REKLAMA

Panie Elonie Musk, proszę mi przestać spamować. I tak nie zagłosuję na Trumpa

Na trzy tygodnie przed wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych Ameryki opadły wszystkie maski, jakie nosił technologiczny geniusz, Elon Musk.

Panie Elonie Musk, proszę mi przestać spamować. I tak nie zagłosuję na Trumpa
REKLAMA

To, że nie jestem amerykańskim wyborcą i każdego dnia budzę się w Europie najwidoczniej nie przeszkadza Elonowi Muskowi rozkręcać największej kampanii lobbującej za konkretnym kandydatem w historii świata.

REKLAMA

Jeżeli zastanawiałeś się kiedykolwiek, po co Elon Musk wydał 44 mld dol. (przy wsparciu różnych ciekawych i mniej ciekawych instytucji i firm) na zakup serwisu społecznościowego pełnego narcyzów i ludzi, którzy mają niebezpiecznie wysokie przekonanie o własnej racji, to już nie musisz. Widać, że cel jest jeden - sprawić, żeby wygrał kandydat Republikanów i uświęca on wszelkie środki.

Chwilę po zakupie mówiło się, że to zwykły kaprys dorosłego człowieka o mentalności dziecka, ale po dwóch latach jak na dłoni widać, że to raczej wyrachowanie godne jeżeli nie samego Machiavellego, to chociaż kultowego Francisa Underwooda. Bo nawet Frank nie wpadł na to, że można w taki sposób mieć wpływ na władzę.

Droga do władzy jest usłana hipokryzją i ofiarami

Jeszcze niedawno Elon Musk był pierwszym do wygłaszania tez o wolności słowa. Na łamach swojego medium przekonywał, że jest wręcz absolutystą wolności słowa. Przekonywał, że dopiero dzięki niemu na Twitterze (odmawiam używania nazwy X, bo nie będę się stosował do tego, co każe mi robić miliarder) zapanuje prawdziwa równowaga, każdy będzie mógł głosić swoje poglądy. Jedną z pierwszych decyzji Muska było odblokowanie profilu Donalda Trumpa, który został zablokowany za szerzenie fake newsów i inne naprawdę kontrowersyjne wypowiedzi.

Musk, jak na prawdziwego bojownika o wolność przystało, po dojściu do władzy zbanował konta dziennikarzy, którzy byli nieprzychylni jego osobie i jego firmom, a wisienką na torcie było zablokowanie profilu człowieka, który śledził i udostępniał lokalizację prywatnego samolotu Muska, przez co wszyscy wiedzieli, że miliarder lata jakby jutra miało nie być, można powiedzieć, ze nawet po bułki udawał się samolotem. Oliwy do ognia dolewało to, że zawieszone konta należały do naprawdę opiniotwórczych dziennikarzy. Usunął również z Twittera wszystkich pracowników, którzy sprzeciwiali się tej dziwnie pojmowanej wolności słowa.

Musk wygrał z australijskim rządem walkę o udostępnianie nagrania z ataku nożownika na osoby znajdujące się w kościele w Wakeley. Rząd prosił o usunięcie nagrań, bo zawierały drastyczne materiały, ale miliarder się nie ugiął, bo stwierdził, że to ograniczanie wolności słowa. Zablokował wideo dla użytkowników w Australii, a reszta świata mogła oglądać brutalne nagranie. Został pozwany, ale rządowa agencja wycofała pozew. Tajemnicą poliszynela jest to, że Twitter pod rządami Muska stał się najlepszym miejscem do rozpowszechniania nagrań zbrodni, wypadków, śmierci, ale również i pornografii.

Jeżeli zaś chodzi o politykę, Elon Musk poluzował regulamin w zakresie treści tego typu, zwolnił część osób odpowiedzialnych za moderację treści. Zmiany te miały skutkować większą swobodą wypowiedzi, ale szybko okazało się, że w ich wyniku można błyskawicznie szerzyć dezinformację. W odpowiedzi na problem, który samemu się wywołało dodano opcję Uwag Społeczności, Licząc na to, że użytkownicy zajmą się nieodpłatnie weryfikacją treści. Zdaje to egzamin, przy wielu wpisach widzimy odpowiednią notatkę od społeczności, tylko jest jeden szkopuł - nie przeszkadza to w podawaniu takiego wpisu dalej, a niestety współczesne społeczeństwo wielokrotnie oblewało egzamin z weryfikowania informacji. Cel jednak został osiągnięty - dyskusje polityczne zostały spuszczone z łańcucha.

Elon Musk spamuje moją tablicę

Niedługo po przejęciu Twittera przez Elona Muska na jaw wyszła lista kont o statusie VIP, których zasięgi były podbijane przez algorytm platformy. Wśród nich znalazło się konto właściciela, które miało nieprzyzwoicie wysoki wskaźnik widoczność w zakładce Dla Ciebie, czyli domyślnym widoku Twittera.

