Polska wysycha na naszych oczach. Czas zacząć dbać o ślad wodny

W Zwierzyńcu na Lubelszczyźnie gorzko żartują, że ich poziom życia zależy od poziomu wody w pobliskich stawach Echo. Ale tak naprawdę odnosi się to do całej Polski. 

Polska wysycha na naszych oczach. Czas zacząć dbać o ślad wodny

2019 rok nad stawami Echo będzie zapamiętany na długo. To był rok, gdy Echo niemal zupełnie wyschły. Wczesnym latem jeszcze było w nich trochę wody, ale z każdym tygodniem znikała. We wrześniu wodną taflę zastąpiła spękana, wysuszona na wiór ziemia. Obrazki znane z filmów o katastroficznej suszy w Afryce stały się rzeczywistością w środku Europy. 

Spacerujący dotąd wokół kąpieliska turyści mogli teraz bez zamoczenia butów dojść na jego środek. Ci, którzy przyjechali tu odpocząć, najczęściej pakowali się i wyjeżdżali. Mówili: owszem, park to atrakcja, są piękne ścieżki rowerowe, ale przyjechaliśmy nad wodę, a wody nie ma.

W latach 1950-1980 było w Polsce sześć susz. W latach 1980-2011 już 18, średnio jedna na dwa lata. Od 2013 roku stan suszy jest niemalże permanentny. To ostatni dzwonek, by zmienić sposób myślenia o wodzie. Pozbywamy się jej, jakby nie miała wartości, a przecież jest bezcenna.

Stawy Echo założono na Roztoczu w 1934 roku w miejscu rozległych mokradeł w dorzeczu strumienia Świerszcz. Blisko 40-hektarowy kompleks tworzą cztery zbiorniki. Największy z nich to popularne kąpielisko. Spokój, cisza. Władze Roztoczańskiego Parku Narodowego od dawna chroniły stawy przed nadmierną eksploatacją. Przed laty zlikwidowały wypożyczalnię sprzętu wodnego i wyprowadziły z parku ośrodek wczasowy. Przecież i tak ze Zwierzyńca nad wodę pieszo można dojść w kilkanaście minut. 

Dla żyjących z turystów lokalnych przedsiębiorców susza okazała się być także ekonomicznym dramatem. – Turyści skracali pobyt albo całkiem odwoływali rezerwacje. Jak poszło, że nie ma wody, całkiem przestali dzwonić – mówi pani Marianna, która od lat wynajmuje pokoje, ale rok 2019 był dla niej najsłabszy od dawna. 

Wiosną 2020 roku lokalni przedsiębiorcy napisali do dyrekcji Roztoczańskiego Parku Narodowego list, w którym żądali przywrócenia takiego poziomu wody, aby możliwa była kąpiel. 

Andrzej Tittenbrun, ówczesny dyrektor RPN, mówił mi wtedy, że obwiniali władze parku o brak wody w stawach Echo. – To niepoważne, bo my nie mamy wpływu na ilość opadów i temperatury. Zaprosiłem nawet przedstawicieli przedsiębiorców na wizję lokalną, aby wytłumaczyć im, skąd bierze się problem, ale nikt się nie zjawił – powiedział.

Co chciał im wytłumaczyć? Że zasadniczo są dwie przyczyny suszy: wzrost średniej temperatury powietrza oraz coraz mniejsze opady deszczu i śniegu.

– W efekcie mniej wody toczy się też przez strumień Świerszcz, który zasila stawy Echo. Nie chcę być złym prorokiem, ale muszę: jeśli nic się nie zmieni, to stawy całkowicie wyschną – mówił mi Tittenbrun i radził zajrzeć do prowadzonych przez RPN pomiarów przepływów wody w tej niewielkiej rzece.

Widzimy w nich, że faktycznie z roku na rok przez Świerszcz przepływa coraz mniej wody. Średnia dla lat 2001-2019 wynosiła 60 litrów na sekundę. Do 2015 roku z jednym nieznacznym wyjątkiem przepływ był wyższy niż średnia. Jednak od tego czasu przepływ zaczął maleć. W 2019 roku wyniósł już tylko dramatycznie niskie 12 litrów na sekundę. Pięciokrotnie mniej niż wynosi średnia.

