X-Men: Apocalypse, czyli trzeci nie zawsze jest najgorszy - recenzja Spider's Web
Rok 2016 rozpieścił fanów filmów o superbohaterach jak żaden inny, a mamy dopiero maj. Fani komiksowych mutantów powinni być zadowoleni, bo X-Men: Apocalypse nie przerwał dobrej passy wytwórni Fox.
Aż trudno uwierzyć, że studio odpowiedzialne za ostatnią i wręcz karykaturalną ekranizację przygód pierwszej rodziny Marvela dało nam na początku roku genialnego Deadpoola. Po seansie X-Men: Apocalypse odetchnąłem z ulgą, bo najwyraźniej to niefartowna Fantastyczna Czwórka była wypadkiem przy pracy, a nie zwiastunem jakości kolejnych produkcji.
DC Comics i Marvel uraczyły nas w tym roku dwoma blockbusterami, w których zerwano z dotychczasową konwencją, ale Foksowi na ten rok wystarczy eksperymentów.
Średnio udany Batman v Superman i solidny Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów postawiły przeciwko sobie dwójkę ikonicznych herosów. Pierwszych skrzypiec nie grał tam złoczyńca, a najważniejsze były spory ideologiczne - odpowiednio Mrocznego Rycerza i Człowieka ze Stali oraz Kapitana Ameryki z Iron Manem. W konflikcie bohaterów DC co prawda zabrakło głębi, ale za to Marvelowi ten manewr wyszedł na dobre.
Fox w tym roku poszedł na całość i zrobił film w kategorii R. Niepoprawny politycznie Deadpool zarobił co prawda więcej niż dotychczasowe superbohaterskie produkcje Foksa, ale X-Men: Apocalypse to klasyczne i bezpieczne podejście do tematu. Najnowszy film o X-Menach nie jest tak brutalny jak przygody najemnika z niewyparzoną gębą i skierowano go do szerszej widowni - ale to wcale nie jest wada.
Bryan Singer postawił na sprawdzoną formułę i wysłał cała brygadę mutantów przeciwko jednemu z ich odwiecznych wrogów.
Tym razem na tapetę został wzięty potężny Apokalips - szwarccharakter uznawany za pierwszego mutanta w dziejach. Oscar Isaac, którego w zeszłym roku oglądaliśmy w Gwiezdnych wojnach, wypadł w tej roli bardzo przekonująco. Jego postać obudzona po tysiącleciach hibernacji postanawia rozbroić z arsenału nuklearnego, a następnie zniszczyć cywilizację człowieka.
Scenę otwierająca film, która dzieje się w starożytnym Egipcie, zrealizowano po mistrzowsku. Wrażenie potęgował fakt, że wybrałem się na przedpremierowy pokaz 3D w sali Skoda 4DX, w której mogłem ostatnio oglądać kilka lat temu Jeźdźca znikąd. Trzęsące się fotele, światła, dym i świst powietrza z tyłu głowy w X-Men: Apocalypse dobrze dopełniały seans.
Nowe podejście do tematu X-Menów na ekranie przypadło mi do gustu.
Film X-Men z 2000 roku wprowadził superbohaterów w XXI wiek. Aż trudno uwierzyć, że od tej premiery minęło już 16 lat - filmowe uniwersum Marvela jest o połowę młodsze! X-Men: Apocalypse to jednak dopiero 6-ty film z serii - nie licząc dwóch spin-offów opowiadających historię Wolverine’a i utrzymanego w komediowym klimacie Deadpoola - a tym samym zwieńczenie drugiej trylogii. Bryan Singer odpowiedzialny jest za dwie pierwsze i za dwie ostatnie części, w tym za najnowszą produkcję.
Pierwsza trylogia X-Menów rozpoczęła się świetnie, ale trzeci film, który Singer porzucił w połowie na rzecz Superman: Powrót - Ostatni Bastion - to było nieporozumienie. Pierwsza klasa reżyserowana przez Matthew Vaughna była prequelem w czasach Kryzysu kubańskiego. X-Men: Przeszłość, która nadejdzie to z kolei powrót Singera, który wykorzystał motyw podróży w czasie do zresetowania uniwersum i opowiedzenia historii mutantów od nowa - począwszy od 1973 roku.
X-Men: Apocalypse to pierwszy film po reboocie.