Lista zawierała również wiele kont związanych z Republikanami. Przez chwilę widoczność wpisów Muska spadła, ale właśnie weszła na zupełnie nowy poziom. Od momentu jawnego włączenia się w kampanię cała moja tablica jest zaspamowana Elonem w każdym możliwym wydaniu. Nie da się z niej korzystać, ale co najlepsze podobny problem raportują mi moi znajomi, którzy nawet nie mają Muska w obserwowanych. Miliarder aktywnie popiera Trumpa, podaje dalej filmiki z jego konwencji, komentuje różne doniesienia na temat Kamali Harris. Założył nawet profil na Twitterze o nazwie America, który zajmuje się udowadnianiem ludziom dlaczego Trump jest najlepszy.

Gdyby tego było mało, to jeszcze postanowił przekupić wyborców. Codziennie, aż do 5 listopada można wygrać milion dolarów za zapisanie się do rejestru wyborców i podpisanie petycji na rzecz promowania Pierwszej i Drugiej Poprawki do Konstytucji. Pierwsza mówi o wolności słowa, Druga o prawie do noszenia broni. Ludzie wygrywają i się dopisują, nie muszę dodawać, że zwolennicy posiadania broni pokrywają się z ludźmi popierającymi Republikanów.

Dlaczego dopisywanie do rejestru wyborców jest ważne? Bo musisz w nim figurować, żeby oddać głos, a praktyka pokazuje, że dopisanie do rejestru wyborców zazwyczaj motywuje do wzięcia w nich udziału, zwłaszcza w Stanach, gdzie głosowanie odbywa się pocztą. Co więcej - Musk obiecał, że jeżeli ktoś się zarejestruje w spisie i przekona kolejną osobę do rejestracji, to dostanie 47 dolarów (w Pensylwanii płaci 100 dolarów). Przepiękny system poleceń.

Zapytacie: czy to jest legalne? Gdyby Elon Musk płacił za dopisanie się listy wyborców, to byłoby to nielegalne, ale on płaci za podpis na swojej petycji o utrzymanie w mocy Pierwszej i Drugiej Poprawki, a że warunkiem wzięcia udziału w loterii z milionem dolarów jest figurowanie w rejestrze wyborców? To czysty przypadek. Czyli wszyscy wiedzą, że to nadużycie, ale jest tak zrobione, że nie można się do niego przyczepić od strony prawnej.

System wyborczy w USA to pomieszanie z poplątaniem. Zapisujesz się do rejestru i w zależności od stanu albo udajesz się do lokalu wyborczego, albo na dwa tygodnie przed wyborami otrzymujesz pakiet wyborczy pocztą, wypełniasz go i odsyłasz. Następnie głosy są zliczane i tu następuje najciekawsza część.

Mimo że na karcie zakreślasz nazwisko jednego z kandydatów, to tak naprawdę głosujesz na to, który z kandydatów uzyska głosy elektorskie z twojego stanu. Łącznie jest ich 538, a liczba przypadająca na dany stan zależy od liczby mieszkańców.

I teraz tak - potrzeba 270 głosów elektorskich do zwycięstwa, więc może się zdarzyć sytuacja, że kandydat uzyskał więcej głosów zwykłych ludzi, a mniej głosów elektorskich - tak było chociażby w 2016 r., kiedy to na Hillary Clinton zagłosowało 2 mln obywateli więcej niż na Donalda Trumpa, ale to on został prezydentem, bo zdobył więcej głosów elektorskich. W 48 stanach obowiązuje zasada, że zwycięzca bierze wszystko, więc całość głosów danego stanu wędruje na zwycięskiego kandydata.

W Ameryce mamy podział na Republikanów i Demokratów i są stany, które od zawsze popierają Demokratów i takie, które od zawsze głosują na Republikanów. Z punktu widzenia kampanii prezydenckiej są nieistotne, a cała uwaga kandydatów skupia się na tzw. stanach wahających się, czyli takich, w których wyborcy raz głosują na jedną partię, a raz na drugą. W obecnej kampanii gra toczy się o 7 stanów i to właśnie tam na wiecach politycznych Donalda Trumpa pojawia się Elon Musk, który sypie pieniędzmi, obiecuje złote góry i do tego w walce o dusze i wyborców zaprzągł wszystkie możliwe algorytmy Twittera.

Ale o co mi chodzi, przecież to tylko internetowa bańka, wyborów nie wygrywa się w internecie

Postawiłbym 100 dolarów na to, że takie same słowa padały w sztabie Hillary Clinton w 2016 r. Tymczasem okazało się, że machina propagandowa rozkręcona przez Rosję, która postanowiła namieszać przy tamtejszych wyborach, miała wpływ na wybór Donalda Trumpa na prezydenta. Na portalu pojawiły się wyspecjalizowane farmy trolli, które podbijały odpowiednie tematy, podważały zaufanie do rządu federalnego, który wtedy był w rekach Demokratów, podsycały podziały społeczne i rasowe.

Świat nie widział jeszcze czegoś takiego i nie był na to przygotowany. Przez całą kampanię (i również odrobinę wcześniej) Amerykanie byli atakowani odpowiednimi treściami. To właśnie Rosja miała stać za wyciekiem maili ze sztabu Hillary Clinton, które również przyczyniły się porażki w wyborach.

