Pogoda nam się wściekła. Czy to niezbity dowód na katastrofę klimatyczną?

Katastrofa klimatyczna chodzi na pasku. Czerwonym pasku mediów. Burze, powodzie, tornada, upały, rekordy temperatur. A co gdy zimą spadnie śnieg? Czy wtedy już pogoda odwoła nam globalne ocieplenie?

Burze i wielkie powodzie. To dowód na katastrofę klimatyczną?

Zdjęcie błotnego osuwiska w Erftstadt-Blessem w Niemczech jest bardziej niż sugestywne. Obraz przedstawia wyrwaną przez lipcową powódź część pola. Podmokły obszar upraw został wymyty w dół doliny, zabierając ze sobą część gospodarstw domowych. W miejscu, gdzie przed gigantycznymi ulewami były uprawy, owoc czyjejś wielomiesięcznej pracy i zapewne dobytek wielu lat życia, teraz jest błotne zapadlisko – blizna po powodzi, która pochłonęła życie wielu ludzi.

Zdjęcie jest iście apokaliptyczne i niezwykle silne, jeżeli umiejscowimy je w kontekście zmian klimatycznych. Mój wcale nielewicowy znajomy wrzucił je na swoje social media z podpisem „Pamiętajcie, globcio to lewacki spiseg. Tyle że cholernie skuteczne to lewactwo”. 

Tego typu obrazów pojawia się i będzie się pojawiać coraz więcej. I – co ważne – od tego scenariusza nie ma odwrotu. Nawet jeżeli w jakiś magiczny sposób przestalibyśmy emitować gazy cieplarniane w tym momencie, to pewien rodzaj „bezwładności klimatycznej” spowoduje, że efekt cieplarniany będzie postępował jeszcze przez parędziesiąt lat. 

Lipiec pogodowych koszmarów

Wróćmy jednak do dzisiaj.

Przytoczmy kilka doniesień na temat ekstremalnych zjawisk pogodowych, skupiając się tylko na bieżącym miesiącu.

6 lipca w Belgii doszło do podtopień spowodowanych przez silne nawałnice. Na szczęście tym razem nikt nie ucierpiał. 

Również na początku lipca w Kanadzie miała miejsce niespotykana do tej pory fala upałów. W Kolumbii Brytyjskiej zanotowano 49,6 stopni Celsjusza. Było to pobicie rekordu z 1937 roku o 4,6 stopnia. Skutkiem tak potężnej fali gorąca była śmierć kilkuset osób. Najczęściej starszych i schorowanych. To właśnie oni – oraz małe dzieci – są najbardziej narażeni na śmierć w wyniku długo utrzymujących się wysokich temperatur.

W drugi weekend lipca w hiszpańskiej Sewilli odnotowano 42 stopnie Celsjusza. W piątek 16 lipca w Murcji słupki rtęci pokazały 44 stopnie. W związku z utrzymującymi się upałami Hiszpania zmagała się również z falą pożarów. Choć ewakuowanych zostało kilkaset osób, na szczęście obyło się bez ofiar śmiertelnych.

We wtorek 13 lipca przez Szwajcarię przeszła nawałnica, czego efektem były nie tylko zalane drogi i połamane drzewa, ale również uszkodzona hala na lotnisku w Locarno. 

20 lipca w chińskiej prowincji Henan zaczynają się tak gwałtowne deszcze, największe od co najmniej sześciu dekad, że w stolicy prowincji, w 10-milionowym mieście Zhengzhou, spadło w ciągu doby tyle deszczu, ile pada w rok, a przez jedną popołudniową godzinę – 200 ml na m kw., czyli jedna trzecia rocznej normy. Efektem jest powódź już okrzyknięta w mediach - choć władze Chin próbowały cenzurować skalę problemu - powodzią tysiąclecia.

Wspomniana na samym początku powódź w Niemczech, która spowodowała uwiecznione na ponurym zdjęciu osuwisko, pochłonęła w sumie prawie 200 ofiar. Jak na wysoko rozwinięty, bogaty kraj, jakim są Niemcy, to naprawdę bardzo dużo. Dlaczego piszę akurat o poziomie rozwoju kraju? Ponieważ bogate państwa dysponują solidną infrastrukturą, systemami ostrzegania oraz sprawnymi, dofinansowanymi i szybko reagującymi na kryzysowe sytuacje służbami. Nie wystarczyło. Co nie znaczy, że tak będzie zawsze; kraje zamożne mają zasoby, żeby dostosowywać się do takich zdarzeń i modyfikować procedury bezpieczeństwa na przyszłość.

