Na Facebooku kwitnie nielegalny handel. Leki na receptę sprzedają od ręki

Psst, hey kid, want some meds? Leki na receptę bez recepty, w kilkanaście minut, bez zbędnych pytań i problemów. Na facebookowych grupach kwitnie nielegalny handel lekami.  

Na Facebooku kwitnie nielegalny handel. Leki na receptę sprzedają od ręki

Ich nazwy zapisywane są tak, by ominąć algorytmy. Mogą brzmieć np.: 

  • K0d3ina, czyli Kodeina – to pochodna morfiny, lek na silny ból i uporczywy kaszel, ma potencjał uzależniający,
  • Tr4m4l , czyli Tramal – bardzo silny lek przeciwbólowy zaliczany do opioidów,
  • Alpr4, czyli Alprazolam – szerzej znany jako Xanax. Lek przeciwlękowy, uspokajający wykorzystywany w psychiatrii,
  • R3l4nium, czyli Relanium – lek psychotropowy stosowany w psychiatrii i neurologii, ale też u pacjentów po nagłym odstawieniu alkoholu,
  • 0z3mpik, czyli Ozempic – lek na cukrzycę, który stosowany jest też w leczeniu otyłości.

Co je łączy? To, że wszystkie te leki są na receptę. Ale można je kupić bez recepty niemal od ręki. Wystarczy wejść na grupy na Facebooku. 

Zaglądam na jedną z nich. Ma kilka tysięcy członków i proste zasady. Każdy post musi zawierać zdjęcie z datą, imieniem i nazwiskiem sprzedającego oraz nazwę produktu.

Te ostatnie należy w miarę możliwości cenzurować, bo jak piszą administratorzy: „Facebook zaczyna szukać problemu”. Jednak członkowie grupy rzadko stosują się do zasad. Oczywiście nie podają personaliów ani dat. Są za to nazwy leków, oferty wypisania recept, adresy e-mail i nicki, pod które trzeba się zgłosić na Telegramie.

fot. shutterstock / Stokkete
fot. shutterstock / Stokkete

Dlaczego tam? Bo użytkowników tego komunikatora trudno namierzyć i ścigać. Choć aplikacja ma rosyjskie korzenie w postaci swoich założycieli Nikołaja Durowa i Pawła Durowa, to formalnie siedziba firmy znajduje się w Dubaju. Jego twórcy, po tym jak zmuszono ich do sprzedaży powiązanej z rosyjskim rządem spółce ich serwisu społecznościowego VKontakte, zarzekają się, że nikomu, w tym putinowskiemu reżimowi, nie udostępniają żadnych danych o użytkownikach, a aplikację promują jako “bezpieczną przystań”. Stąd popularność Telegrama choćby wśród rosyjskich i białoruskich opozycjonistów. Bezpieczeństwo wynika z tego, że użytkownicy mogą kontaktować się na sekretnych czatach i wysyłać w pełni szyfrowane wiadomości. W tym trybie użytkownicy z Androidem nie mogą też robić zrzutów ekranu. Nic więc dziwnego, że z Telegrama korzystają nie tylko chroniący się przed pięścią władzy aktywiści, ale też ci, którzy nie mają szlachetnych pobudek, czyli przestępcy nielegalnie handlujący bronią, narkotykami czy lekami właśnie. 

A sprzedawcy z facebookowych grup nie chcą być namierzeni, bo to, co robią, jest zwyczajnie nielegalne. W Polsce sprzedaż leków jest jedną z najbardziej regulowanych gałęzi handlu. Mogą zajmować się tym tylko zarejestrowane apteki i punkty apteczne, które uzyskały wymagane pozwolenia. Sprzedaż leków bez nich jest przestępstwem, za które grozi kara nawet 2 lat więzienia. 

To jednak nie przeszkadza internautom nielegalnie obracać lekami w ramach Facebooka. Sprzedają na tam również zwykli ludzie, którym leki zostały po własnym leczeniu. Uznają, że skoro za coś zapłacili, to mogą to sprzedać lub wymienić na inne dobro. Tyle tylko, że nie biorą pod uwagę szeregu zagrożeń. Zażywanie medykamentów bez nadzoru lekarza może być śmiertelnie niebezpieczne. 

Jednak lwia część ofert pochodzi od osób, które wyglądają na profesjonalistów. To oni zasypują grupy swoimi propozycjami. Sprzedają leki, które pozyskali w nielegalny sposób, lub obiecują “załatwić” każdy medyczny środek albo na niego receptę. Wystarczy napisać, czego potrzebujemy, i zapłacić Blikiem, aby otrzymać kod recepty czy wysyłkę potrzebnego preparatu. Często jednak zdarza się, że nie dostaniemy nic, bo na grupach roi się od oszustów. Ostrzegają się przed nimi inni członkowie, ale kolejnych naiwnych nie brakuje. Nierzadko zdarza się też, że transakcja dochodzi do skutku, ale zakupione w ten sposób leki nie są oryginalne. To często podróbki, co też jest niezwykle groźne, bo możemy zażyć specyfik, którego składu ani dawki nie znamy i nie wiemy, jak wpłynie na nasz organizm. 

Jak może to wyglądać, tłumaczy związany z Uniwersytetem Medycznym w Warszawie profesor Zbigniew Fijałek, który jest też prezesem Stowarzyszenia Stop Nielegalnym Farmaceutykom. Przytacza on przykład „leku”, którym nielegalnie obracano w internecie, a który sprzedawano w gotowych do podania wstrzykiwaczach. 

- Kiedy zbadano ich zawartość, okazało się, że w środku nie ma substancji leczącej, lecz insulina. Wiele osób, które kupiły taki fałszywy „lek”, myślało, że podaje sobie inną substancję. Tymczasem insulina silnie obniżała w ich organizmach poziom cukru. Zdarzało się, że te osoby traciły przytomność, przewracały się na ulicy, a potem trafiały na oddziały ratunkowe. To bezpośrednie zagrożenie zdrowia, a nawet życia – ostrzega prof. Fijałek. 

Tym zakupionym na czarnym rynku preparatem miał być Ozempic. To wspomniany już lek na cukrzycę, ale wykorzystuje się go też w leczeniu otyłości. Jego skuteczność obrosła już legendą, stąd też jego olbrzymia popularność. Ogromny popyt sprawił, że osoby, które pragną schudnąć, ale nie dostały na niego recepty, szukają go poza legalnym łańcuchem dystrybucji. Alerty w tej sprawie wysłał już nawet Główny Inspektorat Farmaceutyczny, ostrzegając przed kupowaniem Ozempicu i jego zamienników „z drugiej ręki”, bo może to być niebezpieczne. Mimo to handel na facebookowych grupach kwitnie. 

- To lek na receptę. Żaden odpowiedzialny lekarz nie przepisze go osobie, która nie ma do tego wskazań. Jednak ogromny popyt i popularność tej substancji sprawiła, że na czarny rynek trafiło bardzo dużo sfałszowanego Ozempicu, nad czym nikt nie ma kontroli. W efekcie osoby, które chcą schudnąć, a nie otrzymały recepty, idą na skróty, wiele przy tym ryzykując. Brakuje im świadomości, że mogą wyrządzić sobie krzywdę, przyjmując substancję, której składu ani dawki nikt nie zna. Nikt też nie sprawdził jej jakości, czy np. nie wywołuje toksycznych reakcji – przestrzega profesor Fijałek. 

Proste jak kup teraz

Sprawdzam, jak łatwo kupić Ozempic. Pod jednym z ogłoszeń na grupie fb piszę, że jestem zainteresowany. Chwilę później ktoś z wyraźnie fejkowego konta pisze, abym odezwał się na Telegramie. Tak robię. Po chwili ustalamy już szczegóły zamówienia, liczbę, cenę za opakowanie (200 zł, czyli o połowę taniej niż bez refundacji) i sposób wysyłki. Do finalizacji brakuje już tylko płatności przez Blik. Całość trwa góra kilkanaście minut. 

W ostatniej chwili wycofuję się z kupna. Nie chcę napędzać nielegalnego procederu ani paść ofiarą oszustwa. Po chwili też wątek moim komentarzem znika z grupy, a ja zastanawiam się, jak to możliwe, że tak łatwo mogę dostać lek na receptę? Gdybym próbował to zrobić legalną drogą, trwałoby to o wiele dłużej. Przede wszystkim jednak lekarz musiałby mieć przesłanki, aby wystawić pacjentowi receptę na taki, a nie inny preparat. Tutaj nikt o nic nie pyta, tylko sprzedaje coś co – przynajmniej w teorii - jest lekiem na receptę. A wybór jest niemal nieograniczony. 

– Największym zainteresowaniem cieszą się leki psychotropowe, sterydowe, a także na produkty na potencję i na odchudzanie. Tego jest w internecie, na platformach społecznościowych bardzo dużo, nie tylko w Polsce, ale i w Unii Europejskiej – mówi profesor Fijałek. 