Amerykanie wprowadzili sankcje gospodarcze na Rosję, zamknęli część placówek dyplomatycznych, ale było już za późno. Rządy objął Donald Trump, który zbagatelizował sprawę. Rozpoczęło się śledztwo FBI, które udowodniło, że działania Rosji miały miejsce, że miały wpływ na wynik wyborów, ale nie wykazano powiązania Trumpa z Rosjanami.

Na ten ostatni argument często powołują się zwolennicy Trumpa, którzy twierdzą, że to dowód na to, że wybory były czyste. Nie były, po prostu Rosjanie zmanipulowali je bez wiedzy drugiego kandydata, a że akurat pasowało mu to na rękę, to już inna kwestia.

I teraz dochodzimy do Elona Muska, który jest guru dla wielu Amerykanów, ale i nie tylko. To człowiek, który nie dość, że przeprowadził elektryczną rewolucję za sprawą Tesli, to jeszcze stoi za projektem SpaceX. I tego nie można mu odmówić, sam z uwagą śledzę kolejne sukcesy firmy i ich projektów, a ostatnie złapanie członu rakiety w locie sprawiło, że do dzisiaj mam otwartą szczękę.

Elon Musk pokazał, że loty w kosmos mogą być tańsze, bezpieczniejsze i jednocześnie stał się głównym zleceniobiorcą NASA. Tylko co innego jest wtedy, gdy miliarder korzysta na rządowych kontraktach, a co innego, gdy wpływa na wynik wyborów.

W siedmiu wahających się stanach aż trzy leżą w tzw. Pasie rdzy. To Pensylwania, Michigan i Wisconsin. Niegdyś były częścią Pasa Stali, dumą Ameryki. Na ich terenach mieściły się wielkie firmy przemysłowe, wielkie zakłady motoryzacyjne, jak choćby w Detroit, które wyludniło się i ogłosiło upadłość. To był symboliczny koniec wielkiej Ameryki, opartej na ciężkiej pracy zwykłych mieszkańców.

Ciężar wytwarzania PKB przerzucił się do innych stanów, bardziej nastawionych na pracę intelektualną, w tym do słonecznej Kalifornii, gdzie mają siedzibę największe firmy technologiczne. Mieszkańcy tych trzech stanów są po prostu biedniejsi, gorzej wykształceni, cierpią na brak pracy. I do nich przyjeżdża miliarder Trump i miliarder Musk i obiecują, że znów będzie dobrze, że znów będą solą tej ziemi. A dla szczęśliwców mają milion dolarów, suma, której ci mieszkańcy prawdopodobnie nigdy nie zobaczyliby na oczy.

Taki mieszkaniec wróci z wiecu, wejdzie do internetu i tam zobaczy treści, które słyszał na spotkaniu z kandydatem. Zostanie w swojej bańce, zagłosuje na kandydata, za którym idzie człowiek, który obiecuje mu milion teraz i pracę zaraz po zaprzysiężeniu Trumpa na prezydenta. A dla Elona milion dolarów dziennie, to mniej więcej tak, jakbyście codziennie rano kupowali sobie dodatkową kajzerkę, czyli nawet tego nie poczuje. Mieszkaniec stanu wahającego się do końca będzie przekonany, że sam zdecydował na kogo głosować. Nie dostrzega, że został zmanipulowany, w tym przez spam, którego ofiarą jest moja tablica na Twitterze.

Demokracja jest przereklamowana

Tak powiedział Francis Underwood. Elon Musk udowadnia nam, że miał rację. Do tej pory wydał ponad 100 mln dolarów na bezpośrednie wsparcie kampanii i dziesiątki milionów przekazanych okrężną drogą. Wie, że jeżeli wygra jego kandydat, to kwota zwróci mu się z nawiązką. Tu nie ma przypadku, tu jest brutalna biznesowa kalkulacja, a Amerykanie odczują ją, a wraz z nią cały świat. Zresztą już teraz pojawiły się głosy, że po wyborach Elon Musk obejmie ciekawe stanowisko, które da mu szerokie pole wpływania na całe funkcjonowanie państwa.

Oczywiście daleki jestem do rozrywania szat z powodu ewentualnego zwycięstwa Trumpa, bo trzeba mu oddać, że po prostu lepiej wyczuł nastroje wyborców i skuteczniej działa podczas kampanii. Tylko co innego, gdy wygrywa się w demokratycznych wyborach, a co innego gdy w tych wyborach miesza jeden z najbogatszych ludzi na świecie. A co jeżeli mu się uda?

Czy za jego przykładem pójdą miliarderzy z innych państw? Czy czeka nas powrót plutokracji? Nie wiem, ale czuję w kościach, że lepsze jutro było wczoraj. Bo już 5 listopada może się okazać, że 44 miliardy dolarów to były grosze w zamian za własnego prezydenta najpotężniejszego państwa na świecie.

REKLAMA

Więcej o Musku, Trumpie i USA przeczytasz w:

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA