Geniusze na dorobku. Branża startupowa w Polsce zbliża się do dorosłości

Ponad 15 lat temu polskie media zaczęły się rozpisywać o genialnych, młodych przedsiębiorcach z rewolucyjnymi pomysłami. Oni sami zaczęli tworzyć towarzyskie enklawy, branżowe imprezy i otoczkę cudownych dzieci technologii. W jakim miejscu scena startupowa i jej protoplaści są dzisiaj? Sprawdzamy to w cyklu reporterskim "Rzeczpospolita Startupowa".

Początki sceny startupowej w Polsce. Rzeczpospolita Startupowa

Autobus miejski na warszawskim Mokotowie, środek tygodnia. Względną ciszę przerywają jedynie trzaski autobusowego przegubu. Zaspani ludzie czekają w kolejce do kasownika. Za chwilę dojadą do biur swoich korporacji, usiądą przy biurkach i włączą komputery. Potem przez 8 godzin będą robili to samo, co wczoraj, jutro i pojutrze.

Pojazd snuje się jak jesienne chmury tego dnia. Nagle przez wnętrze autobusu fruną donośne dźwięki. W tej ciszy mkną między ludźmi niczym wbiegający na scenę zwycięzca konkursu na najlepszy pomysł biznesowy.

– Cześć, słuchaj, mam za 2 godziny to spotkanie, o którym ci mówiłem. Czy ty masz może tę niebieską marynarkę? – na jednym z siedzeń mężczyzna w wieku na oko studenckim bardzo głośno i szybko przekazuje przez telefon swoje pytania. Ma na sobie dżinsy, adidasy, zwykłą bluzę i kurtkę z kapturem. W odróżnieniu od reszty pasażerów nie wygląda, jakby przed chwilą wstał. Jest rześki i zdeterminowany. Siedzi prosto, patrzy w dal, a może w pustkę, i dorzuca, a jego słowa mkną przez słuchawkę telefonu i autobus: – Może jeszcze jakiś krawat będziesz miał, co pasuje? I koszulę? Koszulę to jakąkolwiek, byle biała, wiesz.

Udaje się załatwić. Spokój nastaje tylko na chwilę: – No siema, słuchaj, ty byś mógł mi pożyczyć ten twój srebrny zegarek? Bo taka sprawa jest…

Ta scenka wydarzyła się jakieś 8 lat temu. Niedługo potem jedna z osób niżej podpisanych opowiedziała ją Arturowi Kurasińskiemu, już wtedy legendzie polskiej sceny startupowej. – Tak, bardzo prawdopodobne, że to był startupowiec – stwierdził wówczas. A jak to widzi w 2023 roku? – Polskie startupy czasasmi nadal niestety kojarzą mi się z siedzeniem w modnych knajpach i gadaniem o tym, że dziś robię jeden projekt, a jutro już kolejny. To są często osoby, które za długo siedzą w tzw. bizensowych i mentalnych krótkich spodenkach. Owszem, nie należy gubić tego wariata w sobie, ale w pewnym momencie warto wskoczyć w garnitur i krawat – mówi 49-letni dziś Kurasiński.

Rzeczpospolita Startupowa. Odc. 1 – Geniusze na dorobku

Młodzi, zdolni, nowocześni. Tak przez lata kojarzyły nam się startupy. Choć nie zawsze było jasne, czym się zajmują, zawsze roztaczały wokół siebie magiczną aurę amerykańskiego snu. Snu o wielkim bogactwie, szalonych imprezach i sukcesach prosto z Doliny Krzemowej, który powtórzyć chcą także przedsiębiorcy z Polski.