Dodajmy do tego tornado, które 24 czerwca spustoszyło kilka niewielkich miejscowości leżących na południu Czech. Jego siłę eksperci oceniają na F3 w pięciostopniowej skali Fujity. F3 oznacza wiatr wiejący z prędkością od 254 do 332 kilometrów na godzinę. Skutkiem tak silnego wiatru (skala Fujity jest oparta w dużej mierze na wielkości zniszczeń, których dokonuje żywioł) są zerwane dachy i uszkodzone ściany budynków o mocnej konstrukcji. Tornado F3 jest zdolne wywracać pociągi, wyrywać drzewa z korzeniami i przenosić na niewielką odległość samochody. Właśnie z żywiołem o takiej skali mieliśmy do czynienia niemal w domu, tuż za naszą południową granicą. Kosztował on życie sześciu osób i był jednym z najbardziej ekstremalnych tego typu zjawisk odnotowanych kiedykolwiek w Czechach.

Ile medialnej paniki w katastrofie?

No dobrze, ale przecież to wszystko może być po prostu pewnym medialnym skrzywieniem obrazu świata. Nie jest wielkim odkryciem, że media mają tendencję do „uwieszania” się na pewnych tematach, pompowania czasem niezbyt istotnych zjawisk do granic absurdu, ulegają modom, histeriom i panikom moralnym, interpretując często niezwiązane ze sobą problemy pod akurat modny klucz interpretacyjny. Być może tak właśnie jest z ociepleniem klimatu i przypisywaniem do niego niemalże wszystkich ekstremalnych zjawisk, które możemy obserwować na czerwonych paskach wiadomości i na feedach naszych social mediów? Czy nie jest tak, że media dzisiaj więcej uwagi niż kiedyś poświęcają kataklizmom pogodowym, które przecież i tak miały miejsce? 

Cóż, i tak, i nie. 

Ale zacznijmy od najważniejszego. Nie ulega żadnej wątpliwości, że globalne ocieplenie jest faktem i że jest wynikiem działań człowieka. Wiemy o tym na przykład dzięki pomiarom obecności CO2 w atmosferze. Badaniami tego zjawiska zajmują się dziesiątki, jeśli nie setki stacji pomiarowych na całym świecie, z bodajże najsłynniejszą stacją badawczą na Mauna Loa na Hawajach, która prowadzi swoje pomiary nieprzerwanie od lat 50. ubiegłego wieku. 

Krzywa Kelinga, Wikimedia

To właśnie dane z tego miejsca zaowocowały słynnym wykresem – „krzywą Keelinga” nazwaną tak na cześć badacza Charlesa Davida Keelinga. Krzywa ta obrazuje skokowy wzrost stężenia CO2 w atmosferze, co naukowcy wiążą ze spalaniem paliw kopalnych. I choć prawdą jest, że obecność tego gazu cieplarnianego w historii naszej planety się zmieniała, to próżno szukać na przestrzeni milionów lat tak gwałtownego zwiększenia się jego obecności, z jakim mamy do czynienia obecnie.

O globalnym ociepleniu wiemy również z pomiarów temperatury powietrza. I to nie tylko dzięki pomiarom bezpośrednim. Naukowcy potrafią również wnioskować o przeszłej temperaturze na przykład ze słojów drzew (również tych już martwych), które eksperci są w stanie „ułożyć” chronologicznie, sięgając tysięcy lat wstecz. Innym sposobem pomiaru warunków atmosferycznych są choćby zwoje lodowe pobierane z lodowców, które związały w sobie „drobiny” powietrza sprzed setek tysięcy lat. Po analizie składu tego powietrza naukowcy mogą wysnuć wnioski dotyczące temperatur panujących setki tysięcy lat temu. 

O tym wzroście świadczy również skala topnienia lodowców, który skutkuje m.in. podnoszeniem się poziomu wód mórz i oceanów. Jeżeli myślicie, że topniejące lodowce nie mogą podnosić poziomu mórz, tak jak zanurzona w szklance – i nieco wystająca ponad menisk – topniejąca kostka lodu nie może podnieść poziomu wody, to się mylicie. A to dlatego, że analogia z kostką lodu dotyczy tylko gór lodowych pływających w oceanach. Tymczasem znaczna część lodu jest domeną liczących miliony lat lądolodów, które znajdują się na lądzie i piętrzą się setki, a czasami tysiące metrów w górę. „Najgrubszy” lądolód znajduje się na Antarktydzie i ma ponad 4,5 km grubości. Wróćmy do bardziej przyziemnych miar.

