Oślepia nas świetlny smog. Przyszłość rysuje się w coraz ciemniejszych barwach

Kiedy ostatnio widziałeś gwiazdy na nocnym niebie? Kiedy w nocy miałeś w mieszkaniu naprawdę ciemno bez zasłaniania okien? Tak bardzo otoczyliśmy się światłem, że i naszym organizmom, i całemu ekosystemowi zaczyna brakować ciemności. Świetlny smog wywołuje bezsenność, niszczy wzrok, a nawet może wywoływać raka. I choć naukowcy apelują, by z nim walczyć, to wolimy tkwić w jasności.

18.07.2022 05.01
Oślepia nas świetlny smog. Nie ma nocy, nie ma gwiazd

Ziemia zatrzęsła się w środku nocy. Była godz. 4 nad razem, gdy wstrząsy wyrwały ze snu wielu mieszkańców Northridge, dzielnicy Los Angeles. Obudzeni w środku nocy dostrzegli nieznajomą im ciemność. Nie taką zwykłą, nocną, do której przywykli, ale dużo głębszą. Mrok rozlał się na ulice, bo w większości miasta nie było prądu. Niepokój zwiększyło jeszcze to, co zauważyli za oknami. Na nocnym niebie wisiało coś, czego wielu z nich nie widziało nigdy wcześniej. Coś jak ciągnący się, świecący, miejscami migoczący gazowy obłok. Ludzie w panice zaczęli dzwonić na służby ratunkowe i do Obserwatorium Griffith, obawiając się inwazji obcych albo początku apokalipsy. Tyle że przeraził ich widok po prostu Drogi Mlecznej, którą ujrzeli pierwszy raz w życiu. Dotychczas ich miasto nocą było tak bardzo rozświetlone, że nie było nad nim widać gwiazd, planet czy innych obiektów naszej galaktyki.

Ta prawdziwa historia, którą uwielbiają opowiadać astronomowie, wydarzyła się w 1994 roku, kiedy w Los Angeles po trzęsieniu ziemi doszło do poważnej awarii prądu.

Od tego czasu nocne niebo – nie tylko nad Los Angeles – jest jeszcze mocniej zanieczyszczone światłem. To problem globalny, obecny także w Polsce. Jednak w naszym kraju jego świadomość jest znikoma. Zwracają na niego uwagę nieliczni i raczej z mizernymi skutkami. Nie dostrzegamy problemu, tak jak nauczyliśmy się nie dostrzegać gwiazd na nocnym niebie nad miastami. Choć tak naprawdę to problem nie tylko miast.

W całym naszym kraju nie ma już miejsca, nad którym niebo byłoby w 100 procentach wolne od zanieczyszczeń światłem. Ba, połowa mieszkańców naszego kraju w ogóle nie ma szans dostrzec na niebie Drogi Mlecznej. A aż 14 proc. Polaków ma nad sobą niebo tak jasne, że ich oczy w ogóle nie wychodzą z dziennego trybu widzenia.

Zepsuliśmy światło

– Takie historie jak w Los Angeles zdarzają się też u nas. Ludzie bywają zaskoczeni tym, co zobaczą na niebie, gdy wyjadą poza miasto. Regularnie prowadzimy warsztaty dla młodzieży. Jedziemy z nimi w Góry Izerskie, aby obserwować niebo. Zdarza nam się słyszeć pytania: "a co to za rozmyta wstęga na niebie?". Odpowiadamy: to, drogi młody człowieku, Droga Mleczna, której we Wrocławiu czy Warszawie nie da się zobaczyć. Smutne, ale prawdziwe. Połowa mieszkańców Polski nie może zobaczyć Drogi Mlecznej z miejsca swojego zamieszkania – mówi dr Sylwester Kołomański, astronomom i badacz zanieczyszczenia światłem z Uniwersytetu Wrocławskiego.