I faktycznie to problem globalny, bo nowe technologie i formy komunikacji przez media społecznościowe są niemal wszędzie i również niemal wszędzie są wykorzystywane do przestępstw. Ułatwiają dotarcie do szerszego grona odbiorców. 

To jest zresztą niezmienne. Nowe technologie zawsze ułatwiały handel nielegalnymi substancjami. Tak było w latach 80. i 90., kiedy, co opisywał "New York Times" - dealerzy narkotykowi wykorzystywali pagery i telefony z nagrywarką rozmów do potajemnego prowadzenia swojej działalności. Tak jest i obecnie. Tyle tylko, że dzisiejsi sprzedawcy przyjęli nowsze wersje tego, co pozwala na szybką i gwarantującą prywatność komunikację – a więc media społecznościowe i aplikacje do przesyłania np. zaszyfrowanych czy znikających wiadomości. Dziś dealerzy narkotyków, ale i leków z drugiej ręki, znajdują się w prywatnych i półprywatnych grupach na platformach społecznościowych, a następnie wymieniają bezpośrednimi wiadomościami. 

Ogłaszają się też, używając specjalnych symboli i słownictwa oraz emotikonów, które umieją odczytywać zainteresowani, a które pozwalają ominąć algorytmy wyszukujące zakazane słowa, o czym za chwilę. Amerykańska Agencja do Walki z Narkotykami (DEA - Drug Enforcement Administration) w ramach kampanii uświadamiającej opracowała nawet specjalny przewodnik zawierający obrazy i symbole pozwalające np. rodzicom odczytać kod stosowany przez sprzedawców w handlu zakazanymi substancjami. I tak Xanax może być oznaczany symbolem czekolady lub autobusu, Adderall pociągu, a środki na potencję startującą rakietą czy eksplodującą bombą.

"Sprzedawcy są obecni na każdej większej platformie mediów społecznościowych, w tym na Instagramie, Facebooku, Twitterze, Snapchacie, Pintereście, TikToku czy nowych platformach jak Discord i Telegram" – mówił w "New York Timesie" profesor Tim Mackey z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego. – To problem całego ekosystemu. Dopóki twoje dziecko korzysta z jednej z tych platform, może być narażone – dodawał. 

No dobrze, ale skąd te leki pochodzą? W końcu ich produkcja i dystrybucja przynajmniej w teorii odbywa się pod ścisłą kontrolą. Jest tak zarówno w Polsce, jak i w Stanach Zjednoczonych. Schemat tego, jak wygląda to w USA, doskonale opisał serwis 404 Media. 

Hakerzy włamują się do różnego rodzaju paneli informatycznych używanych przez lekarzy, pielęgniarki, farmaceutów czy hurtowników. Wykorzystywane są do tego boty, które potrafią w kilkanaście minut wyłudzić od lekarza jego dane osobowe i zawodowe, unikatowy numer dostępu czy hasła. Mając te dane, cyberprzestępcy w oczach systemu stają się po prostu lekarzami, którzy właśnie się zalogowali. Mogą więc wystawiać recepty na podstawione osoby na interesujące ich medykamenty, a następnie je realizują w aptekach i sprzedają w internecie. Mogą też sprzedawać same kody recept czy też tzw. sloty, czyli możliwość zalogowania się do systemu i wystawienia recepty na samego siebie lub kogoś zaufanego. W dobie cyfryzacji nie trzeba więc ani kraść papierowych bloczków z receptami, ani podrabiać pieczątek czy ręcznych podpisów. 

fot. shutterstock /Master1305
fot. shutterstock /Master1305

Schemat opisany przez serwis 404 Media nie różni się zbyt wiele od tego, jak wygląda to w Polsce. Rozmawiamy o tym z Jakubem Kosikowskim, rzecznikiem prasowym Naczelnej Izby Lekarskiej. Potwierdza on, że część praktyk oszustów wygląda podobnie. Uprzedza jednak, że nie chce, aby szczegółowo je opisywać, bo może to ułatwić działanie cyberprzestępcom, a co gorsza sprawić, że znajdą się ich naśladowcy. Wyjaśnia jednak, że funkcjonowanie takiego modelu jest możliwe, bo systemy nie są wystarczająco chronione przed hakerami. Brakuje też rozwiązań, które pozwoliłby samym lekarzom zorientować się, że ktoś wykorzystując ich dane i podszywając się pod nich, masowo wystawia recepty. 

