Naszymi dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło katastrofy klimatycznej. Rezygnacja z plastikowych słomek niewiele pomoże

Mieszkaj w bloku w środku miasta. Przejdź na weganizm, zrezygnuj z latania, kupuj ciuchy głównie w secondhandach. Pozbądź się samochodu, nie kupuj egzotycznych owoców z drugiego końca świata, zapomnij o plastikowych słomkach. A i tak niewiele pomożesz na katastrofę klimatyczną.

25.08.2021 05.29
Katastrofy klimatycznej nie powstrzymamy naszymi dobrymi chęciami

Jeden z dużych, obecnych w Polsce banków oferuje internetowy kalkulator, za pomocą którego można policzyć swój własny ślad węglowy. Aby otrzymać wynik, należy wypełnić ankietę podzieloną na kilka części. W pierwszej z nich znajdują pytania odnoszące się do miejsca zamieszkania. Na nasz ślad węglowy wpływa to, czy mieszkamy w wolnostojącym domu, w bliźniaku, mieszkaniu w bloku. Później należy zaznaczyć, jaka jest powierzchnia naszego domu / mieszkania, z iloma osobami mieszkamy, jaka jest temperatura utrzymywana w pomieszczeniach. Dalej są pytania o klasę energetyczną lodówki, telewizora, kuchenki i pralki oraz czy mamy fotowoltaikę. 

Kolejna część odnosi się do sposobu przemieszczania. Czy mamy samochód, ile nim przejeżdżamy miesięcznie, czy korzystamy z pociągów i tramwajów, ile miesięcznie przejeżdżamy tramwajem (kto to w ogóle może wiedzieć?), czy latamy samolotem.

Następnie pojawia się kategoria „żywność”. I pytania o to, czy zawsze wybieramy lokalne produkty, czy jemy mięso, czy wybieramy biodegradowalne opakowania, jeśli to możliwe. Ostatnia kategoria to „Produkty przemysłowe”. Tu pytają nas o zwyczaje zakupowe odnoszące się do ubrań czy sortowania śmieci. 

W końcu kalkulator wypluwa odpowiedź. Test robiłem kilka razy, delikatnie modyfikując różne parametry. I zawsze wychodziło mi ponad 100 proc. polskiej średniej śladu węglowego. W najgorszym wypadku 130 proc. średniej krajowej, 156 proc. średniej unijnej i 218 proc. średniej światowej. W najlepszym: 101 proc. polskiej średniej i ok. 170 proc. średniej światowej. 

Cóż, wychodzi więc na to, że nie jestem najbardziej wzorowym obywatelem planety. Kiedy już rozpowszechni się chiński model obywatelskiego scoringu, będę miał pewnie większe kłopoty z uzyskaniem kredytu. Może to i dobrze, bo wydałbym go na jeszcze na jakieś wysokoemisyjne głupoty.

5 trików do… trudnego życia

Podczas pisania tego tekstu natknąłem się na artykuł w „Gazecie Wyborczej” z 2018 roku pod tytułem „Pięć prostych sposobów na zmniejszenie twojego śladu węglowego”. Logika prasowych tytułów jest nieubłagana; jeżeli w nagłówku pojawia się, że coś jest „proste”, to zapewne jest zupełnie odwrotnie. 

Czytam więc. Pierwszy sposób to „lataj mniej”. Jest to dość oczywisty pomysł, ponieważ transport lotniczy jest – uśredniając – najbardziej emisyjnym środkiem transportu. Problem jest jednak taki, że „lataj mniej” często oznacza „zrezygnuj z części wakacji w miejscach oddalonych od Ciebie o więcej niż tysiąc kilometrów”. A przecież wiemy, jak nam przychodzi rezygnowanie z przyjemności. I możemy to określić różnymi przymiotnikami, ale „łatwy” nie znajdzie się na górze tej listy. Zresztą z mitem „flightshamingu” już się na łamach SW+ rozprawiałem. 

Pasażerowie na lotnisku. Fot. 06photo / Shutterstock.com

Kolejna rada: „mniej pływaj”. Rzeczywiście transport morski odpowiada za ok. 3,5 proc. emisji dwutlenku węgla do atmosfery. Z ograniczeniem pływania problem wydaje się mniejszy, ponieważ my po prostu… mało pływamy. Według danych za rok 2015 rejsy wycieczkowe to jedynie niecałe 6 proc. emisji z morskiego transportu. To nie wycieczkowce są „emisyjnym problemem”, tylko kontenerowce, masowce (a więc statki przewożące węgiel, nawozy, siarkę, rudy), tankowce. Nie jest więc problemem pływać jeszcze mniej (albo tego nie zaczynać). Problemem jest to, że nie jest to prosty sposób na zmniejszenie własnego śladu węglowego. 