Zanieczyszczenie światłem (z ang. light pollution), nazywane niekiedy smogiem świetlnym, to zanieczyszczenie środowiska nadmiernym, sztucznym światłem powstającym wskutek działalności człowieka. Może pochodzić od latarni ulicznych, ruchu drogowego, oświetlenia przemysłowego. Może też przenikać z okien biurowców, banerów reklamowych czy podświetlanych dla walorów estetycznych zbiorników wodnych i iluminacji obiektów architektonicznych.

– W skrócie to nadmierne, niepożądane światło, którego źródłem są działania człowieka. Jego przyczyną jest zwykle zbyt duże nasilenie i niewłaściwa konstrukcja źródła światła, czyli np. lampy ulicznej. Wciąż wiele latarni oświetla nie tylko to, do czego zostało powołane, czyli chodnik czy jezdnię, ale świeci też na boki i w niebo. Jest to szczególnie dotkliwe zimą, w sezonie grzewczym, bo światło odbija się nie tylko od często jasnego podłoża (np. betonu, bruku czy śniegu), ale również od chmur i oświetla ziemię nawet tam, gdzie sztucznego światła nie ma. Tworzy to efekt takiego wiecznego świto-zmierzchu – mówi dr hab. Tomasz Ściężor z Politechniki Krakowskiej.

fot. Martin Podzorny

– Zepsuliśmy termin światło – mówi dr inż. arch. Magdalena Zienowicz z Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. – Przez wiele dekad liczyła się tylko wydajność, ilość luksów, a zapomnieliśmy o tym, że oświetlenie jest kontekstowe, wpływa na otoczenie, a jego celem ma być wzbogacenie przestrzeni, a nie jej prześwietlenie. Dopiero od niedawna zaczynamy to rozumieć – dodaje.

Jednak to uświadomienie dociera do nas późno. W momencie, gdy prawie 99 proc. ludności Unii Europejskiej żyje na obszarach, na których nocne niebo jest zanieczyszczone. Magdalena Zienowicz zwraca uwagę, że doskonale widać to na zdjęciach satelitarnych. – Jeśli porównamy lata 90. XX wieku i pierwsze dwie dekady wieku XXI, to różnice są przerażające. Jak patrzę na przyśpieszenie, w jakim zanika noc, to mam wrażenie pewnej radioaktywności miast. Niestety, dziś tak naprawdę nie mamy ciemnego nieba. Ono stało się luksusem. Występuje w parkach ciemnego nieba, do których organizowane są wycieczki, jak do muzeum czy zoo, aby doświadczyć czegoś niespotykanego – dodaje.

Gospodarka światłem

Astronom Sylwester Kołomański podkreśla, że światło stanowi bez wątpienia jedno z największych dobrodziejstw naszej cywilizacji. – Ma wiele zalet, o których nie można zapominać i z których nikt nie chce rezygnować. Musimy jednak pamiętać, że światło elektryczne to wynalazek jak każdy inny. Ma również swoje wady, a jego nadmierna i uciążliwa emisja powoduje szereg negatywnych konsekwencji – dr Sylwester Kołomański tłumaczy, że te negatywne konsekwencje są tak dla człowieka, środowiska i przyrody, jak dla krajobrazu naturalnego i kulturowego. – Światło kojarzy nam się z czymś dobrym. Mamy kulturowo zakodowane, że światło to jasność, dobro, a ciemność to zło. Ale wystarczy, że rozejrzymy się w swojej okolicy i okazuje się, że problem jest nam doskonale znany. Niekiedy nie musimy nawet wychodzić z własnego domu, aby dostrzec, że w naszej sypialni nocą za sprawą ulicznych lamp czy jakiegoś reklamowego baneru jest tak jasno, że można bez kłopotu czytać książkę – dodaje ekspert. Jak tłumaczy, w walce z zanieczyszczeniem światłem nie chodzi o to, aby wszystko wyłączyć i aby zapanowała kompletna ciemność, lecz o to, aby światłem gospodarować w rozsądny, zrównoważony sposób.