– Lekarze nie mają obecnie możliwości sprawdzenia w systemie swoich recept wystawionych poza miejscami, gdzie pracują. Co to znaczy? Jeśli ktoś wykradnie dane dostępowe lekarza i zacznie w innym miejscu taśmowo wystawiać recepty, to ten lekarz dowie się o tym dopiero, gdy zostanie wobec niego wszczęte postępowanie wyjaśniające. Mamy takie przypadki, że lekarze dowiadują się od nas, Naczelnej Izby Lekarskiej albo od Ministerstwa Zdrowia, że ktoś na drugim końcu Polski na ich dane wystawiał masowo recepty. To dziura w systemie bezpieczeństwa, którą trzeba pilnie załatać – mówi Jakub Kosikowski. 

– A to niejedyny sposób, w który można obejść system i dzięki temu wytrychowi wystawiać kilkadziesiąt recept dziennie, bez obawy, że system zwróci na to uwagę. Ci, którzy te wytrychy stosują, czują się więc bezkarni. Dla dobra sprawy lepiej jednak ich nie opisywać – stwierdza.

Profesor Zbigniew Fijałek dodaje, że sprzedawane w internecie leki mogą mieć też inne źródła. Trafiają tam medykamenty wykradzione z transportów, szpitali czy hurtowni. Za czym stoi mafia i zorganizowane grupy przestępcze. 

– Firmy niechętnie się do tego przyznają, bo nie ma się czym chwalić. Na czarny rynek trafia też masa podróbek wyprodukowanych przez mafię. W ostatnich latach policja zlikwidowała wprawdzie kilkanaście dużych, nielegalnych wytwórni, ale te są jak głowy hydry. Ucinamy jedną, wyrastają dwie kolejne. To trudno zatrzymać, bo kary są niskie, a zyski monstrualne. Szacuje się, że zyski ze sprzedaży sfałszowanych leków są nawet 25-krotnie wyższe niż ze sprzedaży narkotyków. Nie dziwi więc, że organizacje przestępcze robią to, co im się bardziej opłaca – mówi prof. Fijałek i dodaje, że choć mozolne akcje policji przynoszą pewne pozytywne skutki, to problem wciąż jest nierozwiązany. – To jest od lat niemoc państwa. Niestety prawie nikt nie zajmuje się tym problemem, bo brakuje środków, ludzi. Główny Inspektorat Farmaceutyczny z trudem kontroluje legalnie działające apteki, bo nie ma zbyt wielu inspektorów, a jak miałby kontrolować jeszcze internet? – rozkłada ręce prof. Fijałek.

Dziurawe sito 

Może więc problemem powinny zająć się same platformy społecznościowe. Nie powstrzymają wprawdzie nielegalnej produkcji czy włamań na konta lekarzy, ale mogą utrudnić finalny etap, czyli nielegalny handel za ich pośrednictwem. Szczególnie, że same w swoich regulaminach tego zabraniają. Regulamin Facebooka, Instagrama, WhatsAppa wprost zabrania prowadzenia na tych portalach sprzedaży leków na receptę, suplementów diety i produktów medycznych. Do tego np. algorytmy Facebooka od kilku już lat wyłapują słowa klucze i blokują tego rodzaju treści na portalu. Jednak jak widać, sito kontroli nie jest zbyt gęste. 

A skutki mogą być tragiczne. Tak było choćby w głośnym za oceanem przypadku 17-letniego Zachariaha Plunka z Arizony w USA. Około godziny 1.30 w nocy 15 sierpnia 2020 roku skontaktował się przez Snapchata ze sprzedawcą, prosząc o lek o nazwie Percocet. Zawiera on oksykodon, czyli opioidowy środek przeciwbólowy. Półtorej godziny później, czyli o 3 w nocy, substancja wylądowała pod drzwiami domu nastolatka, co nagrały kamery monitoringu. Chłopak natychmiast zażył środek, po czym upadł na krawężnik. O 5 rano, czyli ledwie kilka godzin po wysłaniu wiadomości, został znaleziony martwy przez sąsiada.

fot. shutterstock / Rawpixel.com
fot. shutterstock / Rawpixel.com

Podobnych przypadków w USA było więcej. Na tyle dużo, że rodzice ofiar, także kilkunastoletnich dzieci protestowali w 2022 roku przed siedzibą Snapchata, obwiniając firmę o współudział w morderstwach. Na falę krytyki niektóre big techy (Snap, Meta, Google) odpowiedziały sfinansowaniem szeroko zakrojonej kampanii, która ma ostrzegać nastolatków o zagrożeniach. Obiecały też ściślej kontrolować grupy i blokować konta związane z handlem niebezpiecznymi i nielegalnymi substancjami. Wprowadziły również model, w którym poszukujący ich użytkownicy są automatycznie odsyłani do stron z ostrzeżeniami i oferujących pomoc. 