Fabuła produkcji osadzona jest w latach 80. na 10 lat po wydarzeniach z poprzedniej części. Wreszcie po raz pierwszy możemy zobaczyć na ekranie ikonicznych bohaterów, czyli Cyklopa i Jean Grey, jako nastolatków. W najnowszym filmie mamy zresztą wielu nowych aktorów, którzy dołączyli do obsady dwóch poprzednich części. Zrobiło się naprawdę tłoczno.
Bryan Singer miał niezmierne trudne zadanie do wykonania. Z jednej strony po raz kolejny oglądamy bohaterów takich jak Charles Xavier (James McAvoy), Magneto (Michael Fassbender), Mystique (Jennifer Lawrence) i Bestia (Nicholas Hoult) - razem z ich skomplikowanymi relacjami. Z drugiej strony film wprowadza do serii nowych mutantów, z czego wielu... ponownie.
Pierwsze skrzypce gra stara gwardia.
Po dziesięciu latach od ujawnienia się mutantów przed ludźmi w nowej linii czasowej tak naprawdę niewiele się zmieniło, a życie bohaterów toczyło się spokojnym torem. Mystique usunęła się w cień, by pomagać represjonowanym mutantom, a Magneto udał się na dobrowolne wygnanie - a chociaż niezmiernie mnie korci, to nie zdradzę dokąd.
Charles Xavier, tak jak było mu pisane, założył Szkołę dla wybitnie uzdolnionych, a Hank McCoy, czyli Bestia, został jednym z nauczycieli. Warto dodać, że tytułowych X-Menów tak naprawdę nie ma, a Profesor X zdecydował się edukować mutantów licząc na akceptację homo superior przez ludzkość. Z premedytacją nie chciał szkolić żołnierzy, co nie spodobało się Raven.
Pierwsza część filmu to przypomnienie starych i wprowadzenie nowych postaci.
Przed pierwszym spotkaniem przerażającego Apocalypse’a z bohaterami mogliśmy zobaczyć, co słychać u starych znajomych i poznać kilku nowych. Mystique wylądowała w Niemczech, gdzie znalazła walczących w klatce ku uciesze gawiedzi Angela (Ben Hardy) i Nightcrawlera (Kodi Smit-McPhee).
Co ciekawe, niebieskoskóry Kurt Wagner pytając niepewnie Mystique “czy jesteś nią?” nie sugeruje, że Mystique to jego matka - na co wskazywałaby lektura komiksów. Okazuje się za to, że po wydarzeniach z 1973 roku zmiennokształtna Raven Darkholme jest dla młodych mutantów, takich jak Nightcrawler, idolką.
To samo o Mystique myśli zresztą Ororo Munroe w którą wciela się Alexandra Shipp.
Młodej Ororo twórcy filmów poskąpili łatwego startu. Po kilku ujęciach pokazujących jej życie jako ulicznej złodziejki w Kairze odwiedził ją Apokalips i uczynił z niej pierwszego ze swoich Jeźdźców - zanim w ogóle miała szansę poznać X-Menów. Znacznie więcej czasu dostał za to Magneto, którego historia była smutna i poruszająca. Staje się w rezultacie czwartym i najgroźniejszym z Jeźdzców Apokalipsy.
Do złoczyńców dołączyły jeszcze dwie postaci, ale Angelowi i Psylocke (Olivia Munn) poświęcono jeszcze mniej czasu, niż przyszłej Storm. Taki niestety urok produkcji o superbohaterach, a podczas seansu naszła mnie refleksja, że X-Menom należy się… wysokobudżetowy serial. Uważam przy tym X-Men: Apocalypse wypadłoby lepiej, gdyby miał tyle prequeli co najnowszy Kapitan Ameryka. U Marvela pojawił się jeden nowy bohater - Spider-Man.
W X-Menach takich Spider-Manów było kilku.
Fani mogą być rozczarowani, ze Jubilee (Lana Condor) pojawia się tylko na chwilę, ale z kolei Scott Summers (Tye Sheridan) i Jean Grey (Sophie Turner, znana z roli Sansy w Grze o tron) zostali wprowadzeni porządnie i bez pośpiechu. Scotta, po uaktywnieniu się u niego mutacji, do szkoły Xaviera przyprowadził brat Alex (Lucas Till) i tamteż młody Cyklop po raz pierwszy spotkał młodą i niedoświadczoną Marvel Girl.
Pozostając przy bohaterach nie sposób nie wspomnieć, że show kradnie, tak jak w poprzednim filmie, Evan Peters. Wciela się on w syna Magneto, czyli zawadiackiego mistrza one-linerów: Quicksilvera. Scena, w której mutant korzystając ze swojej mocy szybkiego biegu ratuje ludzi w rozpadającym się budynku jest zrealizowana perfekcyjnie - od kadrów, przez muzykę (Sweet Dreams!) po humorystyczne wstawki.