Wtedy prawdopodobnie nocne nieba nad naszymi miastami wyglądałyby zupełnie inaczej. Zmiana byłaby z pewnością widoczna gołym okiem, choć pewnie nie aż tak wyrazista, jak przedstawił to francuski fotograf Thierry Cohen. Aby uświadomić nam, co tracimy, stworzył on serię fotografii "Darkness Cities", w których niebo zanieczyszczone światłem zastąpił niebem pełnym gwiazd. Jego prace przedstawiające m.in. Paryż, San Francisco, Londyn, ale też Warszawę można zobaczyć na jego stronie internetowej i Instagramie.

Tyle wizja artysty, ale rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Nie trzeba nawet mieszkać w słynnych Siechnicach pod Wrocławiem, gdzie łuny światła ze szklarni warzywnych tak bardzo rozświetlają niebo, że poświatę widać nawet z kilkudziesięciu kilometrów. Wystarczy rozejrzeć się po najbliższej okolicy, aby przekonać się, że wiele źródeł światła jest z pewnością niewłaściwie skonstruowanych, jeśli nie zbędnych.

Zanieczyszczenie światłem, co udowodniły już liczne badania naukowe, ma niekorzystny wpływ na ludzi, zwierzęta i środowisko naturalne. Jednak pierwsi na tym zjawisku ucierpieli astronomowie. Jeszcze w XIX wieku byli w stanie prowadzić obserwacje z dużych miast w Europie czy Ameryce. Dziś jednak łuna światła rozjaśnia niebo nad większością miast tak bardzo, że możemy dostrzec w nich nieliczne gwiazdy i to tylko przy sprzyjających warunkach atmosferycznych. Dlatego od dekad astronomowie przenoszą się poza miasta.

– Im niebo jest ciemniejsze, tym więcej możemy dostrzec na nim obiektów astronomicznych. A im jest jaśniej, tym bardziej spada jakość obserwacji. Zaburzenia w miastach są tak wielkie, że profesjonalne obserwacje nie są wcale możliwe. Co gorsza, łuny świateł miast rozlewają się na okolicę i tworzą tzw. wyspy świetlne. Te wyspy są rozleglejsze niż miasta. W krajach, gdzie jest dużo miast i innych oświetlonych miejscowości, wyspy świetlne zlewają się ze sobą. W efekcie na ogromnych obszarach niebo jest mocno zdegradowane i nie da się tam prowadzić obserwacji astronomicznych na światowym poziomie. Tak jest już w niektórych państwach Europy – mówi dr Sylwester Kołomański.

Świetlna beznadziejność

Ale to nie jest tylko bolączka astronomów. Badania pokazują, że nocne światła wpadające do naszych mieszkań i sypialń wpływają na sen. Dowiedli tego naukowcy ze Stanford University w Kalifornii, którzy sprawdzali, jak oświetlenie wpływa na jego jakość. Przez osiem lat przebadali blisko 16 tys. osób zarówno z największych miast, jak i mniejszych ośrodków miejskich czy wsi. Co oczywiste, osoby żyjące w tych pierwszych były narażone bardziej na wyższe poziomy światła nocą niż te, które mieszkały w tych drugich. Wnioski? Oświetlenie uliczne znacząco wpływa na zaburzenia snu. Badani zamieszkujący intensywniej oświetlone rejony częściej sypiali krócej niż sześć godzin dziennie, byli niezadowoleni z długości i jakości snu. Częściej też budzili się w nocy, a w ciągu dnia czuli się senni, byli zmęczeni i mieli problemy z koncentracją.

fot. Martin Podzorny

– Brak odpowiedniej jakości snu może prowadzić do różnego rodzaju zaburzeń. Gdy nocą jest za jasno, w organizmie wydziela się zbyt mało melatoniny, która odpowiedzialna jest za funkcjonowanie układu immunologicznego i metabolicznego. Jej brak może prowadzić nawet do rozwoju chorób nowotworowych. Badania opublikowane przez Międzynarodową Agencję Badań nad Rakiem Światowej Organizacji Zdrowia (IARC) pokazały, że nadmierne oświetlenie w porze nocnej może być przyczyną raka, zwłaszcza piersi u kobiet i prostaty u mężczyzn – mówi dr hab. Tomasz Ściężor. I dodaje, że człowiek przez tysiące lat był podporządkowany naturalnemu cyklowi światło-ciemność. – Dzień był czasem aktywności, a noc spoczynku. Rozregulowanie tego biologicznego zegara sprawia, że grożą nam poważne konsekwencje zdrowotne – dodaje.

Zanieczyszczenie światłem wpływa na cały ekosystem. Wiele ptaków wykorzystuje światło do orientacji w czasie lotu. Kiedy spotkają silne źródła światła, np. lampy, to błędnie zakładają, że to właśnie Księżyc. Lecąc do niego, mogą wpaść w tzw. studnie świetlne, czyli obszary silnego kontrastu między jasną lampą a otoczeniem. To pułapki, z których często nie są w stanie uciec. Krążą więc wokół nich, aż padną z wycieńczenia.

Naturalne światło reguluje też – podobnie jak u człowieka – zegar biologiczny zwierząt. Sztuczne światło może ten zegar rozregulować. Naukowcy zaobserwowali już, że zanieczyszczenie światłem wpływa na aktywność niektórych owadów, ich zdolność do pobierania pokarmu czy rozmnażanie. Negatywnie na to ostatnie może wpływać też u niektórych gatunków ryb.

– Dochodzi też do zaburzenia systemu łowca – ofiara. Ten pierwszy wykorzystuje, że ten drugi jest łatwo oświetlony i można powiedzieć "podany na tacy". Widać to często w oświetlonych lasach na granicy miast, gdzie kuny czy łasice wykorzystują rozjaśnione niebo do schwytania ofiary, która staje się łatwym łupem – mówi dr hab. Tomasz Ściężor.

Nadmierna ekspozycja na światło nie pomaga też roślinom, choć przecież światło jest im niezbędne do wytwarzania chlorofilu. Tyle że nadmiar może zaburzać wiosenne i jesienne fazy rozwojowe. A to może doprowadzić do zmiany terminu pękania pąków drzew i krzewów wiosną, ale także wpływać na zmianę terminu jesiennego wchodzenia w spoczynek, przebarwiania się i opadania liści. Zaburzenie tych procesów może prowadzić do zamierania części pędów w koronach drzew i przyspieszonego ich starzenia, a także do wyłamywania się konarów pod wpływem ciężaru zgromadzonego śniegu, kiedy drzewa zbyt długo utrzymują jesienią liście. A to już bezpośrednie zagrożenie dla ludzi. Zresztą nie jedyne, bo rośliny w miastach zwykle nie są podlewane w optymalnych dawkach i cierpią z powodu suszy. A dodatkowe parowanie nocą (oczywiście wzmocnione sztucznym oświetleniem) może przyspieszyć ucieczkę wody z gleby do atmosfery i dodatkowo wzmocnić efekt suszy w mieście.

Zanieczyszczenie światłem przybliża nas też do katastrofy klimatycznej. Lwia jego część – np. lampy uliczne świecące w górę – to bezużytecznie zmarnowana energia elektryczna. Szacunki International DarkSky Association (IDA) pokazują, że tylko w Stanach Zjednoczonych co najmniej 30 proc. całego zewnętrznego światła sztucznego jest marnowane w postaci łuny świetlnej przez użytkowanie nieodpowiednich opraw oświetleniowych powodujących niekorzystną i nadmierną ucieczkę światła. Według tych samych szacunków wiąże się to ze zmarnowaniem energii elektrycznej o wartości 3 miliardów dolarów i niepotrzebną emisją 21 milionów ton CO2 do atmosfery. Aby zrównoważyć taką ilość dwutlenku węgla, należałoby sadzić 875 milionów drzew rocznie.

