E-czytniki do przeżytek. Kindle'a i spółkę czeka w najbliższych latach ciężki żywot
E-booki miały zrewolucjonizować rynek książki. E-czytniki zaś – stać się wygodnymi portalami do tej rewolucji. Rewolucji nie widać, zaś e-czytniki… cóż, czeka ciężki żywot.
Tak przynajmniej wynika z raportu, opublikowanego przez Market Watch. Według prognoz analityków, do 2024 r. każdego roku e-czytniki będą tracić aż 12,5 proc. rynku. Oznacza to, że za pięć lat ich rynkowe udziały spadną o ponad połowę, a konkretnie: z 460 mln dol. w Stanach Zjednoczonych do zaledwie 200 mln dol.
To, czy raport znajdzie odzwierciedlenie w rzeczywistości, okaże się dopiero za pięć lat. Niejeden raz już analitycy mylili się w swoich przewidywaniach, a rynek zmieniał się bardziej dynamicznie, niż ktokolwiek mógł przewidzieć.
Subiektywnie sądzę jednak, że w tym przypadku analitycy mają rację. Jako wielki fan e-czytników z bólem serca muszę powiedzieć, że ten segment rynku dla większości użytkowników nie ma dziś najmniejszego sensu.
E-czytniki to przeżytek
Czytniki e-booków przez ostatnią dekadę zapełniały na rynku wyraźną lukę. Gdy w 2007 r. Amazon pokazał pierwszego Kindle’a, nie było na rynku powszechnie dostępnych urządzeń, które oferowałyby to samo, co czytnik Amazonu – duży ekran, na którym można czytać książki elektroniczne.
Ba, Kindle nie miał realnej, powszechnie dostępnej alternatywy przez kolejne dwa lata, kiedy to zadebiutował Nook: czytnik sieci księgarni Barnes&Noble.
Nook miał jednak ten sam „problem”, co Amazon – był czytnikiem zamkniętym w obrębie jednego ekosystemu. Dopiero rok później na rynku pojawiło się Kobo, które do dziś zajmuje drugą pozycję na liście najpopularniejszech e-czytników, oraz... iPad, którego czasy świetności dopiero miały nadejść, ale był jednym z pierwszych gwoździ do trumny e-czytników.
Kindle i inne czytniki e-booków zaczęły tracić na znaczeniu wraz ze wzrostem wielkości naszych smartfonów. 6-calowe wyświetlacze czytników były znacznie większe od maksymalnie 5-calowych wyświetlaczy smartfonów, a do tego technologicznie ekrany e-ink były (i wciąż są) mniej szkodliwe dla wzroku. Czyta się więc na nich wygodniej i bezpieczniej dla zdrowia.
Dziś jednak sytuacja uległa diametralnej zmianie. Smartfony urosły i przeciętnym rozmiarem nie są już 4-5”, a 6-6,5”. Telefony, które mamy w kieszeni, które zawsze są z nami, oferują dziś większe wyświetlacze od znakomitej większości e-czytników.
Mało tego, do przodu poszła też technologia ich produkcji. Dobre telefony mają dziś wyświetlacze AMOLED, które dzięki zastosowaniu trybu ciemnego mniej męczą wzrok podczas czytania (przynajmniej teoretycznie). Wiele urządzeń emituje też nieporównywalnie mniej szkodliwego światła niebieskiego od smartfonów sprzed pół dekady i oferuje dedykowane tryby czytelnicze ocieplające barwę ekranu, co ma bezpośrednie przełożenie na mniejsze zmęczenie wzroku podczas czytania.
Innymi słowy: skoro każdy ma w kieszeni smartfon o tej samej przekątnej ekranu co czytnik, a czytanie na nim jest tylko niewiele mniej wygodne od czytania na czytniku, to… na co komu czytnik e-booków?
Oczywiście ta analiza jest dość powierzchowna. Na spadek udziału e-czytników mają wpływ także inne czynniki, jak choćby stagnacja, czy wręcz spadek na rynku e-booków. Ma nań wpływ raptowny wzrost udziału treści dźwiękowych, które w niedalekiej perspektywie mogą stać się nową normą. Osobiście sądzę jednak, że to właśnie redundancja e-czytników względem smartfonów jest ich problemem nr 1. A rozwiązania tego problemu na horyzoncie nie widać.
Smartfony potrafią po prostu więcej. Mogą być nie tylko czytnikiem książek, ale też miliardem innych rzeczy. E-czytniki, nawet te najbardziej zaawansowane, to wciąż „zaledwie” czytniki książek.
E-czytniki nie znikną
Nawet jeśli najczarniejsze przewidywania analityków się ziszczą i e-czytniki rzeczywiście stracą połowę udziału w rynku, nadal pozostaną one istotną – choć niszową – częścią branży książkowej.
Ekrany e-ink nadal są tymi bardziej komfortowymi i bezpiecznymi dla wzroku. Czytając z nich mamy wrażenie, jakbyśmy czytali z podświetlonej kartki papieru, a nie – jak w przypadku wyświetlaczy IPS czy OLED – z kawałka szkła podświetlonego diodami.
Czytniki są też tanie. Czytanie na smartfonie za 500 zł to katorga, podczas gdy za te same pieniądze kupimy naprawdę przyzwoity czytnik, który posłuży nam przez lata – prawdopodobnie dłużej, niż kosztujący te same pieniądze smartfon.
W przypadku czytników Kindle’a, e-czytnik jest też najwygodniejszą formą dostępu do treści książkowych w przebogatym ekosystemie Amazonu. Wyspecjalizowanym narzędziem konsumpcji dla czytelników, którzy mogą odkrywać, kupować, czytać i oceniać wszystkie dostępne w księgarni pozycje z poziomu jednego urządzenia.
Innymi słowy: e-czytniki dalej mają swoje miejsce w świecie. I szkoda tylko, że tak niewielu producentów próbuje dziś czymkolwiek nas zaskoczyć w tym segmencie. Lata mijają, a hierarchia rynku e-czytników nadal wygląda tak: jest Kindle, a potem długo, długo nic.
Na rynku e-czytników niemal nie istnieje zdrowa konkurencja, napędzająca innowacje, zmuszająca do rywalizacji między firmami. Brakuje też podmiotu, który byłby w stanie rzucić rękawicę Amazonowi, a jeśli już ktokolwiek to zrobi, będzie to… Apple. Który przecież e-czytników nie produkuje, bo ma w portfolio najpopularniejszy smartfon i tablet na świecie.
Rynku e-czytników nic nie pobudza, a wszystko go hamuje. Czy w tej sytuacji możemy być zdziwieni, że według wszelkich prognoz te urządzenia niebawem staną się niszą nisz?
Ja nie jestem. I choć e-czytniki jeszcze przez lata nie znikną z rynku, tak mam wrażenie, że za jakieś 10-15 lat posiwiały Maciek Gajewski napisze o nich tekst z cyklu „To były czasy…”.