Billa Gatesa przepis na uratowanie świata od katastrofy klimatycznej

Mam wielki dom, latam prywatnymi samolotami, a mój ślad węglowy jest absurdalnie wysoki – kaja się twórca Microsoftu. I równocześnie mówi nam, co zrobić, by ratować klimat. – Boomer posypuje głowę popiołem? Jego wnętrze mnie nie obchodzi. Co za różnica, czy robi to cynicznie, czy z dobrych intencji. Liczą się efekty – mówi Kamil Fejfer, publicysta ekonomiczny. 

Bill Gates ma przepis na uratowanie świata przed katastrofą klimatyczną

Jedni wydają krocie na budowę bunkrów, drudzy inwestują w wiedzę pozwalającą im przetrwać najgorsze, czyli zbliżającą się katastrofę klimatyczną. Ale są jeszcze tacy jak Bill Gates, którzy ogromny majątek, kontakty i doświadczenie wykorzystują do zmieniania świata. Założyciel Microsoftu obok walki z śmiercionośnymi wirusami wytoczył też wojnę ociepleniu klimatu. Swój plan przedstawił w książce „Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej”.

Miliarder swoją książkę zaczyna od posypania głowy popiołem. Wyjawia swoje grzechy (jak posiadanie ogromnego domu, częste latanie prywatnymi samolotami), przyznaje, że sam też popełniał błędy i przez swój wielki ślad węglowy przyczynił się do nadchodzącego końca świata. I choć mógłby resztę życia spędzić w luksusach niewyobrażalnych dla większości ludzi na świecie, to woli próbować zmyć swoje przewinienia i po prostu działać. Z jednej strony inwestując w nowe technologie dające nadzieję na opracowanie czystych źródeł energii i pozwalających ratować klimat. A z drugiej przygotowując precyzyjny plan na powstrzymanie katastrofy.

Okładka książki Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej” – Bill Gates, fot. Wydawnictwo Agora

To właśnie ów pełen pomysłów i rozwiązań plan jest główną siłą tej książki. Bill Gates do poszukiwania sposobów na powstrzymanie ocieplenia klimatu zaangażował ekspertów w wielu dziedzinach: od fizyki i chemii przez biologię, inżynierię aż po politologię i finanse. Jego wniosek jest jeden: emisję gazów cieplarnianych należy zredukować do kompletnego zera.

Oczywiście łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, ale Gates przedstawia konkretny plan działania. Wskazuje w nim kolejne obszary, którymi trzeba się zająć i, co ważniejsze, rozwiązania, w tym dostępne już narzędzia oraz rozwijane dopiero technologie, które mogą pomóc osiągnąć cel. Kluczowe też, że pozostaje twardo stąpającym po ziemi realistą. Wie, że nie wszystko przyjdzie łatwo, szczególnie w tak zawiłej i wielopoziomowej materii, jaką jest energetyka czy klimat. Zdaje sobie sprawę, że pewne rzeczy być może uda się rozwiązać, a innych prawdopodobnie nie, bo będzie to piekielnie trudne.

Uwagę zwraca fakt, że choć Gates jest wielkim fanem nowych technologii i pokłada w nich wielką nadzieję na uratowanie świata, to zdaje sobie sprawę, że nawet najlepszy i przełomowy wynalazek nie rozwiąże problemu, gdy nie będzie powszechnie i systemowo stosowany. Opowiada się więc z jednej strony za wsparciem innowacji przez państwo. Podkreśla, że „żaden przełom nie wydarzyłby się bez pomocy rządu, który wydaje pieniądze z podatków na badania”, co u wyznawców świętości wolnego rynku może wywołać szybsze bicie serca. Na tym nie koniec. Domaga się też rządowych regulacji, od czego wspomnianym wolnorynkowcom zapewne nerwowo pulsuje już żyłka. Rozumie – o czym w rozmowie poniżej mówi nam Kamil Fejfer, że wolny rynek sam z siebie nie rozwiąże wszystkich problemów. Szczególnie, gdy przyłożył się do ich powstania.

Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej”, Bill Gates, Wydawnictwo Agora, 2021. 

Książka dostępna od 16 lutego w wersji papierowej i jako e-book.

