Ze spokojem czekamy na koniec świata. Choć już wiemy, co go wywoła

Jeff Bezos i Elon Musk sposób na uratowanie ludzkości przed katastrofą klimatyczną widzą w… ucieczce na Marsa. Brzmi fantastycznie. Niczym z serialu, zresztą niedawno był jeden o podobnej fabule. – Tyle, że to zabawa dla najbogatszego 1 procenta, który w dużej mierze sam jest sprawcą kryzysu klimatycznego – gorzko mówi Maciej Jakubowiak, autor książki „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata”.

Katastrofa klimatyczna się zbliża, a my ze spokojem czekamy na ten koniec świata

Uwierzymy w koniec świata dopiero wtedy, gdy będzie za późno –przekonuje Maciej Jakubowiak, autor książki „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata” i zabiera nas w fascynującą podróż po tym, jak ludzkość od wieków fantazjuje o ostatecznym końcu. Bawi się wyobrażeniami o zagładzie, a kiedy ta nachodzi, pozostaje na nią ślepa.

Jakubowiak na kolejnych kartach przedziera się przez gąszcz powieści, filmów, seriali, gier wideo, memów, doniesień medialnych i scen z życia codziennego, po drodze mijając scenariusze katastrofy klimatycznej, fobie technologiczne, lęki demograficzne i obrazy wojny. Dla osób pasjonujących się końcem – a tych, jak udowadnia autor, jest wielu, bo to immanentna część naszej osobowości – jego książka może być kompendium apokaliptycznej wiedzy i źródłem wielu ciekawych odkryć. Dla wszystkich powinna zaś być ostrzeżeniem, że ignorowanie kolejnych sygnałów zagrożenia może skończyć się tragiczne, szczególnie że z końca świata urządziliśmy sobie zabawę.

Okładka książki „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata” – Wydawnictwo Czarne

Okazuje się bowiem, że koniec świata może być świetną rozrywką, a nawet bardzo dochodowym biznesem. W końcu opowieści o zagładzie Ziemi wskutek inwazji kosmitów, ataku zombie, buntu maszyn, zbliżającej się asteroidy, kolejnego szalonego eksperymentu naukowców lub wręcz przeciwnie niesłuchania ich ostrzeżeń np. o nowej niebezpiecznej chorobie czy po prostu nuklearnej wojny towarzyszą nam na co dzień. Czytamy o nich w książkach, oglądamy na kinowych ekranach, śledzimy losy bohaterów seriali żyjących w postapokaliptycznej rzeczywistości. Jednocześnie ze smakiem zajadając się popcornem. Nie boimy się, bo wiemy, że każdy film czy książka ma swój koniec, a my w każdej chwili jedną decyzją pilota od telewizora możemy opuścić ten walący się świat i przenieść się do rzeczywistości, która w tym wypadku jest jednak bardziej przyjazna. 

Maciej Jakubowiak próbuje badać naturę tej nietypowej potrzeby likwidowania świata. Pyta: skąd nam się to wzięło i do czego służy? A jednocześnie pokazuje, że oswojenie końca w pewnym niebezpiecznym stopniu stępiło nasze zmysły. W efekcie albo nie widzimy już nawet tej prawdziwej zbliżającej się z każdym dniem bezczynności katastrofy, albo nie bierzemy jej na serio. Traktując jak wszystkie wcześniejsze niespełnione zapowiedzi apokalipsy. Jak bowiem przejmować się katastrofą klimatyczną, kiedy w jednym pokoleniu przeżyło się już milenijną pluskwę, przepowiednie Nostradamusa, proroctwo Harolda Campinga czy koniec kalendarza Majów?

Jednak tym razem zagrożenie jest faktycznie realne. Realniejsza była już tylko szansa na zagładę świata wskutek nuklearnych ataków z czasów zimnej wojny. Różnica tkwi w tym, że tamten koniec łatwo było sobie wyobrazić i zrozumieć, a ten współczesny jest dla nas zbyt długotrwały, odległy, za trudny, a przy tym każdy z nas – choć nie w równym stopniu – codziennie dokłada do niego cegiełkę, co rozmywa odpowiedzialność. 

