Do ręki dostałem nie karabin, tylko młotek. Battlefield V - pierwsze wrażenia Spider’s Web z EA Play 2018
Stoczyłem już kilka bitew na terenie przyprószonej śniegiem Norwegii. Do czasów II wojny światowej przeniosłem się podczas EA Play 2018 w towarzystwie 63 innych graczy. Wspólnie przelewaliśmy w Battlefield V krew, pot i łzy walcząc o każdy skrawek skandynawskiej ziemi.
Nowa odsłona strzelaniny z serii Battlefield została zapowiedziana na chwilę przed EA Play 2018. Pierwszy trailer wzbudził jednak mieszane uczucia i podzielił fanów. Kolorowa otoczka oraz silnie eksponowany awatar kobiety z mechaniczną protezą nie przypadły do gustu wielu graczom.
Podczas tegorocznego EA Play twórcy pokazali Battlefield V z nieco innej strony. Deweloperzy podzielił się kolejnymi informacjami na temat nadchodzącego tytułu i potwierdzili, że już po premierze zostanie dodany tryb Battle Royale. Zapewnili też, że dołożą starań, by gra pozostała wierna realiom historycznym.
Nowy zwiastun Battlefield V jest dowodem na to, że głos niezadowolenia nie przeszedł bez echa.
Drugi trailer ma już nieco mniej krzykliwą oprawę, a pompatyczna muzyka - zwłaszcza odczuwana całym ciałem w Los Angeles, podczas konferencji, bo bas aż świdrował bebechy - jeżyła włosy na karku. Więcej na temat zaanonsowanej w trailerze historii dowiemy się jednak dopiero podczas dzisiejszej konferencji Microsoftu, którą oczywiście planuję odwiedzić.
Po prezentacji Electronic Arts udałem się natomiast w stronę ukrytych za niebieskimi kontenerami 64 stanowisk z pecetami, na których uruchomiono tyleż samo kopii gry Battlefield V. W towarzystwie kilkudziesięciu osób założyłem słuchawki, wziąłem mysz do ręki, a mój awatar wylądował na polu bitwy. I zaczęło się piekło, które silnik Frostbite przykrył płatkami śniegu.
Battlefield V: Grand Operatorions - pierwsze wrażenia.
DICE postanowiło od razu uderzyć z grubej rury i oddało do dyspozycji graczy tryb Grand Operatorions, w którym dwa 32-osobowe zespoły toczą kilka połączonych fabularnie stać. Mogłem rozegrać pierwsze dwa wirtualne dni z trzy- lub czterofazowej potyczki, gdzie od wyników poprzedniego starcia zależy, jakimi środkami zespół będzie dysponował kolejnego podczas następnego.
W udostępnionym scenariuszu na mapie w Norwegii pierwszego dnia jeden z zespołów ląduje na polu walki, skacząc ze spadochronów. Zadaniem atakujących jest zdobycie materiałów wybuchowych i wysadzenie stanowisk artylerii. Im więcej uda się ich zniszczyć, tym więcej zasobów będzie dostępnych podczas drugiego dnia, gdy obie drużyny będą walczyć o punkty kontrolne.
Do ręki dostałem na start nie karabin, tylko młotek.
Już podczas pierwszego meczu miałem okazję na starcie sprawdzić, jak w praktyce działa nowy system wzmacniania baz. Obawiałem się, że będzie wymagało to od zespołów kolekcjonowania surowców, a interfejs będzie nieintuicyjny niczym w Falloucie 4. Na szczęście okazało się, że niepotrzebnie. Fortyfikowanie bazy w Battlefield V wcale nie jest uciążliwe.
Gdy tylko pojawiłem się na mapie, przed moimi oczami znalazło się miejsce, gdzie można wybudować płot. Wciskając jeden klawisz, gracz zmienia broń na… młotek. Wystarczy podejść z nim do zaznaczonej białym konturem fortyfikacji, przytrzymać chwilę lewy przycisk myszy, a w miejscu wskaźnika zmaterializuje się solidna zapora, która pomoże za chwilę powstrzymać szturm.
Udało mi się wybudować większą część ogrodzenia, dzięki czemu zdobyłem sporo punktów i trafiłem na szczyt tabeli.
Oczywiście wybudowanie płotu nie zaważy na szali całej rundy, ale pozwoli zyskać na starcie przewagę. Mojej drużynie ułatwiło to odparcie ataku. Jeśli nie obudowaliśmy bazy, to pewnie wystrzelaliby nas jak kaczki. Szybko się jednak okazuje, że obudowany płotem przyczółek to tylko mały fragment ogromnej przestrzeni, gdzie zawsze coś się dzieje.
Pierwszy mecz był oczywiście chaotyczny. Wszyscy obecni widzieli nowy interfejs i mapę po raz pierwszy na oczy. Na szczęście gra nieźle nawiguje graczy. Rzadko kiedy wędrowałem przypadkiem za linie wroga, gdzie przeciwnik zdejmował mnie niehonorowym strzałem w plecy. Przez większość czasu, nawet nie znając mapy, udawało mi się trzymać tej mojej linii frontu.
Problemem okazała się natomiast amunicja, a raczej jej chroniczny brak.
Po wybudowaniu płotu wdrapałem się na jedno z zabudowań i zacząłem pruć z karabinu do nadciągających wrogów. Zaliczyłem kilka fragów, ale moja radość nie trwała długo, bo tylko raz przeładowałem karabin za wybudowaną wcześniej fortyfikacją. Ani się obejrzałem, a mój awatar wyciągnął pistolet, bo skończyły mu się naboje w głównej broni.