– Denialistom klimatycznym trzeba wytykać błędy, przedstawiać wiarygodne badania. Ale nie ignorować. Jeśli usuniemy z debaty tych wszystkich warzechów”, to oni nie znikną. Założą własne kanały, fora i media, gdzie będą obrastali w coraz większą grupę radykalizujących się ludzi – mówi Kamil Fejfer, publicysta ekonomiczny, który pracuje nad książką na temat przejawów zmian klimatu. 

Kamil Fejfer, fot. Piotr Szewczyk

Bill Gates w książce „Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej” snuje plan zejścia do zera produkowanej przez ludzkość emisji CO2. Mimo wielu trudności jest optymistą. Ma rację?

Jestem niemal przekonany, że nie tylko w pewnym momencie zejdziemy do zera, ale również będziemy wychwytywać tyle dwutlenku węgla z atmosfery, że de facto będziemy mieli do czynienia z tzw. „negatywnymi emisjami”, czyli z ujemnym bilansem antropogenicznych emisji gazów cieplarnianych. Obawiam się jednak, że raczej nie uda nam się ściąć emisji na tyle szybko, żeby nie dopuścić do wzrostu temperatury o 2 stopnie Celsjusza do końca wieku, co zakłada m.in. porozumienie paryskie. Te dwa stopnie to cel, do którego powinniśmy dążyć, nawet jeżeli jego realizacja nie jest do końca realna. Wiele da się zrobić i wiele się już udało. 

To znaczy?

W krajach Unii Europejskiej znacznie obniżono emisęe CO2. Od 1990 do 2020 roku aż o 24 procent, czyli sporo ponad to, co założono w 2010 roku. I co ważne, nie stało się to przez eksportowanie emisji z bogatych do biedniejszych państw. Oczywiście, miało to swój udział, ale znacznie większe znaczenie miało wprowadzenie OZE i poprawa wydajności energetycznej. Zmiana następuje. Nie jest to już „business as usual”. Opuściliśmy już tę najgroźniejszą ścieżkę. Niestety nadal zmierzamy w kierunku ocieplenia na poziomie 2,5-3 stopni Celsjusza. To nadal bardzo dużo i nadal bardzo niebezpieczne, zwłaszcza dla najbiedniejszych.

Bogatsze kraje przechodzą transformacje. A biedniejsze?

Nadal będą korzystać z paliw kopalnych, bo te są po prostu tanie i pozwalają pompować wzrost gospodarczy, rozwijać się. Musimy pamiętać, że kilka miliardów ludzi nadal żyje w krajach, gdzie nie jest powszechny dostęp do prądu. A bez energii nie ma dobrobytu. Musimy pozwolić im dojść do naszego poziomu życia.

Bill Gates pisze, że zamożniejsze kraje, a więc także Polska, powinny płacić tzw. zieloną dopłatę, aby ponosić większe koszty emisji i inwestować w nowe technologie, by były tanie i dostępne dla biedniejszych.

Nasza jakość życia już znacznie poprawiła się właśnie dlatego, że wykorzystywaliśmy paliwa kopalne. Paliwa kopalne to energia, ale również emisje CO2. Teraz naszą bogatszą część świata już stać na to, aby płacić więcej za droższą energię np. z OZE czy atomu. Ten ostatni jest zresztą jedną z największych nadziei na szybką redukcję emisji.

Gates wylicza, że po doliczeniu zielonych opłat np. litr benzyny będzie droższy o ponad 100 procent, a litr oleju napędowego o 230 proc. Polskie społeczeństwo będzie gotowe na takie podwyżki?

Możemy nie mieć wyboru. Jeśli takie będą odgórnie przyjęte rozwiązania polityczne. Zresztą jeśli spojrzymy na to, jak kształtowały się ceny benzyny np. 15 czy 20 lat temu, to też zauważymy wzrost ceny o kilkadziesiąt procent. W dłuższej perspektywie, a o takiej mówimy, to może nie być tak mocno odczuwalne. Inna sprawa, że coraz mocniej rozwija się oferta aut hybrydowych i elektrycznych. W 2019 roku auta z napędem alternatywnym stanowiły w Polsce 9 proc. sprzedaży. W 2020 to było już 16 proc. Za np. dekadę powinny one stanowić dużą część rynku motoryzacyjnego. Ale jeżeli nasz miks energetyczny będzie w dużej części oparty na spalaniu paliw kopalnych, to zmienimy lokalizację naszych emisji: z rur wydechowych do kominów elektrowni opalanych węglem.

