Walka o tytuł Mistera Prywatności trwa. Kandydaturę zgłosił szef Google'a
Sundar Pichai nie chce już być chłopcem do bicia Tima Cooka. CEO Google postanowił się postawić gnębiącemu go koledze z branży i stanąć w swojej obronie. W tym celu wystosował w New York Timesie oświadczenie, które ma udowodnić światu, że kto jak kto, ale Google dba o prywatność wszystkich, nie to, co Apple.
Przed przeczytaniem oświadczenia CEO Google'a lepiej zaopatrzyć się w chusteczki. To wzruszające, że nic bardziej nie leży na sercu jednej z największych technologicznych korporacji świata niż dobro i prywatność ludzkości. Przynajmniej według słów jej szefa, który w ten sposób wysyła odezwę do inwestorów i nas maluczkich.
Wszystkich powinno być stać na prywatność - patrzę na ciebie Timie Cooku.
Szef Google'a w najbardziej pikantnym fragmencie swojego oświadczenia posyła kuksańca w stronę Tima Cooka. Pichai kilkakrotnie podkreśla, że rozwiązania Google'a są projektowane z myślą o wszystkich, a nie tylko o tych, których stać na drogie rozwiązania. Biorąc pod uwagę ceny iPhone'ów czy Maców nietrudno domyślić się do kogo pije szef firmy z Mountain View. To odpowiedź na często rzucane przez Tima Cooka zarzuty kierowane w stronę innych gigantów technologicznych.
Wypowiedź CEO Google'a nie ciągnie tej myśli dalej. Być może z czystej kurtuazji nie chce wytykać nikogo palcami, a być może jest po prostu świadomy faktu, że konsekwencja tej myśli nieco podważa jego wywód na temat dotyczący tego, że Google cieszy się dużym zaufaniem użytkowników w kwestii bezpieczeństwa i prywatności.
Pichai deklaruje, że jest zaszczycony tym, że miliony ludzi na całym świecie ufają Androidowi i wyszukiwarce Google. CEO Google próbuje udowodnić, że korzystanie z określonych rozwiązań jest tożsame z ufaniem im. W końcu wszyscy posiadacze telefonu z Androidem i użytkownicy w wyszukiwarki Google'a wybierają je, bo pokładają pełnie zaufania w firmie z Mountain View i jej podejściu do prywatności i bezpieczeństwa, a nie dlatego, że alternatywa im nie odpowiada albo w praktyce ledwie istnieje.
Kiedy masz do wyboru każdy kolor, tak długo jak jest to czarny, fakt, że jedziesz czarnym Fordem, niekoniecznie znaczy, że przystąpiłeś do lekkiej kawalerii nocnej straży.
Nie, panie Pichai, prywatność nie jest subiektywna.
Poza wytykaniem palcem innych firm Pichai robi coś potencjalnie groźnego. Próbuje przesunąć dyskusję o prywatności na wygodniejsze dla siebie terytorium. Relatywizuje pojęcie prywatności twierdząc, że nie wszyscy definiują ją tak samo.
Na poparcie swojej tezy przytacza przykłady trzech osób, które miałyby prywatność definiować na trzy różne sposoby: właściciela biznesu, który chce, żeby dane jego klientów pozostawały prywatne, młodego człowieka, który chce głównie móc skasować po jakimś czasie zrobione przez siebie selfie, rodzinę, która korzysta z wielu kont na jednym sprzęcie i nie chciałaby, żeby rodzice wiedzieli, na jakie strony wchodzę ich dzieci (i vice versa). CEO Google wyciąga więc prywatność z ram abstrakcyjnego pojęcia i próbuje sprowadzić ją do praktycznych ram, które łatwiej uchwycić i kontrolować.
Prywatność nie jest jednak pojęciem subiektywnym. Nasze podejście do niej może się różnić, tak jak mogą się różnić opisane przez Pichaia priorytety, które dobieramy w zależności od kontekstu.
O ile można się kłócić o jej definicję, jak o definicję każdego pojęcia abstrakcyjnego, to relatywizowanie jej i definiowanie tylko na płaszczyźnie tego, co można i czego nie można to obdzieranie jej z wymiaru filozoficznego, psychologicznego i społecznego, czyli odwracanie wzroku od istoty problemu. To powoduje, że przestaje być wartością, a staje się cechą praktyczną, łatwiej wymienialną na przykład na wygodę.
Prywatność nie jest jednak walutą ani cechą, jest wartością, która powinna być niezbywalna i oczywista. Nawet dla technologicznych gigantów.
