będzie to kosztowne. Tam jest około tysiąca kilometrów wałów, z czego większość jest za niska. Trzeba je podwyższyć, ale na takim odcinku to będzie drogie. Gdańskowi należałoby zbudować wrota przeciwsztormowe na Martwej Wiśle. Ich zamknięcie zabezpieczyłoby miasta podczas sztormów. A co jeszcze? Tutaj potrzeba szczegółowej oceny fachowców, gdzie warto inwestować – mówi prof. Piskozub i podkreśla, że właśnie tego w jego ocenie brakuje. – Konkretnych, zagregowanych informacji na temat tego, w których strefach obecne umocnienia czy bariery pozostaną w najbliższych dekadach wystarczające, a w których potrzebne jest ich pilne podwyższenie i do jakiej wysokości – dodaje.

A przesiedlenia? Trudno wyobrazić sobie przenoszenie tysięcy mieszkańców czy całych, nawet niewielkich, miejscowości, co jest wyzwaniem codzienności dla państw na Pacyfiku. Pytani przez nas eksperci są zgodni, że relokacje ludności raczej nam nie grożą.  – Traktuje się je jako ostateczność. Jednak taką, której w perspektywie wieku nie można wykluczyć – podsumowuje Szymalski.