Pracownicy studia DICE nie przesadzali, gdy wspominali o tym, że kluczowe dla zwycięstwa będzie zarządzanie zasobami. Awatary to nie chodzące zbrojownie. Bez wsparcia podrzucającego magazynki brawurowy szturm szybko może zmienić się w chaotyczny odwrót. Już teraz widać, że trzeba będzie liczyć naboje i uczyć się na pamięć lokalizacji skrzynek z zaopatrzeniem.
W dodatku mało doświadczeni gracze częściej będą leżeć, niż biegać.
Battlefield V kładzie duży nacisk na grę zespołową w ramach drużyny. Póki nie padnie ostatni członek takiej 4-osobowej grupy, to po ustrzeleniu przez wroga awatar gracza wchodzi w tryb oczekiwania na pomoc. Jeśli leży bez ruchu, po kilku sekundach wirtualna dusza opuszcza zbudowane z pikseli ciało. Wciskając lewy przycisk myszy, można jednak przedłużyć agonię.
W prawdziwym meczu ten mechanizm może się sprawdzi, ale na pokazie brakowało mi przycisku pozwalającego na samobójstwo. Gardłowe „hilfe!” prosto z trzewi mojego konającego Niemca trafiało najczęściej w pustkę, nawet gdy w okolicy biegało kilku żołnierzy z mojej frakcji. Wolałem sytuację, gdy padałem dopiero jako ostatni i od razu przenosiłem się na taktyczną mapę.
Lubiłem jednak wracać do gry, gdy mój zespół jeszcze nie był jeszcze w całkowitej rozsypce.
Po śmierci awatara gracz może podejrzeć, co porabiają jego towarzysze. Jeśli tylko członek zespołu nie znajduje się pod intensywnym ostrzałem, można zrespawnować się zaraz obok niego. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by ręcznie wybrać punkt powrotu do gry, jeśli sojusznik gdzieś zbłądził lub prowadzi właśnie wymianę ognia (i to taką bez perspektyw na wygraną).
I tak jak mam wątpliwości co do tego systemu pod kątem immersji - teleportowanie się żołnierzy na mapę w środek akcji jest dla niej zabójcze - tak skracał on czas dotarcia na pole walki, co ma pozytywny wpływ na dynamikę. Niestety każde powalenie wiązało się z kolei z męczącym oczekiwaniem, aż licznik dobije do końca, a w dodatku czasem głupiała wtedy kamera.
Jeśli gracz będzie chciał zmienić klasę, to powinien leżeć cicho, by nie zwracać na siebie uwagi drużyny.
Z typami żołnierzy warto poeksperymentować. Battlefield V oferuje cztery różne klasy, które w dodatku można modyfikować poprzez m.in. tzw. archetypy. Podczas testów na EA Play 2018 testowałem każdą z nich. Jako medyk podrzucałem sojusznikom apteczki, a jako inżynier amunicję. Po kolejnym powrocie na mapę biegłem w skórze żołnierza szturmowego prosto w wir akcji.
Najwięcej frajdy dawała mi jednak zabawa snajperem będącym jednym z archetypów klasy Recon. W końcu dopiero zapoznaję się z grą, a dzięki jego lunecie mogłem podziwiać te dalsze zakątki mapy. I robiło to fenomenalne wrażenie - tym bardziej że Battlefield V wprowadza zaawansowany system destrukcji otoczenia. Krajobraz bitwy zmienia się jak w kalejdoskopie.
Byłem jednocześnie rozczarowany i oczarowany, gdy mój snajperski pojedynek został zakłócony.
W jednej chwili celowałem we wroga, który wystawił się na ostrzał w oknie na piętrze, podczas przeładowania broni, ale w drugiej w oku lunety zobaczyłem spadającą z dachu płachtę śniegu, która uniemożliwiła mi oddanie celnego strzału. Chwilę później zawalił się zaś cały budynek, w którym chował się mój oponent, bo… wjechał w niego sojuszniczy czołg.
Pojedynek został nierozstrzygnięty, ale to był ten moment, który zaważył o tym, czy na jesieni zamelduję się na serwerach Battlefield V gotowy do służby. Jeśli tylko tego typu akcje będą zdarzać się chociaż raz na kilka meczów, to gra DICE zostawi wiele fajnych wspomnień. Oby tylko w praktyce system zespołów działał sprawnie bez konieczności kontaktu przez słuchawki.
Battlefield V to jednak gra pełna sprzeczności.
Rozgrywka podczas pokazu nie przypominała tego nieco pstrokatego pierwszego trailera. Co prawda to może zmienić się za kilka miesięcy, gdy gracze zaczną modyfikować swoje awatary, kupując im wymyślne skórki, ale sama scenografia bynajmniej nie jest w praktyce stylizowana na Fortnite czy Overwatcha - a tego, jak wskazywały liczne komentarze w sieci, sporo osób się obawiało.
Jestem też pod sporym wrażeniem tego, jak dużo pracy deweloperzy z DICE włożyli w to, by gra była możliwie realistyczna pod kątem fizyki i dekoracji. System destrukcji otoczenia uzupełniają kontekstowe animacje ruchu awatarów, w tym np. przeskakiwania przez płotki, przygotowane z myślą o obserwujących ich graczach. Do tego dochodzą piękne animacje śniegu i dymu oraz gra świateł.
Z drugiej strony mamy jednak elementy, które burzą immersję. Są to np. pojawiające się znikąd zabudowania oraz gracze teleportujący się na mapę. Widziałem już kilku materializujących się zaraz za sojusznikiem, w którego celowałem. Battlefield V to jednak przede wszystkim gra wideo, która ma sprawiać frajdę, a nie symulator i z tego typu kompromisami trzeba się pogodzić.