Gdy około 2008 roku nad Wisłą pojawiły się pierwsze większe pieniądze z dotacji unijnych, państwowych i od dużych funduszy, startupy zalały kraj. Wraz z pieniędzmi rozkręcały się branżowe imprezy, a każda nowa firma szukała w sobie technologicznego elementu, by też móc nazywać się startupem. Od tego czasu przez Polskę przepłynęły dziesiątki miliardów złotych, a Warszawa zdążyła stać się regionalnym hubem dla startupów. Opinia publiczna poznała setki genialnych, młodych biznesmenów, przed którymi świat otwiera wrota i tysiące obiecujących biznesów mających te wrota wyważyć.

Gdzie dziś są ci ludzie i ich firmy? Jak rozwinęła się polska scena startupowa? Kto jest ukochaną maskotką branży, a kto czarną owcą? Jakie mechaniki, procesy i zwyczaje w niej panują? Rozmawiamy z tymi, którzy ją tworzyli. Odnajdujemy tych, którzy mieli podbić świat. I tych, którzy w te podboje zainwestowali i stracili lub zarobili ogromne pieniądze. 15 lat od początku boomu startupowego w Polsce cyklem reporterskim "Rzeczpospolita Startupowa" mówimy tej branży: sprawdzam!

Pierwsze startupy pojawiły się w drugiej połowie lat 70. ubiegłego wieku oczywiście w Dolinie Krzemowej. Region ten już od jakichś 20 lat rozwijał się jako kraina, gdzie spotykają się wojsko, technologie i nauka. Do Kalifornii zjeżdżały wielkie umysły, które nie radziły sobie w korporacyjnej robocie. Rozwijające się firmy produkujące półprzewodniki czy komputery grały według wcześniej nieznanych nikomu reguł. Tu wszystko działo się inaczej, szybciej, na większym luzie i w oparach hipisowskiej filozofii.

Kiedy więc w 1978 roku amerykański Kongres obniżył znacząco (najpierw z 49,8 do 28 proc., a jeszcze potem do 20 proc.) podatek od zysków kapitałowych, otworzył tym samym duże pole manewru dla inwestorów. Wywołało to ogromny wzrost kapitału wysokiego ryzyka i samych startupów, czyli firm szukających nowinek technologicznych i liczących na szybki wzrost. Mając nagle więcej pieniędzy, milionerzy zaczęli odważniej inwestować w nowe spółki. Na początku lat 80. pojawili się pierwsi analitycy specjalizujący się w dobieraniu młodych spółek do portfeli milionerów-ryzykantów. Nadszedł czas rozkwitu funduszy venture capital, które zaczęły przeznaczać ogromne pieniądze w wyjątkowo ryzykowne inwestycje (tym głównie różnią się od zwykłych funduszy inwestycyjnych).

I czas startupów. W "New York Timesie" to słowo w znaczeniu młodej spółki po raz pierwszy pojawia się ok. 1983 roku, ponad 20 lat przed tym, jak trafi ono w oryginale do polskich mediów i tak już w nich zostanie. Do dziś jednak nie zostanie jednoznacznie zdefiniowane. Pierwiastek technologiczny powinien być jednym z elementów, które określają firmę jako startup. Jednak w byciu startupem bardziej niż o branżowy związek z Doliną Krzemową chodzi o pewien sposób prowadzenia biznesu, pozyskiwania funduszy i – tak, z pewnością – styl bycia. – Podskórnie czuję, że startup to powinna być młoda spółka z korzeniem technologicznym założona w celu zwiększania zasięgu. Ale definicja jest płynna i niektóre firmy, np. WeWork, który po prostu wynajmuje biura na godziny, próbują się kreować na startupy technologiczne – ocenia Kurasiński.

Jednym z guru branży startupowej jest Steve Blank. Do Doliny Krzemowej przyjechał właśnie w 1978 roku, gdy obniżono podatki. Od tamtego czasu zdążył postawić kilka firm, zostać milionerem i przejść na emeryturę, a na niej doradzać, występować publicznie i pisać książki. Definiuje on startup jako młodą firmę, która poszukuje skalowalnego i powtarzalnego modelu biznesowego. A skoro firma poszukuje, to też błądzi i to nawet bardzo często.