Średnie roczne przepływy w rzece Świerszcz w poszczególnych latach hydrologicznych (2001-2018 w profilu Malowany Most) źródło: RPN

Podobnie rzecz ma się z opadami. Średnia mierzona od 1998 do 2020 roku w Roztoczańskim Parku Narodowym to 710 litrów na metr kwadratowy. Od 10 lat ich ilość spada. Najbardziej krytyczny był rok 2018, kiedy średnio spadło zaledwie 541 litrów na metr kwadratowy. Kiedy dołożymy do tego wzrost temperatur – wieloletnia średnia to 8,3 stopni Celsjusza, ale w 2019 roku odnotowano tam średnią 9,8 stopni Celsjusza – mamy przepis na kolejne susze i ich dramatyczne konsekwencje. 

– Widzimy od lat stały, niekorzystny trend, w efekcie którego mniej wody opadowej lub z roztopów zdąży się przedostać do gleby i zasilić wody podziemne kluczowe dla istnienia wielu roztoczańskich rzek – opowiada o najnowszych pomiarach Andrzej Wojtyło, obecny dyrektor Roztoczańskiego Parku Narodowego. I dodaje, że strumień Świerszcz, który liczy łącznie ok. 8 km, wysechł całkowicie na 2/3 długości. 

– W takim stanie nie będzie mógł dostatecznie zasilać stawów Echo. Aby było to możliwe, opady musiałyby większe niż przeciętna przez ok. 2-3 lata. Wszelkie prognozy wskazują, że średnie temperatury jeszcze wzrosną, więc większe będzie parowanie – dodaje. 

Kiedy rozmawiamy na początku marca tego roku, stawy Echo napełnione są w ok. 80 procentach. Dyrektor Andrzej Wojtyło mówi jednak, że przy takiej ilości śniegu, jaki mieliśmy zimą i późniejszych odwilżach, powinny być zapełnione w 100 procentach. – Cała woda skierowana jest na stawy Echo i pomimo, że nie ma teraz parowania, stawy nie są pełne, bo Świerszcz wciąż prowadzi trzykrotnie mniej wody niż jego przeciętna wydajność. Zeszły rok staw kąpielowy przetrwał na minimalnych poziomach. Liczymy, że w tym roku będzie przynajmniej podobnie, ale teraz to wróżenie z fusów – tłumaczy Wojtyło.

– Do niedawna kładziono nacisk na szybkie odprowadzanie wody w celu uniknięcia powodzi i podtopień. Zakładano, że woda jako zasób odnawialny i tak do nas wróci w postaci opadów. Niestety, taki sposób gospodarowania wodą nie pozwala na efektywne jej wykorzystanie – dodaje ekspert z IOŚ-PIB.

Zasoby wodne Polski na tle europejskiej czołówki rzeczywiście wyglądają więcej niż skromnie. Na jednego mieszkańca przypada u nas ok. 1,6 tys. m3 rocznie, kiedy w Finlandii wskaźnik ten wynosi 20, na Słowacji 14,8, a Węgrzech blisko 12. Jednak jak zauważają eksperci Polskiego Instytutu Ekonomicznego, po usunięciu dopływów cieków spoza granic kraju nasze zasoby wynoszą 1,4 tys. m3/osobę/rok, czyli dokładnie tyle samo, ile w np. Niemczech, Czechach lub we Włoszech. 

Problemem jest więc nie ilość, ale rozmieszczenie terytorialne i to, co z wodą w naszym kraju robimy. Szczególnie teraz, gdy ociepla się klimat i zmienia charakter opadów, co skutkuje m.in. coraz częstszymi suszami. W okresie 1951-1981 było w Polsce sześć susz – średnio jedna co pięć lat. W latach 1982–2011 susz było już 18, czyli średnio co dwa lata, a od 2013 roku stan suszy jest niemalże permanentny. 