Maciej Jakubowiak, autor książki „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata”. Fot. Kuba Pierzchała

„Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata” – Wydawnictwo Czarne, 2021. Książka dostępna w wersji papierowej i jako e-book.

Żyjemy w świecie niczym wyjętym z filmowego scenariusza na blockbuster. Rzesza naukowców ostrzega, że zbliża się katastrofa. Pokazuje wyliczenia, alarmuje polityków i media. A ludzie i tak im nie wierzą, bo jak tu uwierzyć w koniec świata. – Tyle że ten dzisiejszy związany z katastrofa klimatyczną to już nie jest kinowa fikcja – przekonuje Maciej Jakubowiak.

Jaki będzie prawdziwy koniec naszego świata? 

O tym jest cała książka. A właściwie jest o tych końcach świata, o których mówimy trochę nieśmiało, bo jeszcze się ich boimy. Te, które znamy z książek i filmów katastroficznych o hordach zombie atakujących ludzkość albo asteroidach niszczących Ziemię, doskonale już przepracowaliśmy. Są oswojone, więc się ich nie boimy. Nikogo to nie rusza. 

Dzięki kulturze oswoiliśmy się z końcem świata. Zwykle, gdy o czymś mówimy, to przestaje być już takie groźne. Czy przez to nie boimy się prawdziwego zagrożenia?

Historie o końcu świata opowiadamy sobie od tysięcy lat. Zasadniczo wyglądają tak samo, tylko wkładamy do nich nasze różne lęki. Klimatyczne, technologiczne, demograficzne, a ostatnio o nowych formach wojen, których nawet nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Wkładamy te skomplikowane rzeczy w znany schemat i nagle wszystko staje się jasne: to koniec świata. Dzięki temu rzeczywistość przestaje być już taka straszna. 

Koniec świata to bardzo popularny motyw w kulturze. Ale jednak to jest dziwne, że lubimy sami się straszyć tym, że za chwilę wyginiemy. 

Lubimy, bo to świetna rozrywka, dzięki której możemy wyobrazić sobie, że wszystko, co znamy, cały nasz świat nagle się odwraca do góry nogami, wybucha, znika. A jednocześnie wiemy, że to tylko zabawa. Zresztą w znakomitej większości służąca także temu, aby przekonać nas do poglądu autorów, że kiedy tylko demokratyczny porządek rzeczy się rozpadnie, z ludzi wyjdą demony, przemoc, kanibalizm, totalitaryzm i wszystkie inne straszne rzeczy. To samospełniające się przepowiednie o tym, co się stanie, gdy odpuścimy społeczne blokady. Straszymy się nimi od wieków. Ostatnio jednak – i dlatego właśnie napisałem tę książkę – coraz więcej osób już nie traktuje opowieści o końcu świata jako żartu. Zaczęliśmy poważnie rozmawiać o końcach świata. Pamiętasz pluskwę milenijną? 

Opowieści np. o ataku zombie towarzyszą nam od dawna. Fot. Borkin Vadim / Shutterstock.com

Pamiętam. Niby wszyscy o niej mówili, w mediach i niby ludzie się trochę bali, ale tak naprawdę to głównie żartowaliśmy z kolegami, że komputery nam padną i nie pogramy w sylwestra.

Dokładnie, te obawy pojawiły się przed 2000 rokiem i od razu były podawane w atmosferze niepowagi. Bo kto by się przejmował komputerami, skoro większość ludzi się na nich nie znała? Pewnie, było trochę milenijnych sekciarzy, ale nikt do końca w to nie wierzył. Podobnie było później, na przykład przed rokiem 2012, kiedy według kalendarza Majów miał się skończyć czas. Książki i filmy, które o tym opowiadały, były kompletnie absurdalne. Ale teraz to się zmieniło. 

