Na ścieżki i chodniki wyjechały potwory. Źle zaparkowane hulajnogi to przy nich pikuś
Słyszę, że coś się zbliża - nie zdążę się odwrócić, a na ścieżce rowerowej mija mnie potwór. Niby dostrzegam tradycyjne rowerowe pedały, ale sama konstrukcja zawstydziłaby niejeden skuter. A to "tylko" elektryczny rower po modyfikacjach, na które polskie prawo przymyka oczy.
Mam wrażenie, że w tym roku jest prawdziwy wysyp takich pojazdów. Przejdźcie się pod popularną sieciową restaurację, a zobaczycie przed wejściem widok przypominający scenę z filmów o gangach motocyklowych. Rzecz jasna „rowerami” nie poruszają się przestępcy, a ich sprzęty to nie harleye, ale ta zbieranina wygląda groźnie. Dlatego pojawia się inne skojarzenie: świat po apokalipsie, a nieustraszeni dostawcy na swoich modyfikowanych rumakach przemierzają niebezpieczne ulice. W zasadzie tylko dodatkowego uzbrojenia brakuje rowerom – wielkich kolców, aby mogli bronić się przed nieprzyjaciółmi. Sama rama jest solidnym straszakiem.
Można snuć rozważania, co przedstawia widok zaparkowanych rowerowych molochów, ale zabawa przestaje być śmieszna, kiedy pojazdy faktycznie ruszą w drogę. Na światłach przyglądam im się z przerażaniem. Ogromne koła. Ogromne ramy. Ogromna bateria. I w końcu ogromna prędkość pozwalająca ścigać się z samochodami. Oni tymczasem prują po ścieżkach rowerowych i chodnikach.
Znajduję ogłoszenie sprzedaży jednego z takich rowerów. Prawie takich, bo ten akurat wygląda bardzo skromnie – bazą jest zwykły marketowy „góral”. Ma jednak super szybki silnik, który pozwala uzyskać prędkość do 54 km/h.
Na stronie poświęconej rowerom czytam, że rower przerobiony w garażu, który może rozpędzić się nawet do 90 km/h, waży prawie 60 kg. I potem taki byk porusza się na tej samej ścieżce, po której jeżdżą dzieci, niedzielni rowerzyści, właściciele hulajnóg i na którą jak gdyby nigdy nic często wchodzą piesi. Zwykłym rowerem można zdążyć wyhamować, taką bestią trudno. „Na szczęście” wielu spacerowiczów faktycznie coraz częściej dokładnie sprawdza, co się zbliża, bo świadomość zagrożenia rośnie. Ja też się rozglądam i wysłuchuję – charakterystyczne bzyczenie słychać z oddali. Mam czas, by czmychnąć.
Na stronie dużej sportowej sieciówki możemy przeczytać z kolei, że blokadę prędkości w rowerze elektrycznym można zdjąć nawet za pomocą wyświetlacza.
Wystarcza odpowiednia kombinacja klawiszy – wklepujesz kod PIN i tani, najczęściej chiński elektryk nie musi „wlec” się przepisowych 25 km/h
Czasami konieczne jest użycie specjalnego chipa, ale patrząc po ścieżkach rowerowych nie jest to wielkie utrudnienie. Wątpię, abym w tym roku spotkał jakiekolwiek elektryka jadącego mniej niż 25 km/h. Wiem, dowód anegdotyczny, ale i tak skala jest przerażająca.
Dotyczy to zresztą nie tylko e-rowerów. Ograniczenia zdejmowane są z elektrycznych hulajnóg. Bardzo często spotkać można modele większe, wręcz wyczynowe, gotowe do pokonywania piasku i błota. Służą jednak w mieście do pokonania drogi z domu do pracy. Nie stoi się w korkach z innymi samochodami, pędzi się 40 km/h, czuje wiatr we włosach. Nie myśli się jednak o stwarzanym dzień w dzień zagrożeniu. Ścieżki rowerowe nie powinny być torem wyścigowym.
Każda strona opisująca przeróbki silników zaznacza, że według przepisów można poruszać się rowerem elektrycznym maksymalnie 25 km/h. Modyfikacje są legalne, ale po nich jazda dozwolona jest tylko poza drogami publicznymi.
Centrum Rowerowe wymienia nawet potencjalne kary – jeśli rower nie spełnia definicji elektrycznego, bo wspomaganie pozwala znacząco przekraczać dozwolone 25 km/h, można za jazdę nim po chodniku dostać minimum 1,5 tys. zł. A za poruszanie się drogą dla rowerów od 20 do nawet 3 tys. zł
Tak jak nikt nie przejmował się limitami dla hulajnóg, tak teraz nikt nie kontroluje, kto i czym wjeżdża na ścieżki rowerowe i chodniki. Nie zliczę, ile razy mijały mnie przerobione e-rowery, hulajnogi czy nawet takie konstrukcje:
Nie przez przypadek na początku wspomniałem o dostawcach jedzenia. Pod tym względem mamy bliźniaczą sytuację z hulajnogami na wynajem.
Znowu wielkie platformy korzystają na braku przepisów czy raczej ich przestrzegania
Jestem nawet w stanie zrozumieć samych kurierów – logiczne, że chcą dowieźć jak najwięcej zakupów. Zależy im na czasie i prędkości, wiec korzystają z wszelkich możliwości. Platformom w to graj, bo interes się kręci, dlatego też trudno oczekiwać, by zwracały uwagę na to, czym dostawcy jeżdżą. A że traci społeczeństwo, które nie czuje się bezpiecznie i pewnie na ścieżkach rowerowych czy chodnikach? Że po raz kolejny widzimy przykład przepisów istniejących tylko teoretycznie?
Przyzwyczajony jestem do miejskich absurdów – kierowców nietraktujących rowerzystów jako normalnych uczestników ruchu i wymuszających pierwszeństwo – a mimo to na ścieżkach rowerowych jest mi coraz bardziej nieprzyjemnie. A co dopiero mają powiedzieć ci, którzy zaczynają jazdę? Miasto znowu nie jest dla nich. Miasto jest dla tych, którzy chcą pędzić i łamać przepisy. Miasto dla silnych.
Na Spider's Web pisaliśmy o problemach z hulajnogami na wynajem w polskich miastach:
Hulajnogi na wynajem po długich i trudnych bojach udało się utemperować. Choć pewnie zadecydowała ekonomia – np. w Łodzi nie mamy tak stanowczych przepisów jak w Poznaniu czy Krakowie, a na oko mniej osób wybiera hulajnogi. Są po prostu drogie w porównaniu do tego, co było kilka sezonów temu.
Właśnie dlatego obawiam się, że jednośladowe monstra będzie trudniej okiełznać. Dopóki nie zacznie się respektować przepisów, nikt nie wciśnie hamulca.