Mapa zagrożenia suszą w Polsce, fot. Wody Polskie

Jednak mimo stosunkowo niskich opadów (średnio między 550 a 650 mm), susze nie są wynikiem braku deszczu czy śniegu, lecz tego, jak zmienia się charakter opadów. 

Po pierwsze zmienia się ich rozkład. A po drugie intensywność. – Dawniej mieliśmy opady bardziej równomierne rozłożone w ciągu roku, czyli padało częściej i słabiej. Natomiast teraz pada rzadziej, ale dużo gwałtowniej. W krótkim okresie spada tyle wody, ile kiedyś np. w miesiąc, a to sprzyja suszy, bo woda z deszczów nawalnych w znacznie mniejszym stopniu wnika w przesuszoną glebę, słabiej zasila wody podziemne, a jej większość spływa rzekami do morza – tłumaczy Marcinkowski.

Profesor Zbigniew Karaczun ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, ekspert Koalicji Klimatycznej, zwraca też uwagę, że w ostatnich latach – poza obecnym rokiem – mieliśmy do czynienia z bezśnieżnymi zimami. – A śnieg jest najlepszym dostarczycielem wody dla wód podziemnych, bo wolno się rozpuszcza, więc jest czas, aby gleba nasyciła się wodą – mówi. I dodaje, że niekorzystny jest też wzrost siły wiatru. – Powoduje on, zwłaszcza w lecie, szybsze parowanie. Wiatr wywiewa wilgoć z gleby. Im mocniejszy, tym powierzchnia szybciej schnie, jak pranie rozwieszone na zewnątrz – dodaje.

Jakby tego było mało, jest też coraz cieplej. W ostatnim stuleciu średnioroczna temperatura w Polsce wzrosła z 7,5 do ok. 10 stopni Celsjusza. Rok w rok bite są też rekordy „najcieplejszych lat w historii pomiarów”. – Nawet gdy spadnie deszcz, to większość wody zdąży wyparować, zanim wsiąknie w glebę. Gdy bilans wodny robi się ujemny, czyli wyparowuje więcej niż pada, to wysusza się gleba, spada poziom wód gruntowych, wysychają mokradła, torfowiska, strumienie, stawy – mówi dr Sebastian Szklarek, ekohydrolog z Polskiej Akademii Nauk, a przy tym autor bloga „Świat Wody”. Rosnące temperatury, szczególnie zimą sprawiają, że spada coraz mniej śniegu. – Bez dużych opadów śniegu i stopniowych jego roztopów już wiosną mamy problemy z poziomami wody w rzekach – dodaje.

Na układankę pod tytułem „polskie problemy z wodą” składa się jeszcze kształtowana przez nas przestrzeń. I to kształtowana od wielu dekad. Począwszy od prowadzonych po II wojnie światowej masowych melioracjach, czyli osuszaniu wielkich obszarów pod działalność rolniczą lub przemysłową. 

O los Pojezierza Gnieźnieńskiego walczy Józef Drzazgowski ze stowarzyszenia „Eko-Przyjezierze”. Spotykamy się nad Jeziorem Ostrowskim, gdzie prowadzi swój niewielki sklep. Po drugiej stronie ulicy jest plaża. Drzazgowski pokazuje ciągnący się przez środek betonowy pomost. Wygląda nietypowo, bo stoi na lądzie. Ma drabinki, ale można po nich zejść co najwyżej na piach, a sama budowla jest oddalona od brzegu o dobrych kilka metrów.

– Były jeszcze dwa metalowe pomosty, ale rozebrano je, aby nie straszyły turystów. W tym jeziorze w stosunku do lat 60. XX wieku poziom wody obniżył się o ok. dwa metry. Kiedyś to jezioro miało powierzchnię 330 ha, teraz zmniejszyło się o ponad 1/3 i podzieliło na dwa. Łączący je przesmyk całkiem wysechł i wyrósł już na nim niewielki las – mówi Drzazgowski i dodaje, że pokaże mi, jak wysychają kolejne jeziora.