Kolejnym rozwiązaniem jest unikanie samochodu. Jeżeli mieszka się w dobrze skomunikowanym mieście, ma się zapewniony przez władze transport publiczny i nie ma się potrzeby przewozić większych przedmiotów, to ten punkt można rzeczywiście dosyć łatwo odfajkować. Problem jest jednak taki, że samochody bywają przydatne na dłuższych dystansach, a i na krótszych często nie ma po prostu rozsądnej alternatywy.

Następna rada: zmniejszenie zużycia prądu. Zaczyna się od prostego wyłączania świateł w pokojach, w których nas nie ma. I to rzeczywiście nie jest trudne i powinno stać się nawykiem każdego z nas. Ale dalej już zaczynają się schody: należy bowiem wymienić sprzęty AGD i RTV na takie z klasą energetyczną A+++. Przy zakupie nowego sprzętu to rozsądny wybór, ale przecież to nie jest zasób ani tani, ani wymieniany co roku. 

Ostatnim, piątym punktem jest odpowiedzialna konsumpcja, czyli przyglądanie się temu, co na co dzień kupujemy. „Jeśli naprawdę nie musisz, nie kupuj rzeczy, które będziesz używał krótko albo które pochodzą z drugiego końca świata. Zainwestuj w porządne i wytrzymałe ubrania, także używane. Staraj się kupować od lokalnych producentów. Owoce tropikalne zimą to frajda, ale żeby dotrzeć do polskich sklepów, muszą pokonać tysiące kilometrów statkiem albo samolotem” – pisze Tomasz Ulanowski, autor artykułu. No cóż, odmawianie sobie przyjemności znów nie należy do „prostych sposobów”. Tak samo jak każdorazowa analiza swojego koszyka zakupowego.

Jedna bardzo trudna sztuczka

W 2017 roku świat mediów obiegła informacja o tym, że to nawet nie zmiana sposobu podróżowania czy nawyków żywieniowych jest kluczem do obniżenia swoich prywatnych emisji. Jest nim… rezygnacja z posiadania dziecka. Wielki medialny szum wziął swój początek od publikacji artykułu Setha Wynesa i Kimberly Nicholas w jednym z najbardziej prestiżowych czasopism naukowych świata „Environmental Research Letters”. Zdaniem badaczy rezygnacja z jednego dziecka to zmniejszenie swojego śladu węglowego o ponad 50 ton rocznie.

Zanim przejdziemy dalej, chcę zwrócić uwagę, co łączy tych kilka powyższych akapitów. Tym czymś jest rodzaj indywidualizowania winy za zmiany klimatu. Bo skoro niemal każdą naszą aktywność można przeliczyć na emisje dwutlenku węgla do atmosfery (w cywilizacji technicznej każdy aspekt naszego życia na jakiś etapie wiąże się z użyciem energii, a wytwarzanie energii związane jest m.in. ze spalaniem paliw kopalnych), to możemy albo te nawyki zmodyfikować, albo po prostu z nich zrezygnować. Proste? Niekoniecznie.

Wróćmy na chwilę do kalkulatora emisji. Pyta on m.in. o miejsce naszego zamieszkania. Według badań zwarta zabudowa jest najmniej emisyjnym sposobem mieszkania. Jeżeli więc myślałeś, że wyprowadzka z zatłoczonego miasta na wieś będzie dobrą rzeczą dla klimatu, to muszę Cię zmartwić – prawdopodobnie zrobisz dokładnie odwrotnie. Jeżeli nie będziesz miał fotowoltaiki i/lub dostępu do mediów z pobliskiej miejskiej sieci, to tylko pogorszysz swój bilans węglowy. 

Jeżeli więc chcesz być obywatelem niskoemisyjnym, to powinieneś się przeprowadzić do bloku (albo w nim zostać). Oczywiście jest bardzo wiele zalet mieszkania w mieście, zwłaszcza w jego centrum: szybka komunikacja, cała infrastruktura, której potrzebujesz, jest dwa kroki od ciebie. Twoje miejsce pracy jest prawdopodobnie niedaleko Twojego domu. Mieszkając blisko centrum, masz ofertę kulturalną na wyciągnięcie ręki, żłobki i przedszkola dla dzieci oraz przychodnię w pobliżu. 