Powszechnie mówi się, że energia z węgla jest tania, ale większość zapomina o ukrytych kosztach.

To prawda. Jest tania tylko w wąskim spojrzeniu, który nie bierze pod uwagę tego, ile osób zabija węgiel, ilu osobom skróci i pogorszy życie. Jeśli weźmiemy to pod uwagę, okaże się, że węgiel jest bardzo drogi. Tylko że dla biednych państw to nie jest priorytetem. Jest nim rozwój. O ukrytych kosztach myślisz dopiero, kiedy chcesz wskoczyć na wyższy poziom.

Elektrownia Bełchatów, fot. Paweł Brzozowski / Shutterstock.com

Jak teraz w Polsce?

Musimy spojrzeć prawdzie w oczy: jesteśmy krajem zamożnym. Polscy politycy coraz częściej zdają sprawę z tych dodatkowych kosztów. Pomagają to oczywiście zrozumieć aktywiści. To m.in. dzięki ich mrówczej pracy wiemy o smogu. Politycy widzą też, że polski węgiel jest drogi. Zalega milionami ton na hałdach, jego wydobycie jest nieopłacalne, a my palimy węglem z Rosji, Australii, USA, Kazachstanu czy Mozambiku. Bo tamten jest tańszy. Z pewnością ten fakt miał wpływ na decyzję o odejściu od węgla do 2049 roku.

Tyle że to za prawie 30 lat.

To dużo. Faktem jest, że jako zamożny kraj powinniśmy działać szybciej, być w światowej awangardzie, jeśli chodzi o dekarbonizację i budowanie rozwiązań systemowych, inwestowanie w OZE, atom itd. Być może to odejście dokona się szybciej nie przez działania polityczne, ale przez zwykły rachunek ekonomiczny.

Tymczasem polska elektrownia jądrowa powstaje od kilku dekad.

Z wielu powodów, także społecznych obaw, które są zresztą całkowicie nieuzasadnione. Wielu może wydawać się, że gdy taka elektrownia powstanie w Polsce, gdzie wiele rzeczy trzyma się na ślinę i sznurek, to pod drzwiami z reaktora będzie wyciekały zielone, świecące gluty. Tak nie będzie. Jeśli chodzi o kluczową infrastrukturę, to instytucje radzą sobie dobrze. Jak mówiła mi Urszula Kuczyńska, analityczka sektora energetycznego, mimo pewnego uogólnionego chaosu instytucjonalnego typowego dla Polski nie zdarzają się u nas np. ryzyka blackoutów. Chociaż – mówiąc uczciwie – są one znacznie wyższe niż jeszcze kilka lat temu. Jest sporo przestrzeni, w których polskie instytucje zawodzą, ale przesadny alarmizm nie jest na miejscu. Przypomnę, że zarówno Rosja, jak i Ukraina nadal mają elektrownie atomowe. I poza tym feralnym wyjątkiem sprzed 35 lat nic wielkiego się tam nie stało.

Bill Gates udowadnia, że energetyka jądrowa jest najbezpieczniejsza, a przy tym niskoemisyjna.

Trzeba pamiętać, że wiatraki czy panele słoneczne, aby mogły wytworzyć taką samą ilość energii, co elektrownia jądrowa, muszą zajmować znacznie więcej miejsca. Wynika to z faktu, że elektrownie atomowe względem elektrowni OZE cechują się – jak mówią specjaliści – większą gęstością energetyczną. Większe połacie wykorzystane na np. fotowoltaikę to mniej miejsca dla roślin i zwierząt. Do tego do tworzenia OZE potrzeba znacznie więcej zasobów.

Energia jądrowa nie jest niczym nowym, ale w walce z ociepleniem klimatu i redukcją emisji CO2 mogą nam pomóc liczne nowe technologie. Bill Gates wymienia choćby bezpośredni wychwyt CO2 z powietrza.

Nowe technologie na pewno dają nadzieję na powstrzymanie wzrostu globalnych temperatur i uniknięcie ekstremalnych zjawisk pogodowych, w skutek których ucierpią miliardy ludzi. Zwłaszcza tych na globalnym południu, choć nie tylko. Jednak aby do tego nie doszło, bogata północ, kraje zamożne będą musiały po sobie posprzątać. Jak mówił mi Adam Błażowski z organizacji FOTA4Climate, będziemy musieli zająć się bałaganem, który przez dekady wytworzyliśmy.

fot. Ink Drop / Shutterstock.com

I w tym pomoże wychwyt CO2 z powietrza?