Google to firma, która ma zarabiać i która chce zarabiać i nie mam o to do niej pretensji. Umówmy się, większość z nas pracuje właśnie po to — żeby mieć pieniądze, które może wydać na jedzenie, ubranie, dom i nową skórkę do Fortnite'a. I nie ma w tym nic zdrożnego.
Większa część dochodów Google pochodzi z reklam. Jej głównym produktem sprzedażowym jesteśmy my, a dokładniej nasze wirtualne profile, które pomagają zidentyfikować, czego pragniemy dziś i czego zapragniemy w przyszłości.
Jednak CEO Google próbuje nas przekonać, że tylko mała porcja danych idzie na poczet potrzeb reklamowych firmy. Nawet jeśli to prawda, to powstają pytania — co to znaczy mało i czy mało to i tak za dużo? Jesteśmy stworzeniami nawyków i nie potrzeba aż tak wielu danych, żeby przewidzieć, co zrobimy, gdzie będziemy i co będziemy chcieli kupić w przyszłości. Gigant z Mountain View zna nas na tyle dobrze, że wie, kiedy nasze dzieci mają ochotę na hot doga.
Google przekonuje nas jednak, że całe to zbieranie danych dzieje się dla naszego dobra.
Zbieranie informacji o nas ma umożliwić lepsze pełnienie misji, którą jest służenie nam, użytkownikom. Nie ma co tu się głośno śmiać, bo jest w tym trochę prawdy. Lepszy produkt po prostu lepiej się sprzedaje. Znając lokalizację, mapy lepiej odpowiedzą na pytanie o najlepszą restaurację w pobliżu, a tłumacz Google poradzi sobie z przekładami naprawdę przyzwoicie dzięki dużej liczbie danych wprowadzanych przez użytkowników.
Użytkownik powinien wyrażać swoją zgodę na to, żeby firmy technologiczne poprawiały w ten sposób jego życie, ale nie w formie domyślnej zgody przy dokonywaniu zakupu czy ściąganiu danej w aplikacji.
Sundar Pichai jednak skupia się na misyjności, pokoju na świecie i szerzeniu dobra, co budzi we mnie, i pewnie nie tylko, od razu odruch obronnego sceptycyzmu. Całą swoją wypowiedź zaczyna już od poważnej deklaracji:
Produkty Google zostały stworzone, by być pomocne. Ułatwiają codzienne życie (na przykład pokazując najszybszą trasę do domu pod koniec długiego dnia) i dają czas na spędzenie czasu na rzeczach, które naprawdę chcesz robić.
Jeśli zastanawialiście się kiedyś, dlaczego oglądając do śniadania średniej długości film z kanału swojego ulubionego youtubera, możecie przy okazji zapoznać się z trzema różnymi paniami reklamującymi trzy różne sklepy obuwnicze, to już wiecie. To właśnie naprawdę chcecie robić. W końcu nie od dziś wiadomo, że Google zna nas lepiej niż matka, babka i pies sąsiada razem wzięci.
Prywatność dobrze się sprzedaje.
Na I/O 2019 słowo prywatność było, tuż za inkluzywnością, jednym ze słów kluczy. Trzeba zresztą przyznać, że w ostatnim czasie firma zdecydowanie poprawiła swoje podejście do zagadnienia. Zapowiedziano, że ułatwione zostanie wprowadzanie zmian w ustawieniach prywatności na koncie Google, a także wprowadzono automatyczne kasowanie historii lokalizacji i aktywności. Do tego rozszerzono działanie trybu Incognito i wprowadzono go na YouTubie. W końcu każdy ma na swojej playliście jedną piosnkę, której się wstydzi i wolałby, żeby nikt nie wiedział, że co dzień idąc pod prysznic puszcza „Nas ne dogonyat”.
Do Dzielnych Rycerzy Prywatności na swojej konferencji próbował się też zapisać Mark Zuckerberg. Na F8 przekonywał z entuzjazmem nadgorliwej mamy kontrolującej czystość uszu swojego 16-letniego syna, że Facebook dba o prywatność swoich użytkowników. Niestety wiarygodność szefa Facebooka jest w tym wypadku jeszcze mniejsza niż Google'a.
Można pozostawiać sceptycznym odnośnie deklarowanych intencji firm, ale nie sposób nie cieszyć się z trendu, w ramach którego szefowie największych firm próbują zostać Misterem Prywatności.
To my, użytkownicy, sprawialiśmy, że ta kategoria stała się w ogóle ważna i że wybory są w toku. Im więcej będziemy nacisku stawiać na prywatność i bezpieczeństwo, tym większe mamy szansę, że firmy także zaczną się do niej przykładać. Najnowsze PR-owe prężenie muskułów tylko to potwierdza.