To znaczy? 

Poważni ludzie traktujący rzeczywistość racjonalnie zaczęli mówić o końcu świata. Pojawiły się groźne nagłówki prasowe, naukowcy publikują alarmujące raporty, m.in. o katastrofie klimatycznej. Nagle przestało być do śmiechu. Zacząłem się więc zastanawiać, jak to jest z tymi historyjkami o końcach świata, które nigdy się nie sprawdzały, bo przecież ludzkość wciąż istnieje i świat też istnieje. Ale do zajęcia się tym tematem miałem jeszcze jedną motywację, taką mniej uchwytną. Zdarzało mi się coraz częściej rozmawiać z osobami, które wydawały mi się ostatnimi ludźmi. Takimi, którym już na niczym nie zależy. Nie miały specjalnych potrzeb ani wielkich ambicji. Chciały dociągnąć swoje w miarę spokojne życie uczciwie do końca, po drodze znajdując sobie małe radości. W świecie, który przekonuje nas, że na każdym kroku jest tyle do zrobienia, poznania, osiągnięcia, okazuje się, że są ludzie, którzy sobie odpuszczają, jakby byli pogodzeni z tym, co nas czeka. To kontrastowało z dominującą w kapitalizmie narracją, że trzeba się bardzo starać i cały czas biec.

A teraz naukowcy ostrzegają, że właśnie ten bieg do przodu zbliża nas do równi pochyłej. Niedawno naukowcy z Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC) podali nowe dane dotyczące katastrofy klimatycznej mówiące o tym, że nasza planeta ociepliła się już o 1,2 stopnia Celsjusza i że w ciągu najbliższej dekady lub dwóch osiągniemy lub przekroczymy 1,5 stopnia. Media to odnotowały, było o tym głośno przez jeden, może dwa dni. I ucichło. To, co się dzieje, chyba jednak do nas nie dociera.

To ciekawa sprawa. W pewnym momencie naukowcy i aktywiści klimatyczni stanęli przed wyborem: albo dalej wygłaszamy wyważone opinie, albo podkręcamy emocje. Mogli nadal poważnym, ale nudnym językiem mówić o tym, że np. część lądów ulegnie nieodwracalnemu pustynnieniu, ze świadomością, że to raczej nic nie da. Albo mogli zacząć straszyć, że zbliża się koniec świata i jeśli nic z tym nie zrobimy, to wyginiemy. Część naukowców i aktywistów na to się zdecydowała. Greta Thunberg, która stała się twarzą tego rodzaju emocjonalnych ostrzeżeń, wprost krzyczała na polityków w Davos, gdzie przewodniczyła panelowi o ekologicznej apokalipsie. I ta retoryka zadziałała, poruszyła sporo ludzi.

Ale jednak na krótko.

Tak, bo to wysokoenergetyczne emocjonalnie paliwo, które szybko się wypala. W końcu musimy jakoś żyć. Zresztą przez tysiące lat zdaliśmy sobie sprawę, że groźby o końcu świata nigdy się nie spełniają. Więc jak ktoś teraz grzmi „Jak czegoś nie zrobimy, to będzie koniec świata”, to pewnie, najpierw się boimy, ale potem jednak wzruszamy ramionami. Życie toczy się dalej, codziennie mamy nasze prywatne, mikroskopijne końce świata, z którymi trzeba się mierzyć. 

Maciej Jakubowiak, autor książki „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata”. Fot. Kuba Pierzchała

Podobnie było w pandemii. W pierwszym lockdownie byliśmy przerażeni, schowani w domach, a po pustych ulicach krążyła tylko policja nadająca komunikaty o tym, by pozostać w zamknięciu. Kilka miesięcy później przy o wiele wyższych zakażeniach ludzie już tak się nie przejmowali.

