REKLAMA

Premier zaprzecza podwyżkom prądu, ale... zapowiada ulgi. Wszystko, co wiemy o programie Prąd+

Informacja o drastycznych podwyżkach cen hurtowych prądu była wpadką rządu. Tym bardziej bolesną, bo wydarzyła się ona w trakcie kampanii wyborczej. Szef rządu Mateusz Morawiecki nie pierwszy raz wszędzie gdzie tylko można zaprzeczał temu, że za chwilę energia elektryczna będzie znacznie droższa. Ale w ministerstwach pilnie pracują nad receptą na te podwyżki - specjalny program dopłat Prąd+.

18.10.2018 17.43
Program Prąd+
REKLAMA
REKLAMA

Nie ma ostatnio dobrej passy premier Mateusz Morawiecki. A to sąd stwierdzi, że się mija z prawdą, a to umniejszy nawet środki europejskie kosztem pieniędzy wyszarpniętych VAT-owskiej luce. Albo media upubliczniają kolejne nagranie restauracyjne, a tam, że premier miał się z niepowodzenia Roberta Kubicy cieszyć. Teraz znowu kłopot: jak Polska długa i szeroka rozlała się informacja, że za chwilę prąd będzie tak drogi, że uderzy w kieszeń każdego z nas. Nawet jak nie bezpośrednio, to jednak.

W maratonie wyborczym nie ma miejsca na wpadki.

A że jesteśmy na początku wyborczego maratonu (za chwilę wybory samorządowe, rok później do parlamentu i europarlamentu i w końcu w 2020 r. wybory prezydenckie) to wysyłanie sygnałów do wszystkich Polaków, że za chwilę będą mieli szczuplejsze portfele (eksperci twierdzą, że przez droższy prąd może to być nawet 500–600 zł rocznie) nie jest krokiem w dobrym kierunku. Nie dziwię się więc, że od co najmniej trzech dni premier Morawiecki odwiedza redakcje telewizyjne, internetowe i radiowe i powtarza jak mantrę, że żadnych podwyżek nie będzie.

Co z tego, że nie będzie indywidualnych podwyżek, skoro wszyscy odczujemy te hurtowe?

Mateusz Morawiecki musi wiedzieć, że prawdy do końca nie mówi. Bo i owszem, nikt nie straszy podwyżkami prądu indywidualnych odbiorców. U nich faktycznie taryfy na przyszły rok mogą nawet nie drgnąć. Ale to absolutnie nie oznacza, że nie odczują planowanych podwyżek hurtowych cen energii elektrycznej w swojej kieszeni. Skoro np. chorzowski Teatr Rozrywki szacuje, że w następnych dwóch latach zapłaci za prąd drożej o 170 tys. zł, to można przypuszczać, że kształtując budżet teatru trzeba będzie założyć droższy bilet. Podobnie będzie w piekarni, cukierni i na myjni samochodowej też.

Rząd, chcąc nas w roku wyborczym szczególnie uchronić przed podwyżkami, nie do końca może kontrolować sprawę. Taryfy za prąd na specjalnej smyczy muszą trzymać państwowe spółki: PGE, Enea, Energa i Tauron. Ale przepisy jak najbardziej pozwalają, by alternatywni sprzedawcy podnieśli stawki dla odbiorców indywidualnych. Ofertę dla gospodarstw domowych zaktualizowała już spółka PGNiG. Tutaj stawka dla klientów indywidualnych rośnie aż o 66,6 proc. Nowy cennik zacznie obowiązywać od 1 stycznia 2019 r..

Możemy próbować do woli, ale przed podwyżkami nie uciekniemy.

Pilnujący właściwego przekazu do wyborców rząd to w dzisiejszej polityce nic szczególnego. Wszyscy tak robią. Mniej lub bardziej udolnie. Ale w tym przypadku negowanie podwyżek prądu przypomina trochę walkę z wiatrakami. Bo jeszcze gdyby był nawet cień szansy, że owe podwyżki nas ominą, że niczym w przypadku szczepionek na ptasią grypę - obronimy się przed lobby - to nawet sam bym gabinetowi Morawieckiego bił brawo. Tymczasem szans na to, żeby w przyszłym roku hurtowe ceny za prąd pozostały na znanym nam poziomie, nie ma praktycznie żadnych. To przecież nie od nas zależy, a od uwarunkowań rynkowych.

Te zaś są jednoznaczne. Cena emisji CO2 wzrosła z 6 do 25 euro. Z kolei cena węgla, na którym oparte jest 85 proc. polskiej gospodarki, przekroczyła już próg 100 dolarów za tonę. Takie są realia. Można założyć, że w następnych latach będzie tylko gorzej. Możemy udawać, że cały świat wcale nie podąża w kierunku OZE, a my znowu patrzymy w drugą stronę, budując kolejne elektrownie węglowe. To będzie ciągnęło się za nami i naszymi portfelami przez lata.

Rząd: podwyżek nie będzie, ale nad systemem ulg Prąd+ pracujemy.

W polityce (i nie tylko) liczy się nie tylko co powiemy, ale też jak to powiemy. Widać jak na dłoni, że w kwestii podwyżek cen hurtowych energii elektrycznej gabinet Mateusza Morawieckiego nie miał i nie ma żadnego planu. Np. reakcja na upublicznienie nieszczęśliwych słów premiera o Robercie Kubicy była natychmiastowa. Zbyt duże ryzyko wizerunkowe. Naszego rodzynka ze świata F1 przecież kochają wszyscy. W sprawie podwyżek cen prądu politycy ciągle chyba mają nadzieję, że wszystko się rozmyje. Tylko tak można tłumaczyć komunikacyjny dualizm rządu.