Tych burzy jest więcej czy nie?

Od początku XX wieku poziom wód w morzach i oceanach wzrósł o ponad 20 cm. Wydaje się, że to niewiele, natomiast ma to przełożenie na wyższe wezbrania sztormowe. To w połączeniu z częstszymi i bardziej gwałtownymi huraganami i sztormami powoduje, że sztormy są obecnie groźniejsze niż były kilkadziesiąt lat temu. 

Mało tego – wzrost poziomu morza jest jednym z najszybciej pogarszających się parametrów, jeśli chodzi o zmiany klimatu. Naukowcy szacują, że do końca obecnego stulecia względem ery przedprzemysłowej poziom mórz podniesie się od 40 cm do 2,5 m. Przy czym zaznaczają, że wyższe oszacowania są znacznie bardziej prawdopodobne. Szacuje się, że obecnie na wybrzeżach mieszka około 600 milionów ludzi. Ludzi – zaznaczmy – potencjalnie bezpośrednio narażonych na podniesienie się poziomu wody, a wraz z nim na większe wezbrania sztormowe i większe ryzyko zniszczenia dobytku całego życia. Nie wspominając już o społecznościach wyspiarskich, których domy są bezpośrednio zagrożone pochłonięciem przez odmęty oceanów.

Powódź w Niemczech, lipiec 2021, fot. bear_productions/Shutterstock

Nie ulega żadnych wątpliwości również fakt, że wzrasta liczba ekstremalnych zjawisk pogodowych, takich jak gwałtowne burze, huragany czy susze (o sztormach już wspomniałem). Dzieje się tak dlatego, że ocieplenie klimatu to de facto kumulowanie się energii w naszej atmosferze. Energii, która karmi pogodowe ekstrema. 

To teraz trochę bardziej konkretnie: naukowcy z projektu Copernicus Climate Change Service, programu badawczego prowadzonego na zlecenie Unii Europejskiej, donoszą, że tegoroczny czerwiec był najcieplejszym w historii pomiarów w USA oraz drugim najcieplejszym w Europie. Jeśli chodzi o średnią z całego świata, to był on czwartym najcieplejszym czerwcem w historii bezpośrednich pomiarów. Pozostałe trzy to: czerwiec 2016, 2019 i 2020. Cztery najcieplejsze czerwce w historii pomiarów miały miejsca w pięciu ostatnich latach!

Mało dowodów? Alerty burzowe. W całym roku 2020 dostałem ich na swój telefon sześć (nie licząc niektórych powtórzeń i wezwań do udziału w wyborach, bo pomimo COVID-19 było przecież bezpiecznie). Choć sezon burz i nawałnic trwa mniej więcej do września, to w tym roku takich alertów dostałem już osiem. A nie ma jeszcze sierpnia. Oczywiście to nie jest żadne usystematyzowane badanie porównujące w długim okresie ekstremalne zjawiska pogodowe w Polsce (co nie znaczy, że takich badań nie ma, owszem są). Jednak daje to pewien sugestywny obraz tego, co i tak znajdujemy w opracowaniach trzymających się rygorów naukowych.

Wciąż jednak nie wiemy czy obrazy, które obserwujemy w telewizji oraz na portalach internetowych rzeczywiście są efektem zmiany klimatu. Bo, co warto zaznaczyć, klimat nie jest tożsamy z pogodą. Pogoda to stan warunków atmosferycznych w danym momencie. Klimat to – najprościej rzecz ujmując – wieloletnia średnia tych warunków. 

Do niedawna byliśmy skazani na intuicje. Wiedzieliśmy, że w sumie zjawisk atmosferycznych widać zmiany klimatu, nie potrafiliśmy jednak przyporządkować konkretnego zjawiska do zmian klimatu. Bo – pamiętajmy – podtopienia, upały i trąby powietrzne zdarzały się również przed globalnym ociepleniem.

Pogoda nam się wściekła

Naukowcy jednak przeskakują i to ograniczenie. Jedną z pionierek gałęzi nauki zajmującej się przypisywaniem konkretnych zdarzeń pogodowych do zmian klimatu jest Friederike Otto, autorka wydanej również po polsku książki „Wściekła pogoda. Jak mszczą się na nas zmiany klimatu, kiedy są ignorowane” oraz członkini zainicjowanego w 2014 roku projektu World Weather Attribution. 