X-Men: Appcalypse to pomost pomiędzy dotychczasowymi filmami, a przyszłymi produkcjami.
Ucierpiały na tym niestety relacje pomiędzy bohaterami, których nie rozwinięto w takim stopniu jak w poprzednich produkcjach. Nie czuć było tak ciężkiego klimatu jak przy poprzednich produkcjach, a zagrożenie nie zostało dobrze zarysowane - oglądanie się z oddali walących się wieżowców nie ma takiego ładunku emocjonalnego, jak oglądanie podobnych wydarzeń oczami Bruce’a Wayne’a we wstępie do Batman v Superman.
Finałowa walka w X-Men Apocalypse nie skończyła się jednak przedwcześnie, a pojedynek w zniszczonym Kairze był naprawdę efektowny. Reżyserowi udało się mimo wszystko nie potraktować - z wyjątkiem dwójki złoczyńców - żadnej z głównych postaci przesadnie pobieżnie. Majstersztykiem okazało się też cameo Hugh Jackamana w roli Wolverine’a.
Po seansie odetchnąłem też z ulgą, bo Scott Summers i Jean Grey spisali się na medal.
Możemy wreszcie oglądać ich na ekranie jako nastolatków, a nie jako dorosłych ludzi - a tak byli przedstawieni w rozpoczynającym serie filmie X-Men z przełomu wieków. Dziecinny i niedoświadczony Scott Summers mnie kupił, a nawet Sophie Turner, co do której miałem ogromne wątpliwości patrząc na materiały promocyjne, sprawdziła się w roli Jean Grey.
W pierwszej chwili miałem zgrzyt - czy Singer naprawdę chce mnie przekonać, że młoda Marvel Girl to ta sama postać, co Jean w interpretacji Famke Janssen z pierwszej trylogii? Z drugiej strony blisko jej do nastoletniej bohaterki z obecnie wydawanych komiksów - byle tylko w kolejnej części nabrała nieco pewności siebie.
Po względem realizacji X-Men: Apocalypse to naprawdę wysoka półka.
Sceny akcji są naprawdę genialne, choreografia walk stoi na wysokim poziomie, a bogactwo lokalizacji robi wrażenie. W jednej chwili jesteśmy w Kairze, by przenieść się do Westchester, a następnie wędrujemy do berlińskiego podziemia i... nie, nie napiszę tego, niech to pozostanie niespodzianką. Efekty specjalne, od których się tutaj oczywiście roi, nie biją po oczach sztucznością i czuć rozmach tego przedsięwzięcia. Pozostaje pytanie - co dalej?
Wydawnictwa Marvel i DC poinformowały o planach wydawniczych na 5 lat do przodu, a za zamkniętymi drzwiami z pewnością twórcy rozrysowali sobie już dalsze plany. Fox siedzi cicho i zapewne czeka z podjęciem decyzji na wyniki X-Men: Apocalypse. To zresztą niepokojące, że tak naprawdę nic nie wiemy na temat kolejnych produkcji nie licząc kolejnego (i ostatniego) Wolverine’a, kontynuacji Deadpoola i - najwyraźniej zawieszonego w produkcji - Gambita.
Mam ogromną nadzieję, że najnowszy film się nie tylko zwróci, ale wpływy z biletów nakłonią wytwórnię do nakręcenia kolejnych produkcji. Liczę na - przynajmniej! - kolejną trylogię, w której dotychczasowi bohaterowie usunęliby się w cień dając zabłysnąć nowemu narybkowi. Potencjał jest ogromny, a nadzieję na kontynuację serii daje - obecna w niemal każdym filmie o superbohaterach - scena po napisach.
Nie ma też co ukrywać - na nowe produkcje czekam z wypiekami na twarzy, bo X-Men: Apocalypse zostawia widza usatysfakcjonowanego, ale jednocześnie z ogromnym poczuciem niedosytu.
PS Jeśli tak jak ja jesteście fanami wszelkiej maści superbohaterów, starwarsów i reszty geek-stuffu, to zapraszam na nasz facebookowy Nerdcorner! Dajcie lajka, żeby nie przegapić wrzucanych przez nas ciekawostek dotyczących komiksów, hitowych blockbusterów, rozlicznych seriali i ikonicznych herosów.