To tylko jedna z technologii. Pamiętajmy jednak, że wciąż jest to technologia w powijakach, a samo wychwytywanie dwutlenku węgla z atmosfery jest dzisiaj bardzo drogie. Warto jednak wiedzieć, że 30-40 lat temu wytworzenie jednego wata za pomocą fotowoltaiki było kilkadziesiąt, a nawet kilkaset razy droższe niż dzisiaj. Nie mamy tu do czynienia z dokładną analogią – bo może się okazać, że przy doskonaleniu technologii wychwytu pojawią się problemy nie do przeskoczenia i być może będzie to zawsze technologia stosunkowo droga, ale alternatywą jest czekanie dziesiątków, a może setki tysięcy lat, aż dwutlenek węgla zostanie zneutralizowany dzięki naturalnym procesom, takim jak wietrzenie skał.

Czyli to nowe technologie mogą być nadzieją ludzkości na przetrwanie?

Nie wierzę w to, że na szali jest przetrwanie ludzkości czy zapaść naszej cywilizacji. Raczej chodzi o uchronienie milionów najbiedniejszych ludzi przed śmiercią, powstrzymanie kolejnych milionów przed osuwaniem się w nędzę i zachowanie możliwie dużej części ekosystemów. Moim zdaniem kluczowe będzie wykorzystanie niespecjalnie nowej, bo liczącej wiele dekad technologii pozyskiwania energii jądrowej. Ale tak, nowe technologie mogą pomóc nam zmierzyć się w tym ogromnym problemem. Bill Gates jest technologicznym freakiem, co świetnie pokazuje to w swojej książce, ale ważne jest jeszcze coś innego, o czym mówi Gates, czyli regulacje i interwencje rządowe.

Gates w wielu miejscach podkreśla, że światu potrzeba regulacji. Pisze nawet, że „żaden przełom nie wydarzyłby się bez pomocy rządu, który wydaje pieniądze z podatków na badania”. Te słowa mogą zdziwić wielu polskich rekinów biznesu. 

To prawda. U nas nie wszyscy jeszcze rozumieją, że wolny rynek sam z siebie nie rozwiąże wszystkich problemów, a czasami może nawet szkodzić. Na Zachodzie po kryzysie finansowym 2008 roku to nie jest nowe myślenie. Do Polski też docierają takie refleksje. Nie wiem, na ile są powszechne wśród polskiego biznesu, ale powiedzmy sobie szczerze: to Bill Gates, a nie oni są w światowej awangardzie. 

Skąd u niego ta zmiana?

Nie wiem, czy Gates pisze to cynicznie, czy dojrzał do pewnych poglądów. Nie wnikam, bo to nie jest najważniejsze. Ważniejsze jest, że mówi to, co mówi, czyli że innowacje, szczególnie energetyczne, potrzebują pomocy publicznej, a ich szerokie zastosowanie będzie możliwe tylko przy dobrych regulacjach. Nawet najlepszy wynalazek czy innowacyjne rozwiązanie bez zastosowania w szerokim systemie nic nie zmieni. I to też Gates podkreśla.

Mam wrażenie, że pokazuje się on jako osoba, która zrozumiała błędy swojego pokolenia i teraz chce to naprawić.

Że boomer posypuje głowę popiołem? Nie wiem. Może, ale szczerze mówiąc, jego wnętrze mnie nie obchodzi. Co za różnica, czy robi to cynicznie, czy z dobrych intencji? Liczą się efekty.

Przestał inwestować w spółki węglowe, zmienił paliwo lotnicze na ekologiczne. To nowe, globalne „byliśmy głupi”?

Skoro zmienił swoje postępowanie, to zapewne uznał, że poprzednie było niewłaściwe. Zresztą od dawna trwa dyskusja o tym, jak ścinać prywatne emisje milionerów i miliarderów. Pewne jest, że prywatne emisje części osób powinny być ścięte. Ale ta dyskusja zawsze zmierza w niebezpiecznym kierunku.

To znaczy?

W kierunku tzw. zwykłych ludzi. W dyskusjach na temat zmian klimatu pojawiają się głosy, że grzeszne jest latanie samolotem np. raz do roku na wakacje czy posiadanie 80-metrowego mieszkania. Kiedy problemem są loty trzysta razy w roku i posiadanie 10 willi.

