W gazetce szkolnej poczułem, co to znaczy być u koryta
Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego „dywanika” u redaktora naczelnego. To było w 2000 roku w redakcji gazetki szkolnej Młodzi Reporterzy, po tym jak stałą rubrykę o patronie szkoły zastąpiłem kącikiem Dragon Ball.
Tak właściwie to był dywanik u pani wicedyrektor, która uczyła mnie polskiego i była też opiekunem szkolnej gazetki. Redaktor naczelna gdzieś tam sobie była, owszem, ale od dawna nikt jej nie widział. Poza tym w gazetce szkolnej rządził ten, kto rządził szkolnym komputerem schowanym w gabinecie pani wicedyrektor. A tak się składa, że rządziłem nim ja, wraz z moim dobrym kolegą Michałem.
Był to mój pierwszy kontakt z dużymi mediami. Młodzi Reporterzy nie byli wprawdzie zbyt poczytni, ale czytała ich rada pedagogiczna oraz kilku najlepszych uczniów w każdej klasie, którzy akurat chcieli sprawdzić swój wynik w jakiejś olimpiadzie, zobaczyć jak wypadli na zdjęciu ze szkolnego apelu lub po prostu wyjść na oczytanych w oczach nauczyciela, gdy akurat akwizycja z nowym numerem dotarła do klasy. W sumie było więc troszkę, jak w dorosłym życiu, gdzie po prasę sięgają zwykle politycy, elita i klakierzy polityków.
Wtedy po raz pierwszy, i jak dotąd ostatni, poczułem, co to znaczy być „u koryta”. Ponieważ jako tako najsprawniej obchodziłem się z komputerem i Wordem, przynajmniej wśród tych uczniów, o których w ogóle myśli się w kontekście prowadzenia gazetki, szybko oddelegowano mnie do czegoś, co dziś nazwalibyśmy DTP. I tak jak w prawdziwym życiu, w prawdziwej gazecie, DTP robiło tak naprawdę wszystko, czego we właściwym czasie nie zrobiła tradycyjna redakcja. Nie chodzi o to, że spychologia była nam obca. Deadline rozpaczliwie pilnowany przez panią dyrektor nie dawał nam innego wyjścia.
Gazetka szkolna w XX wieku.
Pozostali uczniowie przynosili nam na dyskietkach lub odręcznie napisane relacje z rozmaitych uroczystości, Dni Płocka, wydarzeń w życiu szkoły ważnych i pożytecznych. My to następnie przepisywaliśmy i staraliśmy się upchnąć na 8 stronach gazetki. Musicie wiedzieć, że na gazetkę składały się dwie włożone w siebie kartki A4, które następnie kserował nasz najwierniejszy czytelnik, pan wuefista.
W ostatniej klasie podstawówki uczestniczyliśmy z kolegą, może w połowie planowanych lekcji języka polskiego. Takie to były czasy, że pani nas z tych zajęć zwalniała i wysyłała do swojego gabinetu, bo przecież „trzeba było pisać gazetkę”. Oczywiście tego pisania nie było aż tak wiele, więc zamknięci na klucz z przerażeniem nasłuchiwaliśmy, czy nie nadchodzi dyrektor i raczyliśmy się wyścigami z serii Lego Racers.
Byliśmy też beneficjentami programu konfiskaty Pokemonów z Lays’ów, które nauczyciele zabierali uczniom za granie na przerwach i owe pokemonowe „tazosy” - niestety - nigdy już nie wracały do swoich właścicieli. Wszystkie potem były składowane w pudle w gabinecie pani dyrektor i wprawdzie brakowało nam tupetu i odwagi, by je bezceremonialnie podkradać, ale za to wymienialiśmy tam powtórki ze swojej własnej kolekcji. Tak właśnie wzbogaciłem się m.in. o wymarzonego Pikachu. Zaś Piec (konfiskowane tazosy miały trafiać do pieca, choć z perspektywy lat myślę sobie, że to mógł być pseudonim jakiegoś wnuczka) musiał się nieźle zdziwić, że połowę pudełka stanowiły egzemplarze Ratata i Pidgeye. Myślę, że koryto w dorosłym życiu nie różni się wiele od tamtego.
W tamtym czasie nauczyłem się też, że tworzenie medium jako sztuki dla sztuki kompletnie nie daje satysfakcji. I że media są dokładnie takim samym produktem rynkowym jak adidasy - najpierw trzeba je czytelnkowi sprzedać.
Kiedy numer z kącikiem Dragon Ball trafił na szkolne korytarze, dzieciaki na przerwach żywo dyskutowały o Młodych Reporterach i po raz pierwszy pogrążonych w lekturze widziano uczniów, co do których istniało uzasadnione przekonanie, że w ogóle nie potrafią czytać. Następny numer miał już dodatkową kartkę, czyli cztery bonusowe strony. Rubryka o Mikołaju Koperniku powróciła, ale wraz z nią nowe karty zapełniły kąciki Dragon Ball, Pokemon, komputerów i muzyki.