Dokładnie tak. Pierwsze tygodnie pandemii były przerażające. Te puste miasta, nikogo na ulicach. Kiedy widzisz coś takiego, od razu masz skojarzenia – widziałeś przecież takie sceny w filmach, więc wiesz, jak to się skończy. Ale takie skojarzenia pozwalają nam też opanować strach. Pamiętam zresztą, że podczas robienia zakupów w sklepie na początku pandemii za każdym razem żegnałem się z ekspedientem, mówiąc: „Do następnego!”, a on odpowiadał: „O ile dożyjemy”. W pewnym momencie obaj zaczęliśmy się z tego śmiać.

W książce wspominasz o groźbie końca świata, którego mogli się bać nasi rodzice, czyli wojnie nuklearnej. Wtedy łatwiej było w uwierzyć w ostateczność takiego scenariusza?

W czasie zimnej wojny zarówno władze USA, jak i Związku Radzieckiego mówiły wprost, że dysponują taką bronią, która może zniszczyć ludzkość. To było totalnie realne zagrożenie. I co ważne, było to też rozwiązanie niestety dosyć proste do wyobrażenia. Każdy wizualizował sobie radzieckiego czy amerykańskiego generała naciskającego czerwony przycisk i doprowadzającego do globalnej katastrofy. Kryzys klimatyczny jest o wiele bardziej skomplikowany, rozciągnięty w czasie, odwleka się wizja nieuniknionego. Za kryzys klimatyczny odpowiadają miliony ludzi, odpowiedzialność się rozmywa. A do tego trwa to wszystko długo. To nie jest pstryknięcie palcami. Proces jest tak złożony, że często po prostu go nie rozumiemy. Jak zerkniesz do raportu IPCC, to tam są wykresy, trudne pojęcia, alternatywne scenariusze. Co to za apokalipsa, w której zamiast ognia i zniszczenia są wykresy i tabelki?

Są opcje ratunku. Przez lata kazano nam wierzyć, że to nowe technologie rozwiążą problem katastrofy klimatycznej. Wierzysz w to jeszcze?

Mam nadzieję, że nie jest jeszcze za późno i że nowe technologie się do tego przydadzą, ale dziś już doskonale wiemy, że nie wystarczą one do uratowania nas przed skutkami kryzysu klimatycznego. Ale faktycznie ten nurt myślenia, że oto pojawi się nowa, przełomowa technologia, najlepiej w postaci aplikacji mobilnej, i nas wybawi, był na tyle powszechny, że nazwano go technologicznym solucjonizmem.

Jeden z ostatnich końców świata miał wydarzyć się 21 grudnia 2012 roku. Niebawem będziemy obchodzić 10. rocznicę tego wydarzenia. Fot. Halfpoint / Shutterstock.com

Co to takiego?

To typowo inżynierskie przekonanie, że do rozwiązania złożonych problemów ludzkości wystarczą odpowiednie narzędzia i dostateczna moc obliczeniowa. Powoli przestajemy w to wierzyć. 

Dlaczego? 

Ludzkość stoi przed skomplikowanym problemem z globalnym ociepleniem, temperatura rośnie, anomalie pogodowe utrudniają życie. Tęgie głowy zastanawiają się, co w tej sytuacji robić. I wtedy przychodzi pewien inżynier z Doliny Krzemowej i mówi: mam rozwiązanie, polećmy na Marsa. 

Mało praktyczne i mało realne. 

Właśnie dlatego przestajemy w to wierzyć. Pewnie, widzimy, że Jeff Bezos poleciał w kosmos, ale wiemy też, że my sami nie załapiemy się na tę taksówkę. To zabawa dla najbogatszego 1 procenta, może wręcz promila, który w dużej mierze jest sprawcą kryzysu klimatycznego. Dlatego coraz częściej mówi się, że do poradzenia sobie z kryzysem potrzeba poważnych przeobrażeń całego modelu funkcjonowania społeczeństw i gospodarki. Musimy sobie odpuścić ideologię ciągłego wzrostu gospodarczego. 