Nawet Bill Gates pisze, że 40 proc. globalnych emisji produkuje 16 proc. najbogatszych.

To już jest jasne, że ślad węglowy osób najzamożniejszych trzeba ograniczyć, ale co zrobić z resztą? Mówię o tych, którzy np. raz na rok polecą na wakacje do Egiptu czy przez kilka lat zbierają na podróż do USA, a to przecież międzykontynentalny lot. Nie da się go zastąpić pociągiem.

No i co zrobić?

Może podróże samolotem powinny być towarem luksusowym? Nie wiem. Zastanawiam się, czy uczciwie będzie to, że tylko np. 2 proc. Polaków będzie stać na lot na wakacje. Wydaje się to niesprawiedliwe.

Jedzenie burgerów też szkodzi planecie. Może też powinny być towarem luksusowym?

Nie mam na to pytanie gotowej odpowiedzi. Możemy opodatkować towary i usługi bardzo emisyjne, tylko że wtedy będzie na nie stać jedynie bogatych. To będzie pogłębiało i tak duże nierówności, bo w kolejce są jeszcze np. samochody. Będzie tak, że gdy jesteś bogaty, to możesz wszystko: latać na wakacje na drugi koniec świata, jeździć SUV-em na ropę i wszystko zajadać wołowiną. Będziesz człowiekiem lepszej kategorii. 

fot. NatashaPhoto / Shutterstock.com

To może lepszym wyjściem są limity?

To nie jest głupi pomysł, aby każdy mógł wylatać samolotem np. 10 tys. km czy 20 tys. km rocznie, a limity mogłyby wzrastać, gdy branża lotnicza opracuje sposoby na mniej emisyjne latanie. Choć jak zwraca uwagę m.in. dr Michał Czepkiewicz, ścięcie lotniczych emisji może okazać się bardzo trudne. 

To może jeszcze limit na kilometry przejechane prywatnym autem? 

Z transportem prywatnym w ogóle jest duży kłopot. Mówi o tym też Bill Gates. Ludzie jeżdżą samochodami, bo to daje im poczucie statusu, co akurat powoli się zmienia, ale także dlatego, że jest to po prostu wygodne. Gdy chcesz pojechać na weekend powiedzmy do Borów Tucholskich, to własnym autem jest dużo wygodniej. Możesz zabrać wiele bagażu. Nie musisz martwić się, czy autobus przyjedzie i czy zdążysz na przesiadkę. 

O ile w ogóle będzie się w co przesiąść. Transport zbiorowy poza wielkimi miastami wygląda – mówiąc delikatnie – nieciekawie. 

To prawda. Niełatwo do tych wspomnianych Borów dojechać bez samochodu i kilku przesiadek. Jednak nawet rzucenie ogromnej ilości środków finansowych na tworzenie publicznych usług transportowych wysokiej jakości między małymi miejscowościami nie gwarantuje, że ludzie porzucą własne auta, co byłoby korzystne dla klimatu. Jest tak, bo nawet świetna i bogata siatka połączeń wydaje się mniej wygodna niż samochód, który wiezie nas, kiedy chcemy przemieścić się prosto z punktu A do punktu B. To nie jest argument przeciwko sprawnemu i dostępnemu transportowi publicznemu. Ten się jednak świetnie sprawdza głównie w podróżach rutynowych. Kiedy jedziesz na wycieczkę chcesz mieć trochę więcej wolności przemieszczania. A tę zapewnia samochód. Oszczędza on również czas.

Czyli trudno będzie nam porzucić latanie samolotem, jeżdżenie prywatnymi autami i jedzenie mięsa. Co możemy więc zrobić?

Nie ulega wątpliwości, że z tym wszystkim będzie trzeba coś zrobić, zwłaszcza w zamożnych krajach. Moim zdaniem kluczem jest stworzenie wygodnych i porównywalnych cenowo niskoemisyjnych alternatyw. Co ciekawe, Gates nie uważa, że te indywidualne starania są najważniejsze. W rozdziale „Co możesz zrobić sama” na pierwszym miejscu stawia zaangażowanie i wywieranie politycznej presji; zapisywanie się do organizacji, aktywizm, wysyłanie listów do polityków, udział w wyborach. Kupno elektrycznego samochodu jest dopiero dalej.

fot. NadyGinzburg / Shutterstock.com

I to przekona polityków do zmian? U nas nie brakuje takich, którzy wątpią w ocieplenie klimatu. Choćby teraz: jest zima, spadł śnieg, chwycił mróz i wiceminister edukacji i nauki kpi z ocieplenia klimatu. 