Jednak nie każdy może mieszkać w śródmieściu. Nie każdego na to stać, nie każdy też w ten sposób chce żyć. Część osób ceni sobie nad wyżej wymienione korzyści bliskość natury (choć przez to paradoksalnie, jak wyżej napisałem, zapewne ma wyższy ślad węglowy). Konkluzja jest taka: zmiana miejsca zamieszkania dla klimatu to potężne wyzwanie. I, bądźmy szczerzy, (prawie) nikt go nie podejmie.

Wysokoemisyjne dzieci 

Przejdźmy teraz do temperatury w mieszkaniu. Aby być najbardziej proklimatycznym, należałoby ją obniżyć. Warto też przejść na weganizm, zrezygnować oczywiście z latania, kupować ciuchy głównie w secondhandach. Dalej jest pozbycie się samochodu oraz przeglądanie w sklepie krajów pochodzenia owoców. 

Nie, wbrew temu, co mówią niektóre nagłówki, te wszystkie rzeczy nie są „proste”. To wszystko jest trudne. I ta trudność zaczyna się na zmianie nawyków (a wiemy, jak dużym wysiłkiem woli bywa choćby próba nauki języka czy zmuszenie się do biegania pięć razy w tygodniu). Później jest odmawianie sobie przyjemności podróżowania, a kończy się na liczonych w dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy złotych inwestycjach w możliwie niskoemisyjne sposoby mieszkania.

I jeszcze te wysokoemisyjne dzieci. Zacznijmy od tego, że w przytoczonym wyżej badaniu sam sposób liczenia emisji dzieci jest dyskusyjny. Po pierwsze, mamy problem z tak zwanym podwójnym liczeniem. W pracy Wynesa i Nicholas emisje naszych dzieci są przypisywane w części nam. Ale emisje naszych wnuków są przypisywane i naszym dzieciom, i znów… nam. Oraz im samym. Emisje naszych prawnuków są częściowo przypisane nam, częściowo naszym dzieciom i wnukom. I tak dalej. 

Inny zarzut, który się pojawia wobec tych badań, to liczenie przyszłych emisji naszych dzieci (i dzieci ich dzieci) na poziomie dzisiejszego śladu węglowego. Tymczasem wiemy, że wszystkie kraje rozwinięte tną swoje emisje. A więc nasze dzieci i dzieci ich dzieci będą żyły w mniej emisyjnych gospodarkach niż ta dzisiejsza. Według cytowanego przez Vox raportu uwzględniającego inicjatywy polityczne na rzecz ograniczenia emisji szacunki na temat śladu węglowego dziecka są przestrzelone kilkunastokrotnie. 

Na koniec pewne jeszcze jedno rozgrzeszenie dla osób, które chcą mieć dzieci, ale czują klimatyczne wyrzuty sumienia: sama Kimberly Nicholas w wywiadzie dla Vox stwierdza, że jej zdaniem jeśli ktoś chce być rodzicem, to nie powinien z tego rezygnować tylko dlatego, że obawia się śladu węglowego swoich przyszłych pociech.

Grać w zielone czy nie grać?

Nie chcę być źle zrozumiany. Sam staram się ograniczać mięso (aby nie jeść mięsa jest wiele innych poza klimatycznymi powodów), kiedy kupuję warzywa większość z nich pakuję prosto do plecaka zamiast do jednorazowej foliówki. Choć lubię jeździć samochodem, niemal w ogóle nie używam go w mieście (również z powodów ekologicznych), jeżdżę komunikacją miejską, mieszkam w niewielkim mieszkaniu, w którym wszystkie żarówki wymieniłem na ledy, segreguję śmieci, łącznie z rozrywaniem niektórych kartonów na ich foliowe i papierowe elementy. Możecie więc się zastanawiać, skąd mój ponadprzeciętny ślad węglowy? Zapewne z powodu ponadprzeciętnych dochodów. A to właśnie dochody są jednym z najważniejszych czynników wpływających na prywatne emisje.

fot. materiały prasowe Orange

Uważam jednak, że wszystkie „zielone” rzeczy lepiej robić niż ich nie robić. Również dlatego, że osoby z porównywalnym dochodem, ale innymi zwyczajami mają jednak nieco inny ślad węglowy. Nie jest więc tak, że kompletnie ignoruję indywidualne starania. Ba, nawet przynajmniej część z nich wcielam w życie.