Na zdjęciu Jeff Bezos, założyciel firmy Amazon. Fot. Lev Radin / Shutterstock.com

Czyli co na początek zamiast lotów w kosmos dla zabawy?

Technologie mogą tu odegrać ważną rolę, ale nie te spektakularne, jak loty miliarderów w kosmos, którymi się ekscytują media. Ważniejsze będą raczej energia atomowa, OZE, ograniczanie emisji. To raczej mało widowiskowe technologie, do wizji ratunkowych nieszczególnie pasują nam opowieści o budowaniu elektrowni atomowych. Dlatego tak rozpaczliwie szukamy bohatera, który przyjdzie i rozprawi się z kryzysem klimatycznym.

Jak w filmie „Armageddon”, gdzie Bruce Willis leciał zrobić odwiert na meteorycie, aby go wysadzić i uchronić ludzkość. 

Dokładnie tak. Wysyłają faceta, który robi odwierty naftowe, żeby wywiercił dziurę i zdetonował ten meteoryt. I tu jest tak samo: jest jakiś czarny charakter, więc musi pojawić się dobry szeryf, który stoczy z nim pojedynek w samo południe. Jak w westernie.

Gdzie widzisz tego dobrego szeryfa?

W rzeszy naukowców, którzy są podpisani pod raportami IPCC. Może te dokumenty są pisane trudnym, skomplikowanym językiem, ale pokazują też coś fantastycznego. Już na pierwszej stronie widzimy, że nie ma jednego autora, jednej osoby, która znałaby odpowiedzi na wszystkie pytania, lecz jest cała grupa, zespół ludzi. To też lekcja dla nas, że w życiu niczego nie robi się samemu. I z kryzysem nikt nie poradzi sobie w pojedynkę, nawet jeśli nazywa się Jeff Bezos, Elon Musk czy Bill Gates

A może będzie trzeci scenariusz. W książce piszesz: „jeśli demokracja nie poradzi sobie z globalnym ociepleniem, to globalne ocieplenie z demokracją sobie poradzi”. 

Demokracja, czyli największe nasze osiągnięcie, może przynieść nam klęskę, bo jest czynnikiem blokującym przeciwdziałanie katastrofie klimatycznej. W demokracji jesteśmy po prostu mało zdecydowani, zbyt mozolni i powolni, bo w tym ustroju do podjęcia decyzji trzeba przekonać większość, a to z jednej strony trwa, a z drugiej eliminuje radykalne rozwiązania. 

Istnieją opinie, że ludzkość może ocalić globalna dyktatura. Fot. Getmilitaryphotos / Shutterstock.com

Czyli co? Potrzebujemy dyktatora? 

Istnieją takie fantazje. To głosy mówiące o tym, że aby ocalić ludzkość, trzeba wprowadzić globalną dyktaturę, np. na wzór chiński, bo tylko tak będziemy w stanie podejmować szybkie decyzje. Demokracja jest świetna, pozwala żyć możliwie dużej liczbie ludzi w akceptowalnych warunkach, ale nie radzi sobie, kiedy trzeba podejmować odważne działania i pilnie walczyć z kryzysem. Zresztą nie tylko klimatycznym. W miejsce „klimatu” wstaw „nierówności” i dostaniesz sytuację w USA czy w Polsce, gdzie nierówności poradziły sobie z demokracją, windując polityków, którzy niespecjalnie przejmują się demokratycznymi procedurami. 

Ale czy katastrofa klimatyczna, czy ten koniec świata w ogóle musi się wydarzyć?

Mamy wszelkie narzędzia, aby jej zapobiec, ale przez dziwne połączenie kapitalizmu i technologii znaleźliśmy się w nieciekawym momencie historii, kiedy zamiast sensownie działać, wolimy wysyłać miliarderów w kosmos. Mimo to mam nadzieję, że ludzkości uda się opanować ten bałagan. W końcu sama go wywołała.

Zdjęcie tytułowe: fotorince/shutterstock.com