Blank stworzył jedną z fundamentalnych metod budowania startupu: rozwój klienta (customer development), która jest przeciwieństwem filozofii opartej na rozwoju produktu. Blank proponuje, by nie siedzieć miesiącami w biurach nad jednym, kompletnym rozwiązaniem, lecz co chwilę z biur wychodzić na zewnątrz, by testować budowany produkt na żywym organizmie. I na bieżąco modyfikować swój pomysł lub wręcz go porzucić i nie tracić czasu na dalszy rozwój, lecz szukać nowej ścieżki. Czyli dokonać tzw. pivotu, diametralnej zmiany kierunku rozwoju. W dojrzałych firmach tak pochopne porzucenie owoców pracy nie jest możliwe. "Twoim zadaniem jako założyciela startupu jest szybkie sprawdzenie, czy twój pomysł jest dobry na podstawie tego, jak zachowują się twoi klienci" – wyjaśnia Blank. I dodaje: "Przez większość czasu zachowują się nie tak, jak przewidywałeś".

Cykl życia startupów dzieli się na kilka etapów zwanych z angielskiego. Pierwszy - pre-seed stage - to etap formowania się pomysłu, sama jego idea. Early stage to wczesna faza wzrostu, po której przychodzi czas na skalowanie biznesu, czyli growth stage, oraz ekspansji (expansion stage). Gdy startup jest dojrzały, dochodzi do tzw. exitu, czyli wyjście z inwestycji.

Uproszczony model rozwoju startupu według Steve'a Blanka. Fot. steveblank.com

Na pewno też spółka musi być młoda, by w ogóle myśleć o nazywaniu się startupem. Jednak na pytanie o to, czym konkretnie jest startup, ludzie z branży raczej stawiają kolejne pytania, niż odpowiadają. Po pierwsze, kwestią dyskusyjną jest to, czy spółka musi mieć pierwiastek technologiczny. – Czy nowo powstały warzywniak na osiedlu, który w innowacyjny sposób prezentuje towary, też będzie startupem? – pyta filozoficznie Maciej Ćwikiewicz, prezes PFR Ventures.

Poza tym ludzie z branży zastanawiają się, czy aby być startupem, trzeba obowiązkowo pozyskiwać finansowanie z zewnątrz (nieważne, czy od funduszy, aniołów biznesu, przyjaciół czy rodziny). Ale i to nie jest żelazną regułą. Gdyby było, należałoby napisać, że Rafał Agnieszczak, twórca Fotki.pl, który już 15 lat temu był guru dla startupowców, sam… nigdy startupu nie założył.

– Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że typowym startupowcem, czyli osobą, która robi przedsięwzięcie wyższego ryzyka i bierze na to finansowanie od inwestorów, tak naprawdę nigdy nie byłem. Robiłem tzw. bootstrapy, czyli firmy finansujące się z własnych pieniędzy i działające na własnych zasadach. Poza tym nie dorabiam do tego, co robię zbędnej ideologii - nie robię biznesów, które wymyślają niebieski laser czy latają w kosmos, tylko robią coś lepiej niż reszta i na tym zarabiają pieniądze – mówi nam Agnieszczak.

A polska Wikipedia pisze krótko: "Startup to tymczasowa organizacja lub młode innowacyjne przedsiębiorstwo poszukujące modelu biznesowego, który zapewniłby mu zyskowny wzrost".

Polskie startupy w liczbach

Najsilniejsze ośrodki startupowe znajdują się w Warszawie, Wrocławiu, Rzeszowie, Krakowie, Poznaniu i Trójmieście. W bazie Polskiego Funduszu Rozwoju znajduje się ok. 3 tys. aktywnych startupów, ale przedstawiciele tej instytucji zwracają uwagę, że to zawyżona liczba. Z kolei według zeszłorocznego raportu Fundacji Startup Poland w 2022 roku w Polsce funkcjonowało ok. 5 tysięcy startupów. Najwięcej z nich, bo aż 61 proc., istniało od roku do czterech lat. Kolejne 22 proc. krócej niż rok. Najczęściej czerpią przychody ze sprzedaży np. reklam, treści, produktu i usług (69 proc.) i licencjonowania m.in. technologii czy praw (39 proc.). Dwie trzecie z nich celują ze swoimi usługami i produktami w małe, średnie firmy oraz korporacje. Pozostałe w klientów indywidualnych.