Najciemniej w świetle

W niektórych państwach z zanieczyszczeniem świetlnym walczy się od lat. Każdorazowo pojawia się też koronny argument za tym, aby nic nie robić. A mianowicie: światło to bezpieczeństwo. Jest potrzebne nie tylko do funkcjonowania świata, jaki znamy (działającego w trybie 24/7, czy nam się to podoba, czy nie), ale także do utrzymania pozornego poczucia bezpieczeństwa w trakcie nocy. Dlaczego pozornego? Bo instynktownie ciemność kojarzymy z zagrożeniem, strachem przed nieznanym, a jasność z bezpieczeństwem. Dlatego oświetlając ulice, liczymy, że będzie tam bezpieczniej. Tyle że paradoksalnie jak w przysłowiu: najciemniej jest pod latarnią.

– Wbrew pozorom błędnie skonstruowane oświetlenie obniża bezpieczeństwo, bo zwiększa kontrast między miejscami oświetlonymi a zaciemnionymi. Nasze oczy dostrajają się do miejsc najjaśniejszych i pozostają ślepe na pozostałe. W efekcie nie widzimy, co się dzieje tuż poza latarnią, więc nie widzimy także zagrożeń czyhających w ciemności, a agresor ma swoje potencjalne ofiary doskonale widoczne – mówi dr hab. Tomasz Ściężor. I dodaje, że w Stanach Zjednoczonych wiele miast zdecydowało się na ograniczenie oświetlenia ulic nocą i nie wpłynęło to negatywnie na statystyki wandalizmu. – Wręcz przeciwnie, wskaźnik ten w wielu miejscach się obniżył – wskazuje.

fot. Martin Podzorny

Te słowa potwierdzają też statystyki Komendy Stołecznej Policji publikowane przez Holistic News, z których wynika, że najwięcej kradzieży, włamań czy rozbojów odbywa się w oświetlonych częściach miasta. Podobne wnioski płyną z badań przeprowadzonych na potrzeby doktoratu, który powstał na Uniwersytecie Warszawskim. Jak podawała "Gazeta Wyborcza", jego autorka sprawdzała, gdzie w Warszawie skradziono więcej samochodów. Okazało się, że w miejscach oświetlonych. Podobne wnioski płyną z badań przeprowadzonych w Wielkiej Brytanii. Naukowcy z The London School of Hygiene & Tropical Medicine (LSHTM) sprawdzili, jak w miejscach, gdzie stopniowo zmniejszano natężenie oświetlenia ulicznego, zmieniały się statystyki związane z kradzieżami samochodów i z samochodów. Wyniki: nieznacznie spadła liczba kradzieży pojazdów, ale za to statystyki włamań do nich zmniejszyły się o połowę. Co ciekawe, zbiegło się to ze znaczącym, 1,5-krotnym wzrostem przestępczości związanej z samochodami na pobliskich ulicach, gdzie oświetlenie zostało włączone przez całą noc. Oznacza to, że prawdopodobnie niektórzy przestępcy zdecydowali przenieść się na lepiej oświetlone ulice w pobliżu.

Zarządzanie nocą

– Na pewno nie można wylać dziecka z kąpielą. Wszyscy potrzebujemy światła, nawet astronomowie. Dlatego kluczowe jest nie wyłączanie, ale jego racjonalne, właściwie używanie, aby nie szkodzić sobie i innym – mówi dr Sylwester Kołomański.