Zatrzymujemy się przy śluzie między Jeziorem Kownackim a Suszewskim. Schodzimy do szerokiego koryta śluzy. Jest całkowicie wyschnięte, choć dawniej woda mogłaby przykryć tu dorosłego człowieka. Teraz linia brzegowa akwenu zaczyna się dopiero kilkadziesiąt metrów dalej. Chwilę później oglądamy już Jezioro Kownackie. Drzazgowski wskazuje na dawny pomost. 

– Jeszcze kilkanaście lat temu byłbym cały pod wodą – mówi Drzazgowski, stojąc pod pomostem. Dodaje, że to tylko trzy z kilkunastu zanikających jezior. – Im bliżej odkrywki, tym bardziej cierpią. Najbardziej Jezioro Wilczyńskie. Obniżyło się aż o pięć metrów, podzieliło nie na dwa, ale na 5-6 zbiorników i zamienia w bagno.

Aby zrozumieć to, co się stało z tutejszymi jeziorami, trzeba choć krótko nakreślić historię tego rejonu. Na początku XIX wieku tereny pogranicza Wielkopolski i Kujaw znajdowały się w granicach zaboru pruskiego. – Niemcy uznali, że jezior i rzek jest tu zatrzęsienie, a wody za dużo. Zaczęli kopać kanały, żeby odprowadzić jej nadmiar. W połowie XX wieku rozpoczęło się też odkrywkowe wydobycie węgla brunatnego w Zagłębiu Konińskim. – Mieliśmy w okolicy 10 odkrywek, w wypadku każdej z nich trzeba było teren osuszyć, odprowadzić wodę. To jest główna przyczyna wysychania jezior – mówi działacz.

Wydobycie węgla w kopalniach odkrywkowych wymaga odwodnienia. – Już dwa lata przed powstaniem odkrywki buduje się pompy głębinowe, które wypompowują wody podziemne i osuszają teren, aby już podczas wydobycia kopalni nie zalewała woda. I tak jest u nas od 70 lat. Rocznie z tego terenu odprowadza się tyle wody, ile ma Jezioro Powidzkie – mówi Drzazgowski. Efekt: gigantyczne leje depresyjne. 

Kopalnia PAK KWB Konin SA uważa jednak, że nie ma wpływu na wysychanie jezior Pojezierza Gnieźnieńskiego. Przekonuje, że powodem obniżania się poziomu wód w akwenach są niskie sumy opadów i stosunkowo wysokie parowanie. – Konińskie jeziora znajdują się na przedziale wodnym, czyli obszarze najbardziej wyniesionym ku górze, gdzie opady atmosferyczne i zasoby wody są najniższe. Słabe zasilanie jezior w wodę sprawia, że w okresach suszy, które często występują w ostatnich latach, ich poziom obniża się bardzo szybko – informuje nas biuro prasowe kopalni.

Jednak specjaliści m.in. ekohydrolog dr Szklarek nie ma wątpliwości, że kopalnie odkrywkowe nie tylko pośrednio, ale i bezpośrednio wpływają na poziom wody w tamtejszych jeziorach. – Trzeba pamiętać, że to obszar o bardzo niskiej średniej sumie opadów i dość intensywnie użytkowany rolniczo. Dodatkowo przy zmianach klimatu i coraz mniejszym zasilaniu jezior wodami rzecznymi – których jest niewiele i są to bardzo małe rzeki – wody w tych jeziorach i tak by ubywało. Kiedy jednak na ten proces nałożyła się kopalnia, to jeszcze przyśpieszył. To tak, jakbyśmy mieli dziurkę w baloniku, z którego sączy się woda, a kopalnia ten balonik przebiła – wyjaśnia dr Szklarek.

– Podobne problemy z osuszaniem terenów jak na Pojezierzu Gnieźnieńskim widać również w okolicach Bełchatowa czy Turowa, na granicy z Czechami i Niemcami – wtóruje mu Marek Józefiak z Greenpeace. 