Raport "Polskie Startupy 2022", Fundacja Startup Poland

Dziś polska scena startupowa ma kilka pozarządowych instytucji, które regulują jej funkcjonowanie i dbają o interesy. Najważniejszą z nich jest właśnie Fundacja Startup Poland powstała w 2015 roku. – Największym wtedy problemem było to, że brakowało instytucji, do której można rząd czy biznes mogą iść i zapytać, co startupy o tym myślą. Powstanie fundacji przydało się i nam jako środowisku, i różnym firmom oraz instytucjom publicznym – opowiada Borys Musielak, założyciel Startup Poland.

Według szacunków Polskiego Funduszu Rozwoju na polskim rynku funkcjonuje ok. 120-150 funduszy venture capital. Od 2019 roku w sumie transakcji w Polsce dokonało 160 funduszy. Tylko w tym roku na co najmniej jedną inwestycję w naszym kraju zdecydowało się ich 69. Pieniądze startupom rozdają także instytucje publiczne: wspomniany PFR, Narodowe Centrum Badań i Rozwoju czy Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości.

Raport "Polskie Startupy 2022", Fundacja Startup Poland

A wszystko to zaczęło się nad Wisłą około 15 lat temu. Pierwsze wzmianki w polskich mediach o startupach, pierwsze jeszcze nieśmiałe imprezy branżowe zaczęły się pojawiać w latach 2007-2008. Ich uczestnicy już się kojarzyli z serwisów społecznościowych, takich jak istniejący do dziś Wykop, Grono (sieć społecznościowa, do której można było dołączyć tylko dzięki zaproszeniu) i BLIP (odpowiednik dzisiejszego X.com), które mało kto dziś już pamięta.

Luzackie chłopaki z sieci

– Krzysiek Kowalczyk załatwił u Jarosława Kowalskiego, że mogliśmy zostać po godzinach w biurze firmy Novel, która robiła wtedy oprogramowanie. Siedzieliśmy w kilkanaście osób na podłodze, jedliśmy pizzę, przemawiało 3-4 prelegentów i potem gadaliśmy o technologiach. Wszyscy na luzaku, zero krawatów – mówi Artur Kurasiński, który współorganizował pierwsze spotkanie organizacji Aula Polska w kwietniu 2007 roku. Nazwisko Kowalczyka często pada we wspomnieniach z tamtych lat. Już wtedy miał fundusz HardGamma Ventures, dlatego jeździł po świecie i właśnie z zagranicy przywiózł pomysł Auli. Fundusz po latach (w 2016 roku) zamknął i skupił się na działalności na rynku motoryzacyjnym. Dziś pracuje w Międzynarodowej Federacji Samochodowej.

Pierwsze Aule na tyle się podobają ludziom, że szybko zapada decyzja o organizowaniu ich co dwa tygodnie. Pojawia się coraz więcej nowych osób, frekwencja rośnie. Ale przed każdym spotkaniem trzeba zorganizować prelegentów, wyselekcjonować pozostałych uczestników, a najlepiej jeszcze załatwić jakichś choćby symbolicznych sponsorów. Kowalczyk po dwóch latach rezygnuje. Organizację przejmują Kurasiński i Igor Dzierżanowski, który pracował przy strategiach marketingowych dla międzynarodowych marek. Wpadają na pomysł konkursu na najlepszy polski startup. Tak w 2009 roku powstają Aulery, nagroda symboliczna, bez pieniędzy, ale za to jedyna taka w Polsce. Zwycięzców wybiera kilkadziesiąt osób najbliżej skupionych wokół imprezy, nagroda szybko staje się znakiem jakości w branży.

Do dziś konkurs chwali się wysoką "nieomylnością" i powszechnie uważany jest za najważniejszy konkurs dla startupowców. Aby to potwierdzić, wystarczy spojrzeć na listę zwycięzców pierwszej edycji. W 2009 roku nagrodę dostały trzy startupy: Gastronauci, Goldenline i Nobze. Ci pierwsi pięć lat później zostali kupieni i wchłonięci przez indyjskiego giganta Zomato. Ci drudzy trafili do Agory i do teraz żyją w cieniu globalnego konkurenta, czyli LinkedIn. Natomiast Nobze, czyli narzędzie do zarządzania czasem i projektami, działa samodzielnie do dziś.

W tym samym roku Rafał Agnieszczak, który stworzył Fotkę.pl, zorganizował pierwszy Startup School. W trakcie tego wakacyjnego, dwu- lub trzymiesięcznego warsztatu przedsiębiorczości uczestnicy z całej Polski uczyli się stawiać własne biznesy internetowe. Był to swego rodzaju akcelerator: w zamian za udziały w spółkach uczestnicy otrzymywali wsparcie związane z działaniami strategicznymi, operacyjnymi, prawnymi, księgowymi czy HR-owymi.

Ówczesne pomysły na biznes dziś mogą wzbudzić lekki uśmiech. To, jak daleką drogę przeszedł świat, pokazuje przykład startupu Wizytownik.pl. "Chcesz korzystać z wirtualnego wizytownika, a nie masz czasu na przepisywanie wszystkich swoich wizytówek? To żaden problem! Wyślij do nas swoje wizytówki, a my przepiszemy je dla ciebie, po czym odeślemy je z zachowaniem wszelkich zasad poufności" – czytamy w opisie. Oprócz niego w pierwszej edycji Startup School brały udział takie projekty jak Shows.pl (serwis skupiający społeczność miłośników seriali, programów rozrywkowych i gwiazd telewizyjnych) czy Animili.pl (wielopoziomowa gra online dla dzieci, w której można mieć swojego wirtualnego zwierzaka).

Projekt Agnieszczaka przetrwał do 2014 roku, w sumie odbyło się 7 kilkumiesięcznych warsztatów. Wyłoniono na nich 46 startupów, które miały rozwijać swoje projekty. Do dziś nie przetrwał tylko jeden z nich: filing.pl. Wygląda jednak na to, że strona jest zbiorem pseudorozrywkowych artykułów ("16 gwiazd, które wybrały ryzykowne stylizacje, stawiając na pikantne detale!", "30 najsłodszych zdjęć odchudzonych psów, które są absolutnie inspirujące!"), które mają się wysoko pozycjonować w Google, ściągać internautów i zarabiać na wyświetlaniu im reklam.

W międzyczasie, bo w 2011 roku, w Polsce pojawiła się kolejna impreza, której ideę z zagranicy przywiózł Krzysztof Kowalczyk. – Startup Weekend to było takie polskie wesele z tą różnicą, że nie trzeba było się zastawić, zadłużyć, żeby je zrobić, tylko mieliśmy od tego partnerów. Gdy na Startup Weekend w Londynie jedynym posiłkiem w ciągu dnia była pizza, to my mieliśmy współpracę z Coca-Colą, pełne jej lodówki przez cały weekend, 7 posiłków w ciągu 2,5 dnia oraz nieustanny dostęp do przekąsek. Robiliśmy też grilla czy ogniska, ale ważną zasadą był zakaz mocnych alkoholi. Piwo piliśmy i mieliśmy dzięki współpracy np. z browarem Kormoran – opowiada Konrad Latkowski, współorganizator (razem z Kowalczykiem i jego pracownicą Kamilą Sidor) Startup Weekendów w Warszawie.

