Bezawaryjność oprogramowania Apple to mit. Liczba błędów jest porażająca
Gorąco chcę wierzyć, że Apple zwolni tempo rozwoju oprogramowania do iPhone’ów i iPadów. Jako klient nie oczekuję od programistów nowości, a skupienia się na poprawie stabilności działania i dopracowaniu istniejących funkcji. iOS 12 ma szansę te oczekiwania spełnić.
Oznacza to, że na takie zmiany, jak np. odświeżenie ekranu głównego w iPhonie i interfejsu CarPlay oraz gruntowne przebudowanie aplikacji systemowych takich jak Poczta i Zdjęcia, będziemy musieli poczekać o rok dłużej. Do tegorocznego iOS 12 mają trafić przede wszystkim poprawki.
Jako klient Apple’a mogę takiemu podejściu tylko przyklasnąć.
iOS i macOS nadal są platformami, które świadomie wybieram do pracy. Mam w domu komputer z Windowsem i kilka sprzętów z Androidem. Styczność z nimi utwierdza mnie w przekonaniu, że nie chcę porzucać rezerwatu Apple’a. Nie mam jednak klapek na oczach i zdaję sobie sprawę, że lepiej już było.
To smutne, że budowany przez lat mit o bezawaryjności oprogramowania Apple’a, wynikającej z władzy zarówno nad sprzętem, jak i systemem operacyjnym, upadł. Tempo rozwoju, byle tylko dogonić konkurencję, odbiło się negatywnie na stabilności działania systemu do iPhone’ów i iPadów.
Liczba głupich błędów trapiących iOS 11 zaraz po premierze była porażająca.
Chociaż przez kilka miesięcy trwały betatesty, pierwsze wydanie zeszłorocznego iOS-a było pełne bugów i niedoróbek. Problemy z płynnością działania, brak obsługi poczty Exchange, cyrki z MMS-ami, niedziałający kalkulator, problemy z literką „i” - to tylko wierzchołek góry lodowej.
Jeszcze kilka lat temu, gdy jeszcze nie było programu publicznych betatestów, kolejne wersje iOS-a przynosiły znacznie mniej niemiłych niespodzianek. Problemy się zdarzały, ale mit bezawaryjności iOS-a trwał. Teraz nawet nawet najwięksi fani Apple’a mają problemy, by sobie to zracjonalizować.
Oczywiście trzeba Apple’owi oddać, że jeśli chodzi o tempo łatania błędów, nie ma sobie równych. Czasem wystarczą trzy dni, by na urządzeniach pojawiło się uaktualnienie. Nie ma jednak wątpliwości, że to tylko umiejętne gaszenie pożaru, który wybuchł na własne życzenie producenta.
Liczę na to, że Apple faktycznie skupi się na dopracowaniu swojego oprogramowania.
Nie dziwi, że użytkownicy zwlekają z aktualizacją urządzeń Apple’a. Przez ostatnie kilka lat programiści dodawali na wyścigi nowe funkcje, ale pogoń za nowościami wreszcie sprawiła, że Apple dogonił konkurencję… w kwestii awaryjności. A chyba nie o to chodziło.
iOS 11 jest w pełni funkcjonalnym systemem, który w dodatku w zeszłym roku dał drugie życie tabletom. Kilka zmian z chęcią bym zobaczył, jak np. zmianę lokalizacji Centrum Sterowania lub obsługę kont użytkowników w tabletach, ale to tak naprawdę drobnostki.
Nie widzę jednak potrzeby, by znów wywracano do góry nogami interfejs, do którego ledwo co się przyzwyczaiłem.
Dzięki nowościom z ostatnich lat mamy teraz idealny moment na to, by szefostwo Apple’a dało programistom chwilę oddechu i pozwoliło im na załatanie błędów. Nie ma przepaści pomiędzy iOS-em i konkurencją, a nowości od Google’a i tak trafiają do klientów zwykle z rocznym opóźnieniem.
Patrząc na tę kwestię z perspektywy użytkownika z Polski, można ucieszyć się podwójnie. W końcu z większości nowych funkcji i tak nie możemy korzystać w naszym kraju ze względu na ograniczenia regionalne.
A kto wie - może programiści, którzy przestaną pracować nad nowościami, dostosują wreszcie istniejące usługi takie jak Apple News, Apple Pay lub Siri do nowych rynków? Patrząc racjonalnie, pewnie nie, no ale nadzieja umiera ostatnia.