Kiedy wracamy nad Jezioro Ostrowskie, Drzazgowski opowiada mi, że na coraz większym ubytku wody w jeziorach traci nie tylko środowisko naturalne, ale również lokalni rolnicy i turystyka. – Kiedyś mieliśmy tu 80 ośrodków wczasowych, teraz ostał się jeden. Latem mamy turystów na plaży, przyjeżdżają na weekend, ale nikt tu nie chce inwestować. Proszę zobaczyć budynki w Przyjezierzu: co chwilę banery „Sprzedam”, „Wynajmę”. Kto będzie tu kupował działki czy domy, jeśli nie wiadomo, jak jezioro będzie wyglądało za kilka lat? Ceny nieruchomości spadły, przedsiębiorcy się wycofują, ludzie tracą pracę. Wszystko się zwija zamiast rozwijać – wzdycha Drzazgowski. 

– Na pierwszym miejscu powinno się mówić o zdrowiu. Musimy to zmienić. Nie dla mnie, bo ja mam ponad 60 lat. Miałem dobre życie, ale dla moich dzieci, wnuków. Widzę, że gotujemy im tragiczny los. To oni będą płacić za nasze wygodne życie, ten bal na Titanicu – mówi przygnębiony.

Jednak pod koniec zeszłego roku zyskał powód do radości. Zespół Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin ogłosił, że zrezygnuje z budowy nowej kopalni odkrywkowej Ościsłowo, przeciwko której protestowali okoliczni mieszkańcy i ekolodzy. Powód rezygnacji: przedłużał się proces uzyskania koncesji, zaostrza się europejska polityka klimatyczna i normy emisyjne.

Ze względu na wzrost liczby ludności zwiększył się popyt na płody rolne. – Po wejściu do Unii Europejskiej proces ten znów przyśpieszył, bo system dopłat rolniczych był tak skonstruowany, że opłacało się likwidować rowy, stawy czy oczka wodne, aby zwiększyć powierzchnię upraw – wyjaśnia dr Szklarek i dodaje, że w tak przekształconej przestrzeni woda nie ma szans zatrzymać się w tzw. krajobrazie, tylko spływa rzekami do Bałtyku. – Gdybyśmy odpowiednio zarządzali wodą w naszej przestrzeni, to nie mielibyśmy aż tak dużych problemów. Na pewno nie zlikwidowalibyśmy susz całkowicie, ale byłyby one mniej intensywne i rzadsze – dodaje.

– W urządzenia melioracyjne wyposażonych jest mniej więcej 30 proc. gruntów rolnych, co daje niecałe 20 proc. powierzchni kraju. Niestety wiele tych urządzeń było instalowanych do końca lat 80. XX wieku, a potem nieodpowiednio utrzymanych i konserwowanych, dlatego dziś często nie spełniają swojej roli – podkreśla Michał Marcinkowski.

Prof. Zbigniew Karaczun dodaje, że na prowadzoną w naszym kraju gospodarkę wodną wielki wpływ miała tzw. powódź tysiąclecia z 1997 roku. – W strachu przed powodziami zaczęto budować system, który pozwalał jak najszybciej odprowadzać wodę rzekami do Bałtyku. To teraz się na nas mści – mówi prof. Karaczun.

Ale człowiek zmienia nie tylko rolniczą przestrzeń. Marcinkowski zwraca uwagę, że przez lata zmienił się też wygląd naszych miast. – Uszczelniamy nasze otoczenie. Budujemy parkingi, chodniki, domy z dużą powierzchnią dachów. Wszędzie montujemy systemy odprowadzające wodę, by jak najszybciej bezproblemowo została odprowadzona do kanalizacji. Tylko często zapominamy, że wtedy nie mamy okazji z niej skorzystać – dodaje ekspert.

Widząc zagrożenia suszą, naturalną reakcją powinny być działania zatrzymujące wodę w naszym otoczeniu. Jest jednak odwrotnie. Intensywnie wycinamy drzewa np. w Bieszczadach, choć lasy górskie bardzo skutecznie zatrzymują wodę. A w miastach betonujemy kolejne tereny zielone. 

W ostatnich latach z dziesiątek, a może i setek miejskich rynków wyrwano trawę i wycięto drzewa. Tak było też kilka lat temu w 17-tysięcznym Rypinie w województwie kujawsko-pomorskim. Pomysł rewitalizacji okolic tamtejszego Nowego Rynku pojawił się w 2007 roku. Władze miasta chciały w ten sposób upiec trzy pieczenie na jednym ogniu. Odnowić zaniedbany teren parku i jego okolicę. Stworzyć centralny punkt miasta. I zbudować miejsce łączące starą i nową część miasta do organizacji imprez, koncertów, festynów czy miejskich pikników.

Projekt zakładał, że park w dotychczasowej, zielonej formie zostanie zlikwidowany. Zdecydowano nie o remoncie tego, co było, lecz całkowitej zmianie. Przebudowa parku w rynek trwała niecały rok. Mimo wydania niemałych pieniędzy (2,2 mln zł) efekt nie zachwycił. Rypinianie twierdzą, że nowe centrum przypomina „kamienną pustynię, betonowisko czy murowane klepisko”. „Żadnej zieleni, żadnego cienia, jedynie słoneczny betonowy bezkres”– mówił „Gazecie Pomorskiej” jeden z mieszkańców.

Kiedy latem ubiegłego roku odwiedziłem Rypin, aby zapytać mieszkańców, jak po kilku latach oceniają zmiany, był upał. Ludzie szybkim krokiem przemykali przez wybrukowany kostką plac. Ci, którzy się tu umówili, czekali w cieniu pod drzewami, obok placu. 

Na Nowy Rynek wróciłem kilka godzin później. Czekał tam na mnie Cezary, mieszkaniec Rypina z programem rewitalizacji rynku, w którym chciał wskazać fragment dotyczący ochrony środowiska. – Przed przebudową Gmina zwróciła się do Regionalnego Dyrektora Ochrony Środowiska w Bydgoszczy o ocenę oddziaływania planowanych prac na środowisko. Ten uznał, że realizacja programu nie spowoduje znaczącego oddziaływania na środowisko. W efekcie w programie znajduje się wręcz zapis, że ta betonoza doprowadzi do „poprawy stanu środowiska naturalnego na terenie miasta”. Wycięcie drzew, zalanie trawy betonem przyczyni się do poprawy. Rozumiesz coś z tego? Bo ja nie – mówi.

Choć miasta procentowo stanowią niewielki obszar kraju, to ich przestrzeń nie jest bez znaczenia. – Zarówno w miastach, jak i poza nim wodę deszczową trzeba zatrzymywać najbliżej miejsca, gdzie spadła, tam rozprowadzać po terenie i zapewnić wsiąkanie, aby mogła się magazynować. Im więcej wody przechwycimy i wykorzystamy, tym mniejszy problem będziemy mieli z suszą – tłumaczy dr Szklarek. 

Im bardziej miasta są zabetonowane, tym bardziej brakuje miejsc, gdzie woda mogłaby wniknąć w glebę. – Budujemy sztuczne systemy kanalizacji deszczowej, która ma wodę odprowadzać, ale wystarczy większy opad, a takich będzie coraz więcej, aby doszło do podtopień – mówi prof. Zbigniew Karaczun. Tak właśnie było latem ubiegłego roku w Warszawie. Wystarczyło pół dnia ulewy, by doszło do „błyskawicznej powodzi” i sporych strat. 

– Wyjściem jest albo bardzo kosztowna rozbudowa kanalizacji, albo dużo tańsze rozbetonowywanie miast. Takie rzeczy już się dzieją. W Bydgoszczy powstał program „Miasto jak gąbka”, w ramach którego rozszczelnia się tereny zabetonowane i tworzy możliwość wchłaniania wody do gleby. Naprawdę nie musimy budować parkingów z betonowych płyt. Można zamiast nich wykorzystać np. kartki, które pozwolą wnikać wodzie w niższe warstwy – dodaje ekspert.

Michał Marcinkowski ostrzega, że bez odpowiednich działań coraz częściej może dochodzić do takich drastycznych sytuacji, jakie miały miejsce w ostatnich latach, czyli wprowadzania przez gminy ograniczeń w dostępie do wody.

Jak wyliczał na blogu „Świat Wody” dr Szklarek, rok temu taki apel z zakazem podlewania ogródków z sieci wodociągowej wydało ponad 200 gmin. A w rekordowo suchym 2019 prawie 400. Czyli niemal co siódma! 

Suszę w pierwszej kolejności odczuwają rolnicy, ale potem mieszkańcy miast, którzy więcej muszą płacić za produkty w sklepach. – Skutkami suszy są też częstsze pożary w lasach, ubożenie siedlisk zwierząt, jak również kłopoty z energetyką – tłumaczy Marcinkowski.

W ostatnich latach co najmniej dwukrotnie mieliśmy sytuację, w której nasza oparta na węglu energetyka stanęła na krawędzi blackoutu. Mowa o sytuacji, kiedy zapotrzebowanie na energię jest bardzo wysokie (np. latem ze względu na klimatyzatory), a jednocześnie brakuje wody do chłodzenia elektrowni o otwartym obiegu chłodzenia. W Polsce mamy pięć takich jednostek: stare bloki elektrowni w Kozienicach, a także elektrownie Połaniec, Ostrołęka, Dolna Odra i Stalowa Wola.

– Produkcja energii w oparciu o węgiel jest bardzo energochłonna i wodochłonna. Owszem, coraz więcej zakładów przechodzi na zamknięte obiegi wody. Ale i tak powinniśmy szukać innych odnawialnych i czystych źródeł energii, które w przeciwieństwie do węgla nie będą też wpływać na zwiększanie ilości dwutlenku węgla w atmosferze, co przyczynia się do zmian klimatu i wzrostu temperatur – mówi Grzegorz Maciaszek, współzałożyciel firmy SolHotAir, która opracowała własną technologię kolektorów grzewczych umożliwiających efektywne wytwarzanie ciepła na drodze konwersji energii słonecznej na energię cieplną. – Nasze kolektory obniżają koszt zużycia prądu w budynkach nawet o 40 proc. Gdyby nasza technologia działała w dużej skali, moglibyśmy produkować mniej energii, więc też i zużycie wody byłby mniejsze – dodaje.

Zmniejszyć zużycie wody i to nawet o połowę może pomóc urządzenie skonstruowane przez polski startup eDrop. To nakładka np. na kran, prysznic, pralkę czy zmywarkę, która pozwala kontrolować to, ile wody zużywamy na co dzień. Jakub Świerk, założyciel eDrop, wpadł na pomysł... pod prysznicem.

– Uświadomiłem sobie, jak trudno w prosty sposób stwierdzić, ile wody zużywamy na co dzień w łazience czy kuchni. Tradycyjny wodomierz tego nam nie powie, bo nie traktuje każdego urządzenia oddzielnie. Trudno też po każdym użyciu schodzić np. do piwnicy i notować. Nasze urządzenie przesyła wszystkie dane do aplikacji mobilnej i analizuje nasze wodne zachowania. Tworzy statystyki, przelicza to na pieniądze i wpływ na środowisko w ujęciu globalnym. A w końcu udziela porad i podpowiada, gdzie oraz jak można zaoszczędzić – mówi Jakub Świerk. Urządzenie ma przede wszystkim uświadamiać użytkowników, ile na co dzień zużywają wody i pomagać im korzystać z niej racjonalnie.

Kiedy przekroczymy założone sobie limity lub będziemy zużywać więcej wody niż zwykle, nakładka eDrop rozbłyśnie odpowiednim kolorem. – Zużycie wody przez konsumentów stanowi prawie 20 proc. całego zużycia wody w Polsce, co jest drugim wynikiem po elektrowniach i elektrociepłowniach. Gdybyśmy zmniejszyli własne, codzienne zużycie nawet o jedną trzecią, będzie to wielki sukces – dodaje Świerk.

Również Maciaszek zwraca uwagę, że w oszczędzaniu wody mogą pomóc proste rozwiązania. – Inwestorzy budujący mieszkania czy biurowce mogliby tworzyć zbiorniki na deszczówkę, którą można używać np. do podlewania trawników czy kwiatów. Deszczówka z powodzeniem nadaje się też do toalet, nie używając do tego cennej wody pitnej – mówi Maciaszek.