Może jednak rządy państw czy szerzej Unia Europejska powinna wymóc na platformach społecznościowych skuteczniejszą ochronę użytkowników? Pytany o to Kosikowski zgadza się, że kontrola platform powinna być skuteczniejsza. Niemniej przyznaje, że wypracowanie takich regulacji mogłoby zająć wiele lat. – Poza tym nie ma gwarancji, że sprzedawcy nie przeniosą się na inną platformę, która pozostaje poza kontrolą – mówi Kosikowski i dodaje, że lepiej ten problem rozwiązać u źródła.

– Po pierwsze, uszczelnić system recept, aby lekarze widzieli wszystkie recepty, które są wystawiane z ich kont. Po drugie, należy poprawić standardy teleporady, aby była faktyczną konsultacją medyczną, a nie transakcją kupna recepty. Pierwsza taka wizyta mogłaby być np. rozmową wideo, aby lekarz mógł zobaczyć, że ma do czynienia z osobą, która się podaje za pacjenta, mógł ją wylegitymować itd. Po trzecie, aby lekarz widział wszystkie leki lub chociaż ich grupy, które są przypisane do pacjenta. Pozwoliłoby to wyłapać osoby, które od pięciu lekarzy jednego dnia biorą przez teleporadę receptę np. na silny lek - mówi Kosikowski. 

Środowisko medyków przekonuje też, że należy ucywilizować kwestię tzw. receptomatów, czyli firm, które zajmują się taśmowym wystawianiem recept na leki. Cześć z nich może trafiać potem na czarny rynek, bo zwykle są w 100 proc. refundowane. Widać to choćby po liczbie wystawianych rocznie pełnopłatnych recept na tzw. leki opioidowe. Jak podawał “Dziennik Gazeta Prawna”, w ciągu czterech lat liczba takich preskrypcji wzrosła o ponad 440 tysięcy. Regulacji wymagają też strony internetowe, na których można kupić receptę na dowolny lek za 30-70 złotych. Serwisy te reklamują się jako „e-recepty express” na leki na potencję czy pigułkę „dzień po”. Popyt na tę ostatnią wzrósł szczególnie po wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2020 roku ws. aborcji. Jak opisywała „Gazeta Wyborcza”, proces uzyskania recepty na dowolny lek czy środek medyczny zwykle trwa kilkanaście minut, bez wymaganego badania stanu zdrowia pacjenta. Ba, niejednokrotnie strony te obsługują udające lekarzy... boty.  

– Bez uregulowania tych kwestii można reagować tylko w przypadki lekarzy, którzy już pracują w receptomatach w sposób, który sugeruje naruszenia kodeksu etyki lekarskiej. Zamiast wyłącznie łapać winnych, trzeba zdusić problem w zarodku i uniemożliwić cały proceder. Rozmawiamy o tym z Ministerstwem Zdrowia od miesięcy i próbujemy przekonać resort, co powinno być wdrożone - mówi Kosikowski. 

fot. shutterstock /Master1305
fot. shutterstock /Master1305

Zapytaliśmy resort zdrowia, jakie kroki regulacyjne planuje podjąć, aby zmniejszyć lub całkowicie zlikwidować zjawisko nielegalnego handlu lekami na receptę w mediach społecznościowych. Jednak w odpowiedzi na nasze pytanie biuro prasowe ministerstwa odpowiedziało tylko, że… taki proceder jest nielegalny.

Profesor Zbigniew Fijałek przekonuje, że jedynym – nomen omen – lekarstwem na to zjawisko jest edukacja. 

– Ludzie nie mają zielonego pojęcia, jak to jest niebezpieczne i jak może być dla nich szkodliwe. Wydaje im się, że lek to taki sam produkt jak każdy inny. Jak sukienka czy koszula, którą mogą oddać albo sprzedać, bo już ich nie używają. Tymczasem jest zupełnie odwrotnie. Mogą komuś lub sobie zaszkodzić, stracić zdrowie, a nawet życie. Gdyby byli tego naprawdę świadomi, to nie chodziliby na skróty, kupując leki z drugiej ręki – dodaje.