W ten sposób Friederike Otto pisze o swojej pracy w książce: „Rekonstruujemy przebieg ekstremalnych zjawisk, analizując dane pogodowe i porównując je z symulacjami naszych modeli komputerowych. W ten sposób w ciągu niewielu dni czy tygodni osiągamy to, co przez wiele lat wydawało się niemożliwe: możemy pojedyncze wydarzenia pogodowe przypisać zmianom klimatycznym bądź przeciwnie – udowodnić, że zmiany klimatu nie miały wpływu na jakieś konkretne zdarzenie”.

Jak te przedsięwzięcie wygląda od strony technicznej? Jak wyjaśnia Otto, naukowcy porównują pogodę „w świecie bez zmian klimatu” (dane o pogodzie przed antropogenicznym globalnym ociepleniem naukowcy mają z wyżej już wymienionych źródeł: zwojów lodowych czy też słojów drzew oraz z dziesiątek innych metod) do pogody, która występuje dzisiaj. Dzięki temu uzyskują coś w rodzaju nakładających się na siebie siatek, co pozwala im statystycznie wyliczyć zmianę prawdopodobieństwa, z jakim konkretne zjawisko występuje w klimacie dzisiejszym w porównaniu do klimatu sprzed ocieplenia.

Susza w centralnej Kanadzie lato 2021, fot. GerryP/Shuttesrstock

Wróćmy teraz do wspomnianych na początku tekstu upałów w Kanadzie. „Nie ma czegoś takiego jak bicie rekordów temperatury o cztery-pięć stopni Celsjusza. To jest wyjątkowe wydarzenie” – mówiła w kontekście tego ekstremum przywoływana wyżej Friederike Otto cytowana przez portal TVN. Badacze z projektu World Weather Arttribution oszacowali, że w wyniku globalnego ocieplenia prawdopodobieństwo tak ekstremalnej temperatury, z jaką mieli do czynienia mieszkańcy Kanady, wzrosło 150-krotnie. 

Tymczasem cytowani przez Onet meteorolodzy z Niemieckiej Służby Meteorologicznej (DWD) przestrzegają przed przypisywaniem „winy” za powódź w Niemczech tylko zmianom klimatu. Nie oznacza to, że w tym konkretnym przypadku to nie zmiany klimatu doprowadziły do takiego zdarzenia. To znaczy, że eksperci wstrzymują się przed ostatecznym wyrokiem, ponieważ nie mają wystarczających danych.

To całe dzielenie włosa na czworo jest o tyle ważne, że jeżeli decydujemy się na przekazywanie informacji o zmianach klimatu, przywołując jako jego przejawy zdjęcia z konkretnych ekstremalnych zdarzeń pogodowych, to również wystawiamy się na „odwinięcie się” z tej samej strony klimatycznych denialistów. Bo na przykład w zimie jest zimno, więc oni wrzucają zdjęcie śniegu z triumfalnym „ha ha ha, odwołali ocieplenie klimatu”.

Jak więc komunikować zmiany klimatu? Znam działanie mediów, wiem więc, jak naiwno-idealistyczny jest postulat, który za chwilę zaproponuję. I wiem doskonale, że nie ma on żadnych szans na ugruntowanie się jako czegoś w rodzaju dobrej praktyki obrazowania zmian klimatycznych. 

Świat, w którym nie opłaca się żyć

Zanim jednak do tego dojdziemy, potwórzmy sobie pewien banał: znaczna większość z nas nie emocjonuje się liczbami. Nie trafiają one do nas. Są dla nas obojętne, zazwyczaj nie potrafimy ustawić ich w szerszych kontekstach. Kontekstach, których zazwyczaj nie znamy. Nasze mózgi bardzo kiepsko radzą sobie również z obserwacją wieloletnich trendów (choć ci z nas, którzy mają więcej niż 30 lat, pamiętają, że zimy za ich dzieciństwa były bardziej surowe). Znacznie łatwiej jest nam sobie przywołać z pamięci obrazy, które widzieliśmy niedawno lub te, które zrobiły na nas największe znaczenie. Albo te, które potwierdzają naszą opinię o jakimś zjawisku. Ani jedno, ani drugie, ani trzecie nie musi nam się układać w żadną sensowną, a przynajmniej zgodną z wynikami naukowych dociekań, całość. 

Semerang w Indonezji, który w lutym 2021 r. dotknęła powódź. Fot. O'Rizky/Shutterstock

Co więc nas rusza? Emocje. Emocje pojedynczych ludzi, zwierząt lub właśnie sugestywne obrazy. Takie jak zdjęcie zapadliska, które wyszarpało niemieckim gospodarzom część dobytku życia. Tego zapadliska, o którym mój bardzo inteligentny znajomy ironicznie pisał, że jest to rzekomy „lewacki spisek”.

Komunikowanie globalnego ocieplenia przez liczby, porównania i probabilistykę nie ma większego sensu, również jeśli chodzi o polityczny wymiar takiej komunikacji. Dlaczego mówię o politycznym wymiarze? Ponieważ wiemy, że globalne ocieplenie istnieje, że jest następstwem działań człowieka. Wiemy również mniej więcej, jakie będą skutki, jeżeli będziemy kontynuować dzisiejszy model rozwoju oparty na eksploatacji paliw kopalnych (nawiasem mówiąc, powoli od tego modelu odchodzimy; państwa rozwinięte dość sprawnie ograniczają swoje emisje, jednak wciąż jest to za mało). Będzie to skutkowało coraz bardziej gwałtownymi zjawiskami pogodowymi oraz tym, że na świecie powstaną naprawdę duże tereny na tyle gorące, że trudno będzie w nich żyć (a mówiąc precyzyjniej: nie będzie się opłacało tam żyć). Wiedząc, jaka jest stawka w tej grze, wiemy również, że musimy im przeciwdziałać, zanim uderzą w nas z całą mocą. Globalne ocieplenie jest więc kwestią polityczną, ponieważ wdrożenie programów ograniczenia emisji nie obędzie się bez regulacji państw i instytucji międzynarodowych. A to z kolei nie obędzie się bez poparcia społecznego.

Ratownicy w NEUMÜNSTER w Niemczech szykujacy się na wyjazd na ratunek powodzianom, lipiec 2021, fot. penofoto/shutterstock.jpg

To teraz wróćmy do postulatu, o którym wspomniałem kilka akapitów wcześniej. Jak więc powinniśmy komunikować zmiany klimatu? Najuczciwiej byłoby, gdybyśmy je obrazowali zdjęciami i filmami z tych ekstremalnych zjawisk pogodowych, co do których mamy (niemal) pewność, że są wynikiem zmian klimatu. Mamy do tego narzędzia, których powstanie zainicjował choćby program World Weather Attribution. A mamy coraz więcej danych, które pozwalają nam przyporządkowywać konkretne zdarzenia do globalnego ocieplenia (choć uczciwie mówiąc, i takie modelowanie ma swoje ograniczenia, o czym pisał choćby jeden z najbardziej znamienitych klimatologów na świecie Michael Mann).

Wiem, że jest to postulat nieco utopijny. Również z tego powodu, że same badania „pogodowej atrybucji” są dość skomplikowane, czasochłonne i ograniczone tylko do części ekstremalnych zjawisk. Trudno sobie w tej chwili wyobrazić, że każde zjawisko, które wydaje nam się być ekstremalne, będzie testowane.

Koniec końców warto jednak pamiętać, że ta dyskusja ma raczej walor akademickich rozważań. Najważniejszy jest fakt, że stoimy w obliczu jednego z największych wyzwań, jakiemu kiedykolwiek musiała stawić czoło ludzkość. I musimy z tym wyzwaniem sobie mądrze radzić, żeby dla pokolenia naszych prawnuków zdjęcie z zachodnich Niemiec nie było smutną codziennością.

Kamil Fejfer – dziennikarz piszący o ekonomii i gospodarce. Współtwórca podcastu i kanału na YouTube „Ekonomia i cała reszta”. Współpracuje z Newsweekiem, Krytyką Polityczną, NOIZZ-em, WP Opinie, Pismem, Dwutygodnikiem. Autor książek „O kobiecie pracującej” oraz „Zawód”. Obecnie pracuje nad książką na temat przejawów zmiany klimatu w Polsce.
W SW+ publikuje cykl felietonów tłumaczących jak odnaleźć się w świecie następujących zmian klimatycznych.

Zdjęcie główne, burza nad województwem lubelskim, fot. rafal.dlugosz/Shutterstock.com