– Przede wszystkim musimy nauczyć się szacunku do wody, bo coraz szybciej staje się ona dobrem deficytowym. Tak jak mówimy o śladzie węglowym, czas zacząć być świadomym śladu wodnego, czyli ilości wody niezbędnej do wytworzenia poszczególnych artykułów, które kupujemy. Niestety często znaczna ich część nie jest wykorzystywana, trafia do śmieci – mówi Marcinkowski. Wydawać by się mogło, że nasze indywidualne starania są bez znaczenia, ale to nieprawda. – Wystarczy, że każdy z nas zakręci wodę przy myciu zębów i oszczędzi litr wody. Kiedy zrobi to 38 mln Polaków, to nagle okaże się, że podczas jednego dnia możemy zaoszczędzić ponad 70 mln litrów wody – wylicza.

– Znane są np. prysznice zmieniające wodę w parę czy urządzenia odcinające wodę pod prysznicem po kilku minutach. Takie metody mogą się wydawać drastyczne i osobiście wolimy, aby to ludzie sami decydowali o tym, ile i jak chcą oszczędzać wodę, ale na pewno do części społeczeństwa przemówią. Na pewno lepiej działać i nie czekać, aż sytuacja się pogorszy – dodaje Jakub Świerk.

Oczywiście samo zakręcanie wody przy myciu zębów nie rozwiąże polskich problemów z wodą. Poza odejściem od węgla i rozwijaniu odnawialnych źródeł energii kluczowe są też działania centralne w gospodarowaniu tym cennym zasobem. Prof. Zbigniew Karaczun wymienia przede wszystkim zwiększenie retencji i naturalizację rzek. – Powinniśmy odtworzyć wszystkie naturalne miejsca, gdzie woda może być magazynowana, czyli tereny podmokłe: torfowiska, bagna, łąki. Chronić i odtwarzać zadrzewienie wzdłuż cieków wodnych, chronić lasy przed wycinką, bo są naturalnym zbiornikiem retencyjnym – wylicza. 

Rządową odpowiedzią na coraz częstsze susze i deficyty wody ma być program „Stop Suszy”, który zakłada m.in. budowę wielkich zbiorników wodnych czy dalszą regulację rzek, ich betonowanie i pogłębianie. Według jego twórców ma to z jednej strony zwiększyć bezpieczeństwo powodziowe, a z drugiej przeciwdziałać suszy. Jednak analizy i opinie ekspertów wykazują, że to nie rozwiąże tych problemów.

– Założenia tego programu są archaiczne, oparte na podejściu do hydrotechniki z lat 70. ubiegłego wieku, kiedy wydawało się, że można wybudować wielkie zbiorniki wodne i one rozwiążą problem suszy. Dziś wiemy, że nie zapewniają ochrony przed suszą. Wystarczy odjechać 30 km od zbiornika, żeby się przekonać, że to nie działa. Wszystkie badania na świecie dowodzą, że poniżej stopnia wodnego problem suszy się tylko pogłębia. Projekt budowy takich instalacji, np. zbiornika Siarzewo, to efekt działania lobby hydrotechnicznego – mówi rozgoryczony prof. Karaczun. Cały świat robi zupełnie odwrotnie, bo wiadomo już, że trzeba zaufać naturze. 

– Zamiast budować potężne zbiorniki za miliardy złotych, lepiej płacić rolnikom, aby w przypadku nadmiaru wody zatrzymywali jej część na swoich łąkach. To będzie lepsze i skuteczniejsze dla środowiska – dodaje.

Autor:
Marek Szymaniak

Wydawca:
Sylwia Czubkowska

Zdjęcia (w kolejności publikacji):
Warszawa, rekordowo niski poziomu wody, kwiecień 2020 roku, bardzo.photo / Shutterstock.com

Stawy Echo - Jakub Orłowski/ Inspektor Bywak

Pożar w Parku Biebrzańskim, 2020 Artur Sienkiewicz / Shutterstock.com

Jezioro Kownackiego, Ostrowskiego oraz rynku w Rypinie - Marek Szymaniak

Schutterstock/ DG PhotoStock

Grafiki:
Przemysław Śmit

Partnerzy merytoryczni:
SolHotAir
eDrop