Uważam jednak, że najważniejsze są zmiany na tym poziomie systemu, na którym nasze indywidualne decyzje (z małym wyjątkiem, o którym niżej) nie mają niemal żadnego znaczenia. Naprawdę nie da się zatrzymać przed ścianą katastrofy klimatycznej przez zakręcanie wody, kiedy myjemy zęby. Nie da się tego też zrobić przez rezygnację z kilku podróży samolotem.

Dlaczego? Ponieważ skala zużywania zasobów przez megastruktury, takie jak państwa czy system międzynarodowych powiązań, jest absolutnie nieporównywalna do tego, w jaki sposób ja czy Ty, czytelniku, wykorzystujemy zasoby. Jakby nas, naszych rodzin i znajomych nie było na świecie, ludzkość nadal miałaby problem ze zmianą klimatu. Twoje kilka ton rocznie (nawet kilkadziesiąt czy kilkaset, jeżeli jesteś bardzo, bardzo bogaty) nie ma absolutnie żadnego znaczenia dla zmian klimatu. Te są wywołane nie tylko przez pompowanie do atmosfery ekwiwalentu 50 miliardów ton dwutlenku węgla rocznie (ekwiwalentu, ponieważ liczą się również inne gazy cieplarniane, takie jak metan), ale również przez ponad 200-letnią historię spalania paliw kopalnych. I nie, to nie jest tak, że „jakby wszyscy zaczęli robić, to co należy, to by miało znaczenie”. A to z prostego powodu: ludzie nie zaczną robić tego, co należy, bo dobre chęci się nie skalują w ten sposób. Świat po prostu nie działa w ten sposób.

Emisje made in China

Jest jeszcze jedna sprawa, o której wyżej napomknąłem. Chodzi o kontekst historyczny. To, co się dzieje z klimatem dzisiaj, nie jest wynikiem tylko naszych obecnych emisji. Jest to wynik również emisji historycznych. Tak, jak wyżej wspomniałem emisje gazów cieplarnianych to ok. 50 miliardów ton ekwiwalentu dwutlenku węgla rocznie. Ale aby podnieść temperaturę o ok. 1,1-1,2 stopnia Celsjusza (o tyle globalnie ociepliliśmy klimat przez prawie 200 lat), musieliśmy jako ludzkość wyemitować do atmosfery ok. 1,5 biliona ton CO2! Pomijając fakt, że jest to wartość, z której rozmiarem nasze mózgi sobie po prostu nie radzą, jest tu jeszcze jedna sprawa: kwestia odpowiedzialności za emisje. Ale nie pojedynczych osób, tylko dużych podmiotów, takich jak wspomniane wyżej państwa. 

Być może spotkaliście się państwo z popularnym ostatnio wyliczeniem, który przedstawia Chiny jako głównego globalnego truciciela. Państwo Środka odpowiada obecnie za niemal tyle samo emisji, co wszystkie inne państwa G7 razem wzięte. To więc na nich spoczywa główna „emisyjna odpowiedzialność”. Proste, prawda? Otóż nie.

Dlaczego? Z trzech powodów. Po pierwsze: znowu historia. Jeśli chodzi o skumulowane emisje Chiny odpowiadają za „jedynie” 12,7 proc. całego historycznie wypuszczonego do atmosfery CO2 pochodzącego ze spalania paliw kopalnych. Na drugim miejscu znajdują się państwa Unii Europejskiej (22 proc.), a na pierwszym Stany Zjednoczone (25 proc. skumulowanych emisji dwutlenku węgla). Polska, co ciekawe, odpowiada aż za ok. 2 proc. skumulowanych emisji.

Ta różnica wynika z poziomu rozwoju poszczególnych państw. Państwa europejskie i Stany Zjednoczone znacznie szybciej niż Chiny zaczęły się bogacić. A bogactwo związane jest z konsumpcją energii. A jeszcze kilka dekad temu, poza energią atomową, nie było alternatywy wobec paliw kopalnych.

Po drugie, do emisji trzeba wziąć pod uwagę liczebność kraju i dzielić emisję na liczbę osób. Wtedy okazuje się, że Chińczycy, choć są „wysoko emisyjni”, wypuszczają do atmosfery mniej CO2 niż na przykład Polacy. W 2019 roku emisje per capita dla Polski wynosiły ok. 8,5 tony, natomiast emisje chińskie to 7,1 tony.

Po trzecie, część emisji chińskich to de facto nasze emisje; emisje mieszkańców zamożnych rozwiniętych państw, którzy kupują przedmioty wykonane w Chinach. 