Amerykańska idea została na polski grunt przeniesiona z małymi tylko zmianami. Na przykład w Stanach w sobotę wieczorem zespoły dostawały "zestaw imprezowy", czyli red bulla i prezerwatywy. W Polsce organizatorzy w 2011 uznali, że takie rzeczy nie przejdą i zamiast tego oferowali w niedzielę "zestaw ratunkowy": red bulla, czystą koszulkę i gumy do żucia.

W piątek każdy chętny musiał wyjść na środek sali i w ciągu 60 sekund po angielsku wyjaśnić, kogo szuka i co chce zrobić ze swoim pomysłem na biznes. Wtedy dostawał pierwszy feedback: co robi źle, na co postawić akcenty, z czego zrezygnować. Czasem już na starcie okazywało się, że ktoś na przykład ma świetny pomysł, ale zupełnie nie umie przemawiać i sprzedawać go. Albo odwrotnie: ktoś miał wrodzoną charyzmę, ale pomysł banalny. Po wszystkich wystąpieniach następowało głosowanie na 10 najlepszych pomysłów, które mogły się rozwijać w sobotę pod okiem mentorów, a w niedzielę startować w wielkim finale. Ale zasady nie były rygorystyczne. Jeśli jakiś zespół nie załapał się do dziesiątki, a też chciał dalej chłonąć wiedzę, mógł zostać na kolejne dni, szczególnie że po drodze często okazywało się, że pomysły z najlepszej dziesiątki wcale nie były takie świetne. Chętni uzupełniali więc luki po tych, którzy odpadli przed niedzielą. 

Po sobotnich rozmowach z mentorami (występowali za darmo) zespoły dalej ulepszały swój projekt. Musiały się dotrzeć: ludzie techniczni uczyli się współpracować z nietechnicznymi, programiści z marketingowcami, analitycy z przedsiębiorcami itd. Mieli zrozumieć, że nawet najlepszy pomysł może zostać położony przez najgorszy zespół i odwrotnie: najgorszego pomysłu nie podniesie nawet najlepszy zespół. – Spotkania z mentorami uczyły jednej bardzo ważnej rzeczy. Siada startupowiec, przychodzi do niego jeden mentor, drugi trzeci, a potem ten startupowiec przychodzi do mnie i pyta: "Ej, bo jest taki problem, miałem trzech mentorów i każdy mówi co innego na temat mojego pomysłu, co mam wybrać?". A ja mu tłumaczę: "Właśnie się nauczyłeś, że mentorów możesz wysłuchać, ale decyzję zawsze musisz podjąć sam". Bo to jest istota startupów, że nie ma jednej drogi, jest ich wiele – mówi Latkowski.

Niedziela była dniem prezentacji i wyłaniania zwycięzców. Cała impreza miała charakter hackathonu, podczas którego programiści mają określony czas (zwykle 24 lub 48 godzin) na napisanie programu rozwiązującego określony problem czy potrzebę. Na Startup Weekendzie zespoły miały stworzyć w niecałe trzy dni startup. – Potem drogi były dwie: 95 proc. tych zespołów rozpadało się w poniedziałkowy poranek, ale pozostałe 5 proc. miało perspektywy na rozwinięcie fajnego startupu – ocenia Konrad Latkowski.

W połowie połowy

Ostatnie imprezy Startup Weekend odbyły się 3 lata temu. Jak przyznaje Latkowski, polscy organizatorzy zrezygnowali z imprezy po tym, gdy zmienił się właściciel globalnej marki mającej do niej prawa. – Kilkanaście lat temu ta impreza miała swój czas i miejsce. Wtedy tej wiedzy było po polsku bardzo mało. Podstawowe rzeczy jak business model canvas, czyli zapis planu na jednej kartce papieru, były dla nas nowością. Dlatego dziś już się nie porywam na organizowanie takiej imprezy. Dziś jeśli ktoś nie potrafi znaleźć sam wiedzy startupowej, być może nie powinien zakładać startupu – ocenia Konrad Latkowski. I dodaje, że Startup Weekendy wykształciły i dostarczyły rynkowi wielu ludzi, którzy dziś tworzą branżę technologiczną.

Podobnie jak imprezy Aula Polska, których organizację Artur Kurasiński przekazał po pandemii Piotrowi Nowosielskiemu, twórcy Just Join IT. – Mam poczucie, że Aula była bardzo fajnym miejscem do spotkania wybitnych osobowości, które osiągnęły wielkie sukcesy jako ludzie, inwestorzy, prawnicy. Byliśmy ludźmi zafascynowanymi technologią, którzy mieli nietypową możliwość bycia ze sobą w fajnym czasie, gdy dużo się działo. To się już nie powtórzy. Wtedy wystarczyło trochę angielskiego i stawało się szefem spółki, zarabiało chore pieniądze. Ludzie nie wiedzieli, co z tego będzie, nie potrafiliśmy nic przewidzieć, ale czuliśmy, że chcemy pójść w tę stronę przedsiębiorczości technologicznej. Dawało nam to poczucie wspólnoty, misji. Ten okres dał mi cholernie dużo znajomości. Gęba mi się śmieje, gdy widzę ludzi, którzy zarobili setki milionów, i myślę: "ten gość, ta dziewczyna, ja, my wszyscy razem to budowaliśmy" – mówi Kurasiński.

W 2023 roku jedną z największych w tej części Europy imprez, na których spotykają się startupy, jest odbywający się w Gdańsku InfoShare. Impreza początkowo przeznaczona była dla programistów, potem rozrosła się na – ogólnie ujmując – nowe technologie i obecnie spotyka się tam śmietanka polskiego świata technologii i startupów. Co roku podczas trzydniowej imprezy uczestnicy (liczeni w dziesiątkach tysięcy) mają okazję wziąć udział w setkach wystąpień, paneli i warsztatów. Na wieczornych imprezach dla wybrańców także melduje się po kilkaset osób. Są tu i branżowe autorytety (jak Michał Sadowski z Brand24) i ci, którzy dopiero pracują na swoją chwałę.

Kuluarowe imprezy nie wyglądają jednak, jak w filmach typu "Wilk z Wall Street", gdzie brokerzy rzucają karłem w tarczę do darta. Na sopockiej plaży, przy której co roku odbywa się jedna z wieczornych imprez, czuć jedynie marihuanę. Trudno nawet spotkać kogoś pijanego. Bardziej ekskluzywne są imprezy dla uczestników VIP. Ci zazwyczaj wybierają się w specjalny rejs po Bałtyku. Ale i tam nie ma szaleństw, rejs odbywa się wcześnie po południu.

W ciągu tych 15-16 lat Polska wydała na świat kilka startupów, które osiągnęły globalny sukces. To choćby Booksy (platforma do zamawiania usług, np. fryzjera czy masażysty), Brainly (platforma do nauki), Brand24 (narzędzie do monitorowania sieci pod kątem określonych fraz i obrazów) czy Telemedi (platforma do zdalnych konsultacji z lekarzami). Szerzej napiszemy o nich w kolejnych odcinkach naszego cyklu. Co tych kilka przykładów oznacza dla polskiej sceny startupowej? – W 2009 roku wszyscy gracze, którzy byli na tym rynku, w tym ja, mieli poczucie, że w 2020 będziemy miliarderami. Ale nie jesteśmy nawet w połowie drogi do tego eldorado. Jesteśmy może w jednej czwartej – podsumowuje Konrad Latkowski.

Za tydzień odc. 2.

AUTORZY: Jakub Wątor, Marek Szymaniak, Barbara Erling
GRAFIKI: Master1305 / Shutterstock.com
KOREKTA: Agata Źrałko

DATA PUBLIKACJI: 9.10.2023