– Wszyscy nam zarzucają, że my chcemy ciemności. Absolutnie nie! My walczymy o prawidłowe oświetlenie, żeby ulice, chodniki, parki były oświetlone lepiej i niższym kosztem, bez marnowania energii. Trzeba więc zwracać uwagę na to, w jaki sposób światła używamy, czy oświetlamy to, co powinniśmy, wtedy, kiedy tego potrzebujemy i odpowiednią mocą – wtóruje mu dr hab. Tomasz Ściężor. Jak wskazuje, na początek warto zadbać choćby o prawidłową konstrukcję lamp czy odpowiednie światło w popularnych, bo tanich żarówkach LED. – Światło lamp powinno być skierowane punktowo w dół, a żarówki LED-owe powinny mieć światło barwy zbliżonej do ciepłej, a nie białej czy niebieskiej, bo to sprawia, że łuna miejska jest jaśniejsza. Do tego kiedy nie ma prawie ruchu pieszego czy ulicznego, czyli nocą np. po godz. 1, lampy mogą być wyłączane albo przygaszane, a kiedy pojawia się obiekt np. samochód, to czujniki ruchu wykrywają go i lampa rozświetla się mocniej na kilka minut – dodaje ekspert.

Niektóre z tych rozwiązań wprowadzono w Sopotni Wielkiej w Beskidzie Żywieckim. Od lat prężnie działa tam Stowarzyszenie Polaris, które zajmuje się edukacją na rzecz prawidłowego oświetlenia. Włodarzy gminy i mieszkańców tej wsi udało się już przekonać do wymiany całego oświetlenia ulicznego na nieemitujące zbędnego światła w niebo, a także stworzenia tam obszaru ochrony ciemnego nieba. Dziś miejscowość na Żywiecczyźnie jest swojego rodzaju mekką dla miłośników astronomii, bo nocą można tam podziwiać najpiękniejsze zjawiska i obiekty, w tym m.in. Drogę Mleczną.

– Działania w Sopotni Wielkiej dały efekty. Jak się teraz wjeżdża do miejscowości, to wszystko jest ładnie oświetlone, a z zewnątrz, z oddali jej nie widać – mówi dr hab. Tomasz Ściężor. Wieś jest przykładem miejscowości, która pokazuje, jak umiejętnie zarządzać równocześnie oświetleniem i nocą, a w Polsce pionierem tego, co w niektórych krajach staje się coraz powszechniejsze. A mianowicie tworzenia lighting master plans i darkness plans dla miast, czyli odpowiednio strategii oświetlenia i "wygaszania" miast.

– Aktualnie wiele miast rekalibruje lighting master plans do darkness plans, czyli odpowiednio planów strategii oświetlenia do planów "wygaszania" miast. Pozwala to sukcesywnie wymieniać i zmniejszać natężenie oświetlenia oraz kontrolować powstawanie nowego tak, aby nie przyczyniało się do powiększania problemu zanieczyszczania światłem – mówi dr inż. arch. Magdalena Zienowicz. I dodaje, że jednym z najbardziej pozytywnie wyróżniających się pod względem walki ze smogiem świetlnym miast na świecie jest Genewa.

– Najpierw stworzono tam lighting plan, który obowiązywał od 2010 do 2019 roku. Była to strategia skupiona na obniżeniu konsumpcji energii oraz poprawie jakości oświetlenia. I faktycznie, udało im się uzyskać oszczędności zużywania energii elektrycznej o około 35 proc. A teraz miasto obrało nowy kierunek: darkness plan, czyli zmniejszania ilości światła i wprowadzenia zrównoważonej polityki oświetleniowej. Celem jest doprowadzenie do stanu równowagi, aby przestrzenie publiczne były wystarczająco oświetlone i mogła się tam odbywać działalność człowieka, a jednocześnie, żeby było wystarczająco ciemno, aby nie szkodzić naturze i ekosystemom – dodaje.