Odpowiedzialnością bogatych państw Zachodu jest więc bycie w awangardzie zmniejszania emisji. Dlaczego? Ponieważ to obywatele tych państw na emisjach głównie skorzystali. I to też w tej całej bardzo skomplikowanej układance nie powinno nam umknąć: energia wytworzona dzięki spalaniu paliw kopalnych poprawiła życie nam, naszym rodzicom i dziadkom w sposób absolutnie nieosiągalny kiedykolwiek w historii naszego gatunku. Problem jest z tym taki, że to wielkie osiągnięcie może przyczynić się w przyszłości do śmierci milionów osób z powodu rozchwiania klimatycznej równowagi.

Mało tego, ten spadek emisyjności państw zamożnych już się dokonuje. I nie, nie dzieje się to z powodu wyeksportowania brudnych branż na przykład do wyżej wymienionych Chin. A precyzując – nie tylko dlatego; nie jest to też najważniejszy czynnik dekarbonizacji. Według artykułu zamieszczonego w Nature Climate Changes ważniejsze są poprawa efektywności energetycznej czy przechodzenie na niskoemisyjne źródła energii.

Koniec plastikowych słomek to za mało

I teraz wróćmy do prywatnych wyborów. Otóż w cytowanym wyżej badaniu czynnik dekarbonizacyjny pod tytułem „suma indywidualnych starań” w zasadzie nie występuje. To nie znaczy, że on w ogóle nie ma znaczenia. Po prostu znacznie większe znaczenie ma zmiana modelu wytwarzania energii oraz efektywność energetyczna. A to wszystko jest domeną wspomnianych już w tekście megastruktur: państw i organizacji międzynarodowych, które decydują o kierunkach polityki klimatycznej oraz inwestują biliony dolarów w te niskoemisyjne moce w miksie energetycznym. 

fot. fotseroma72/shutterstock.com

Indywidualne emisje mogą więc spadać (i spadają!) tylko dzięki zmianie polityk państw, które stawiają na niskoemisyjne źródła energii, na poprawę efektywności energetycznej infrastruktury, na regulacje dotyczące norm CO2 w produkowanych samochodach. Indywidualny człowiek żyjący w zamożnych społeczeństwach może nie robić żadnej z obniżającej prywatny ślad węglowy aktywności, a generowana przez niego rocznie ilość gazów cieplarnianych i tak będzie spadać! 

Tak czy siak indywidualne decyzje wciąż mają sens. Ale jest to raczej sens tworzenia pewnego politycznego klimatu, który przełoży się na presje wprowadzania odpowiednich polityk klimatycznych. Polityk, które możliwie szybko zdekarbonizują źródła energii. Polityk, które będą inwestować miliardy dolarów w badania nad wychwytem CO2 – zapewne niezbędnego do tego, aby zdekarbonizować branże ciężko poddające się dekarbonizacji, takie jak lotnictwo czy produkcja cementu. I nie jest to tylko moje zdanie. To wnioski z opublikowanego w zeszłym roku raportu Międzynarodowej Agencji Energetyki. Nie uratujemy planety przed katastrofą klimatyczną rezygnacją z używania plastikowych słomek ani wyciąganiem ładowarek z gniazdek. Nie zrobimy tego przez klimatyczny antynatalizm oraz obniżanie temperatury w domach. 

Ale możemy to przyspieszyć (ponieważ dekarbonizacja już ruszyła i obejmuje coraz więcej państw; niestety nie widać tego jeszcze w skali makro – emisje ludzkości wciąż rosną) przez głosowanie na odpowiednich polityków. Właśnie to jest wyjątek, jeśli chodzi o nasze indywidualne działania. Wybory polityczne się skalują. A to w rękach polityków zarządzających megastrukturami jest siła do ograniczania emisji gazów cieplarnianych.

Kamil Fejfer – dziennikarz piszący o ekonomii i gospodarce. Współtwórca podcastu i kanału na YouTube „Ekonomia i cała reszta”. Współpracuje z Newsweekiem, Krytyką Polityczną, NOIZZ-em, WP Opinie, Pismem, Dwutygodnikiem. Autor książek „O kobiecie pracującej” oraz „Zawód”. Obecnie pracuje nad książką na temat przejawów zmiany klimatu w Polsce.

Zdjęcie główne: Protest klimatyczny zorganizowany przez studentów w Australii w 2019 r., fot. holli/shutterstock.com