Niestety, wciąż jest trochę osób, które nie wiedzą, że pogoda to nie klimat i że klimat to uśredniona pogoda. To, że teraz przez dwa tygodnie w Polsce jest zimno, nie znaczy, że nie ma ocieplenia klimatu, bo mówimy o temperaturze globalnej. I to o temperaturze średniej, a nie tej, którą widzimy na termometrze za oknem w południe 9 lutego. Wystarczy odrobina wysiłku i 5 minut reaserchu w Google, aby znaleźć informacje o uśrednionych temperaturach, które są teraz wyraźnie wyższe niż np. w latach 60. czy 70. 

U nas zamiast tłumaczyć takim osobom, że się mylą, zaprasza się ich do telewizji jako przedstawicieli tzw. zdrowego rozsądku. 

Oni są słyszalni, ale za kilka lat nikt ich nie będzie traktował poważnie. Istnieje światowy konsensus i zgoda naukowców co do tego, że zmiany klimatu zachodzą przy udziale człowieka. Widać też dość wyraźnie, że również wśród tzw. zwykłych ludzi istnieje coraz większe zrozumienie dla tematyki związanej ze zmianami klimatu. I z tym, że coś trzeba zrobić. Oczywiste jest pytanie: jak przekonać nieprzekonanych? Może wcale nie trzeba tego robić. Może trzeba pozwolić im – za przeproszeniem – wyginąć. Ale nie wolno ich kneblować, usuwać z debaty, choć może wydawać się to kuszące. 

Dlaczego? Po co dawać im możliwość opowiadania głupot? 

Większość ludzi wierzy w zmiany klimatu, wie że są i będą coraz większym problemem. Według badania Europejskiego Banku Inwestycyjnego 77 proc. Polaków twierdzi, że zmiany klimatu już oddziałują na ich życie. Coraz więcej ludzi, zwłaszcza młodych, rozumie, że coś trzeba z tym zrobić. Jednak zawsze w dużej grupie zdarzają się ignoranci uważający, że naukowcy się mylą. Albo że są podzieleni w tej sprawie. To bzdura, bujda na resorach. Z analizy przeprowadzonej przez Jamesa Powella w 2019 roku wynika jednoznacznie: 100 proc. (sic!) naukowców zajmujących się klimatem twierdzi, że globalne ocieplenie jest faktem i że jest ono skutkiem działań człowieka. 

Denialistom trzeba wytykać błędy, przedstawiać wiarygodne badania. Oczywiście, że część z nich nigdy nie zmieni zdania, bo ludzka tożsamość zazwyczaj wygrywa z faktami. Ale jeśli usuniemy z debaty tych wszystkich warzechów”, to oni nie znikną. Założą własne kanały, fora i media, gdzie będą obrastali w coraz większą grupę radykalizujących się ludzi. A kiedy będzie ogromna, to pojawi się zdziwienie i pytania: jak to możliwe? Skąd ich tyle? Stąd, że nikt ich wcześniej nie wysłuchał. I nie wyprowadził z błędu tych, którzy się wahali. Nie wytłumaczył, jakie są naukowe ustalenia. Zdaję sobie sprawę z tego, że przekonywanie ludzi do pewnych rzeczy bywa niezmiernie trudne. Dzieje się tak dlatego, że ludzie nie są istotami racjonalnymi, a rozprzestrzenianie się wiedzy ma charakter nie tyle przyjmowania obiektywnych faktów, co uznania pewnych środowiskowych prawd. Nawet jeżeli te prawdy są kłamstwami. Lepiej jednak jest ich przekonywać, niż przykryć część opinii pokrywką i udawać, że nic się nie dzieje. Najlepiej upuszczać parę na bieżąco, a nie czekać, aż wykipi.

Kamil Fejfer – analityk rynku pracy i nierówności społecznych, dziennikarz piszący o ekonomii i gospodarce. Autor książek „O kobiecie pracującej. Dlaczego mniej zarabia chociaż więcej pracuje” oraz „Zawód. Opowieści o pracy w Polsce”. Obecnie pracuje nad książką na temat przejawów zmiany klimatu w Polsce.