Polska ślepota

A w Polsce? – Przed nami bardzo długa droga. Niestety nie potrafimy zarządzać nocą. Nie tworzymy holistycznych planów ani strategii. A bez tego trudno będzie uporządkować obecny chaos świetlny. Mamy ewidentną lukę prawną. Brakuje standardów oświetlenia zewnętrznego zarówno w przestrzeni prywatnej, jak i publicznej. Trzeba też podnosić świadomość mieszkańców i włodarzy, aby wspólnie przyczynić się do nocnej regeneracji miast – mówi dr inż. arch. Magdalena Zienowicz.

Z tą świadomością faktycznie nie jest najlepiej. TNS Polska w 2015 roku na zlecenie Ministerstwa Środowiska zbadał znajomość problemu. Wśród ankietowanych tylko 5 proc. znało pojęcie zanieczyszczenia światłem. Nawet jeśli dziś poziom wiedzy jest nieco wyższy, to prawo o zanieczyszczeniu światłem milczy. Brakuje przepisów i norm, które pozwalałyby np. określić, czy w naszym sąsiedztwie mamy do czynienia z zanieczyszczeniem światła, czy też nie. A bez termometru trudno zdiagnozować chorobę.

fot. Martin Podzorny

– Obowiązujące prawo w sposób znikomy odnosi się do problemu zanieczyszczenia światłem, które nie stanowi nawet pojęcia prawnego. W ustawie Prawo ochrony środowiska pojawia się zanieczyszczenie wody, gleby, powietrza, ale światła już nie. Brakuje spójnych i kompleksowych regulacji, które jednoznacznie określałyby standardy dla oświetlenia zewnętrznego: zarówno publicznego, jak i prywatnego. Nie ma również konkretnych zasad planowania, projektowania, użytkowania oraz instalowania urządzeń infrastruktury oświetlenia zewnętrznego. Stanowi to poważną lukę prawną, wymagającą pilnej interwencji prawodawcy – mówi dr Katarzyna Szlachetko, kierownik programu badawczego "Good Light Law" przy Instytucie Metropolitalnym. Dr Szlachetko wraz z interdyscyplinarnym zespołem badawczym w czerwcu tego roku wydała Memorandum dotyczące ustanowienia regulacji w zakresie zrównoważonej polityki oświetlenia zewnętrznego. – Istnieją metodyki referencyjne oraz technologie umożliwiające dokładne pomiary oraz monitorowanie dopuszczalnej i "bezpiecznej" emisji światła pochodzącego z zewnętrznych instalacji oświetleniowych. Ich zastosowanie umożliwia bieżącą kontrolę przestrzegania przyjętych standardów oświetleniowych. Dopóki jednak nie będą określone prawnie, to problem szkodliwej emisji sztucznego światła będzie narastał i trudno będzie walczyć z tą kategorią zanieczyszczenia – dodaje dr Szlachetko.

Problem w tym, że Memorandum to nie pierwszy taki apel. Poprzednie u przedstawicieli władzy wywoływały co najwyżej wzruszenie ramion. – To prawda, że nie był to priorytet żadnej władzy. Wierzymy jednak, że kropla drąży skałę, a inspiracją dla polskiego prawodawcy będą inicjatywy legislacyjne podejmowane w innych państwach członkowskich Unii Europejskiej – dodaje dr Szlachetko.

– Całkiem niedawno niewiele osób wiedziało o smogu, a potem lawina ruszyła i dziś świadomość problemu jest powszechna. Trwają wymiany pieców, ludzie sami kontrolują stan powietrza, chcą, aby w ich okolicy były stacje pomiarowe. Jest szansa, że i ze świetnym smogiem będzie podobnie. Niestety, na razie jednak Polska jest coraz jaśniejsza. Jeśli nie zajmiemy się problemem zanieczyszczenia światłem w naszym kraju już teraz, to przyszłość paradoksalnie widzę w czarnych barwach – kończy Kołomański.

Zdjęcie tytułowe: Martin Podzorny/Shutterstock
DATA: 18.07.2022