Repolonizacja to tylko przykrywka. Rządzący chcą przejąć medialny mainstream
Repolonizacja mediów - pięknie to brzmi. Prawie jak zaślubiny Polski z morzem i powrót Śląska do macierzy. Tymczasem zabieg, który chce przeprowadzić partia rządząca będzie niczym innym, jak próbą skoku na media i przejęcia "mainstreamu".
Dlaczego nie wypowiadałem się dotąd o repolonizacji mediów? Bo pracowałem kilka lat w "niemieckim" (jak chcą politycy prawej strony) koncernie prasowym i czułem, że mi nie wypada. Czym objawiała się jego "niemieckość" poza strukturą własnościową? Przede wszystkim tym, że od czasu do czasu Niemiec zjawiał się w Warszawie i interesowały go wyniki spółki. Dziś z germańskim najeźdźcą nie łączą mnie umowy (o pracę, żeby nie było), a mój kpiarski ton wyraża nieźle stosunek do planów przywrócenia mediom polskości.
Tu nie chodzi o polskość.
Dyskusja o repolonizacji mediów toczy się i toczyć się będzie. Jeżeli doniesienia medialne o tym, że PiS chce przejąć przedsiębiorstwa prasowe z obcym kapitałem przed wyborami samorządowymi mają szansę się ziścić, sprawa będzie rozgrzewać do czerwoności debatę publiczną przez kolejne miesiące. W praktyce wszelkie starania są zabiegiem czysto politycznym i taki mają cel. Nie łudźcie się. Ringier Axel Springer, Polska Press Grupa, czy inne media nie mają stać się polskie. Chodzi wyłącznie o rząd dusz i przejęcie kontroli.
Palcie sobie stosy pode mną, nie dbam o to. Gdy czytam o instrukcjach z zagranicznych centrali koncernów medialnych dla Warszawy, ogarnia mnie pusty śmiech. Rzecz jasna nie tylko dlatego, że nigdy nie byłem świadkiem instruowania dziennikarzy, co mają pisać.
Nie znoszę słowa "mainstream" w dyskusji o mediach. Używam go w tym tekście, bo - o dziwo - dziś dość dobrze oddaje istotę zagadnienia i problem PiS. Partii rządzącej po prostu brakuje mainstreamu. Ma telewizję publiczną, ale to za mało. Ma wiernych (i skłóconych) dziennikarzy i publicystów skupionych wokół Tomasza Sakiewicza czy braci Karnowskich. To również nie gwarantuje dotarcia do mas i kształtowania opinii publicznej.
PiS potrzebuje dobrze naoliwionej medialnej machiny. Tymczasem stężenie propagandy na przykład w "Wiadomościach" w TVP1 obnaża amatorstwo i nieporadność. Jest tak wysokie, że nawet ludzie stanowiący na co dzień elektorat Prawa i Sprawiedliwości dostrzegają z łatwością słabość tych zabiegów. Przekaz płynący z ekranów jest nachalny, prymitywny i zmanipulowany. Najgorsze w tych próbach jest to, że odbiorca nie musi być członkiem Mensy, by rozszyfrować niecne intencje twórców komunikatów.
Jedną z przyczyn porażki pierwszych rządów PiS był brak medialnego zaplecza. Partia nie potrafiła odpowiednio "szyfrować" swoich działań wobec opinii publicznej. Sprzedawać ich. Uczona doświadczeniem nie chce popełnić drugi raz tego samego błędu. Dlatego błyskawicznie opanowała TVP. Dlatego z taką intensywnością zaczęła konstruować jednolity przekaz. Być może jego poziom jest wynikiem nadgorliwości godnej neofity. Jest jeszcze inna, zaskakująca możliwość, że jest on bardzo precyzyjnie zaadresowany, bo PiS nie wierzy, że może przekonać do siebie "wykształciuchów".
Nie istnieją media obiektywne.
Nie jestem rzecznikiem mediów nazywanych przez prawicę polskojęzycznymi. Ba, mam im wiele do zarzucenia. Nigdy nie podobało mi się gruchanie znanych dziennikarzy z politykami poprzedniej ekipy. Z niesmakiem patrzyłem na zażyłość czołowych publicystów z rządzącymi. Mało tego, jestem zdania i powtarzam to od zwycięstwa PiS, że media utorowały drogę tej partii do władzy. Dlaczego? Bo podobnie jak Platforma Obywatelska straciły umiejętność odczytywania nastrojów społecznych. Patrzyły na Polskę perspektywy szklanych biurowców i dronów, tak plastycznie pokazujących nasz kraj z lotu ptaka.
Nie wierzę w obiektywizm mediów. Kształtowane są przez pryzmat ludzi, którzy je tworzą. Tak, drodzy państwo, to nie naciski z zagranicy powodują, że PiS nie ma dobrej prasy w "Newsweeku" i innych tytułach czy serwisach. Dziennikarz, ten czy inny, nie nosi w kieszeni kartki z instrukcją postępowania przesłaną z Berlina. Jestem pewien, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć, krytykując władzę, wierzy w to co mówi lub pisze, a PiS wydaje mu się obcy kulturowo.
Grzechy mediów, znów użyjmy tego słowa, mainstreamowych są liczne, ale drogi zwolenniku repolonizacji, nie bądź naiwny. Przywrócenie polskości to tylko piękne hasło, cwana sztuczka, dzięki której rządzący chcą przejąć istotne kanały komunikacji z opinią publiczną. Nie wierzysz? Poszukaj na YouTubie fragmentów gali nagrody "Człowiek Wolności" zorganizowanej przez tygodnik "wSieci". Po obejrzeniu zaś spróbuj odpowiedzieć na proste pytanie: czy praca dziennikarza ma polegać na wygłaszaniu laudacji na cześć rządzących i składaniu im hołdów pochwalnych?
Powtórzę raz jeszcze: w tym wszystkim nie chodzi o polskość, ale nieograniczoną możliwość kształtowania odbiorców na własną modłę. Z polskości, która zamieni media (niech będzie: znajdujące się w rękach obcego kapitału) w narzędzia propagandy, niewiele będzie korzyści. "Trybuna Ludu" też był polska.
Dyskusję o strukturze własnościowej czy też narodowości mediów warto toczyć. Nie dziś jednak i nie w tych warunkach. Procenty przywoływane w tekście Szymona Radzewicza działają na wyobraźnię. Pamiętajmy, że repolonizacja to tylko magiczne zaklęcie mające odwrócić uwagę. Zasłona dymna szczelnie oddzielająca od istoty problemu.