Z jednej strony premier Morawiecki bije się mocno w pierś i mówi, że klienci indywidualni ewentualnych podwyżek hurtowych cen nie odczują, ale z drugiej: ministrowie, czyli jego podwładni, oficjalnie przyznają, że pracują nad systemem ulg Prąd+, które mają być rekompensatą przyszłych podwyżek. I to nie tylko dla firm. Dla Kowalskiego też.

Prąd+ to rzetelny system, czy lista ulg na ratunek?

Do tej pory w socjalnych udogodnieniach rząd PiS był mistrzem świata. Po pierwsze, jak mówił o jakiś programach społecznych, to zaraz potem je realizował (Program 500+, Program Dobry Start). Można więc przypuszczać, że podobnie jest w przypadku zapowiadanego przez ministrów programu Prąd+, który ma być specjalnym - z okazji podwyżek prądu - systemem ulg. Przecież gdyby to była wpisana strategia rządu, o programie Prąd+ wiedzielibyśmy dzisiaj wszystko. Co więcej: stawiam dolary przeciwko orzechom, że o Prąd+ dowiedzielibyśmy się wcześniej niż o samych podwyżkach.

Tymczasem system ulg pozostaje sporą tajemnicą. Owszem, wiadomo, że rząd chce pomóc najbardziej energochłonnym przedsiębiorstwom. Tylko musi uważać, żeby Komisja Europejska nie miała pretensji w kwestii udzielania pomocy publicznej. Wiadomo, że w grę wchodzi ulga podatkowa lub specjalny dodatek. I że pieniądze na to (5,4 mld zł) pochodzić mają ze sprzedaży praw do emisji CO2. Żadnych więcej szczegółów. Ministerstwa nabrały wody w usta. Program ma być ujawniony przed końcem roku.

Obrażanie się na OZE nie ma najmniejszego sensu.

Warto zastanowić się jednak, w jakim kierunku podąża tandem podwyżki-ulgi. Na świecie nikt nie ma wątpliwości, że jedyną drogą do zmniejszania rachunków za energię elektryczną jest maksymalna dywersyfikacja źródeł, z których czerpiemy prąd. Tutaj na scenę wchodzą odnawialne źródła energii (OZE), które uparcie w naszym kraju traktowane są po macoszemu. Najlepszym przykładem jest fakt, że na początku przyszłego roku polski rząd przyjmie Politykę Ekologiczną Państwa 2030. Ku zaskoczeniu ekspertów, w dokumencie na próżno mamy szukać wzmianek o słońcu i wietrze jako „producentach” odnawialnej energii. Zdaniem gabinetu Mateusza Morawieckiego, z tego zadania lepiej wywiążą się lasy, geotermia i biogazownie.

Bez pieniędzy nic nie zmienimy. Ale poudajemy na całego.

To jasny przekaz, że na OZE tak naprawdę w naszym kraju w następnych latach ciągle nie będzie odpowiednich nakładów budżetu państwa. Tymczasem nasz zachodni sąsiad - Niemcy - w tym roku pokrył całe swoje zapotrzebowanie na moc odnawialnymi źródłami energii. Paradoksalnie aż tak daleko w tej kolejce nie stoimy i z tą ekologiczną infrastrukturą nie jest najgorzej. Na przykład obecnie łączna moc pracujących w Polsce farm wiatrowych jest większa niż w Danii, Holandii, czy Portugalii. Tylko co z tego?

Brakuje przede wszystkim stosownych regulacji prawnych i odpowiednich nakładów. Z tymi ostatnimi, jak wynika z projektu Polityki Ekologicznej Państwa 2030, nic się nie zmieni. Przecież takie strategiczne dokumenty wskazują w pierwszej kolejności kierunku finansowania. Jak czegoś tam nie zawarto - to pieniędzy nie będzie. Proste.

Małżeństwo z węglem nie będzie trwało w nieskończoność.

Jak myślimy o polskim węglu, to raczej nie w kontekście rozstawania się. To przecież nie nastąpi u nas nigdy. Nie ma szans na pojawienie się nad Wisłą polskiej Margaret Thatcher, która nie bała się otwartej konfrontacji z górniczymi związkami zawodowymi. I która tę konfrontację, z korzyścią dla całej brytyjskiej gospodarki, wygrała.

REKLAMA

A co z tymi wszystkimi polskimi kopalniami, co z miejscami pracy w górnictwie? Przede wszystkim, to że nasza gospodarka węglem stoi nie oznacza, że nie zamykamy kopalń. Tylko w ostatnich dwóch latach zlikwidowano 8 takich zakładów. Kosztowało to państwo ok. 8 mld zł. Szacuje się, że to ok. nawet 15 tys. miejsc pracy. A że jeden górnik ma dawać robotę 3–4 innym osobom, to licznik mocno idzie w górę.

Przed głębokimi zmianami w górnictwie i w traktowaniu węgla w ogóle nie uciekniemy. Nie ma co się łudzić. Stoimy raczej przed inny wyborem. Czy może podążać tym kierunkiem od razu razem z innymi, czy może gonić resztę przez następne pokolenia.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA