Batman v Superman to film, którego nie umiem ocenić jednoznacznie negatywnie - recenzja Spider's Web
Rzadko się zdarza, żeby film wywołał we mnie aż tak sprzeczne emocje. Batman v Superman jest strasznie nierówny - tak, jakby oprócz Zacka Snydera swoją wersję kręcił stażysta, a jeszcze ktoś inny połączył dwa filmy w całość. Nie sposób jednak ocenić Świtu sprawiedliwości jednoznacznie negatywnie. To nie jest kolejna klapa pokroju ostatniej Fantastycznej Czwórki, a całkiem solidny film, który nie infantylizuje opowieści o bogach chodzących między ludźmi.
Wiele osób narzeka na przesyt filmów bazujących na komiksach. Rokrocznie dostajemy kilka produkcji tego typu - kolejne odcinki serii od kilku różnych wytwórni i mniej lub bardziej udane one-shoty. Marvel od pierwszego Iron Mana pieczołowicie buduje swoje filmowe uniwersum, a kolejne produkcje są ze sobą ściśle powiązane.
W przypadku komiksów DC dopiero teraz obserwujemy narodziny kinowej Ligi Sprawiedliwości.
Batman v Superman to kontynuacja Man of Steel z 2013 roku. Podtytuł filmu to Świt sprawiedliwości, a DC chce przygotować odpowiedź na Avengersów. Do teraz wprowadzono Supermana, Batmana i pobieżnie Wonder Woman - a dołączą Cyborg, Flash i Aquaman, co zresztą w filmie Snydera przypomniano w mało subtelnej scenie.
Marvel łączy wszystkie produkcje, a seriale DC - Arrow, Flash, Supergirl, Legends of Tomorrow i Gotham - nie mają nic wspólnego z nowym uniwersum filmowym. Trylogia Batmana nakręcona przez Nolana to zamknięty rozdział, Christian Bale porzucił strój nietoperza, a nowy Batman to ciągle wielka niewiadoma.
Jak wypadł ten nowy i kontrowersyjny Batman?
Wygląda też na to, że miałem nosa! Kolejny aktor wcielający się w Batmana, tak jak się spodziewałem, podołał zadaniu. Ben Affleck był mocno krytykowany po ogłoszeniu jego angażu - nie mniej niż, jak się okazało, genialny Heath Ledger po osadzeniu go w roli Jokera w nolanowskiej interpretacji Mrocznego Rycerza.
Krytyka wyboru odtwórcy roli Batmana była niesłuszna. Affleck sprawdził się zarówno jako Bruce Wayne - który odgrywany przez Bale’a był pustą skorupą - jak i jako Batman. Zbroja przygotowana do walki z Supermanem wypadła też znacznie lepiej, niż pancerz Hulkbuster, przywdziany niedawno przez Iron Mana.
Chętnie obejrzę Bena Afflecka w roli Batmana ponownie.
Świetnym pomysłem było pominięcie kolejnej “origin story” tej postaci rozwleczonej na pół filmu. Zack Snyder zakłada, że widzowie znają postać Batmana na tyle, że nie trzeba było go po raz kolejny przedstawiać. Mroczny Rycerz zagrany przez Afflecka jest zmęczony trwającą dwie dekady walką z przestępczością.
Dobrze wiemy, jaka jest przeszłość Batmana. Fani wyłapią smaczki w postaci kostiumu Robina zakatowanego przez “psychopatę w stroju klauna” w jaskini Batmana. Chętnie zobaczyłbym prequel do Batman v Superman, opowiadający o młodości Bruce’a, ale nawet bez tego wprowadzenia Affleck był w tej roli wiarygodny.
Ile jest Bruce’a Wayne’a w Batmanie?
Batmanów na dużym ekranie widzieliśmy już wielu. Wydano kilka serii filmów, a czarny kostium przywdziewała już cała rzesza aktorów. Podobnie jak w przypadku Jamesa Bonda, nie sposób oceniać kolejnego odtwórcy tej roli bez porównywania go do poprzedników.
Nowy Batman jest zmęczony, brutalny i… nie stroni od znęcania się nad przestępcami. Chcąc powstrzymać Człowieka ze Stali staje się coraz mroczniejszy i przechodzi kolejne granice. Batman wie, że do powstrzymania Supermana przygotowywał się całe życie, a rozprawienie się z kosmitą jest jego obowiązkiem.
Utrzymuję zdanie, że Batman v Superman nie jest arcydziełem.
Nie położył tego filmu jednak aktor wcielający się w główną rolę - ba, ten zgorzkniały, dojrzały, podstarzały i brutalny Batman grany przez Afflecka przypadł mi do gustu… tak samo jak zawadiacki i pełen silnych emocji Bruce Wayne, w kontraście do zblazowanego i zdystansowanego Bale’a.
Pomysł postawienia Supermana i Batmana po dwóch stronach barykady nie jest nowy - ba, on nawet się przejadł. Wielokrotnie widzieliśmy to w komiksach, a nawet fabuła gry i serii komiksowej Injustice opiera się o podobny schemat. Nie oznacza to, że formuła nie sprawdziła się w kinie!
Nikt tu nie ma racji.
To, że obie strony tytułowego konfliktu nie są bez skazy, dodaje filmowi Batman v Superman wiarygodności. Mamy dwóch bohaterów, ale tak naprawdę nie sposób opowiedzieć się za żadną ze stron. Mroczny Rycerz chce ubić kosmitę nie zważając na jego czyste intencje, a kosmita nie bierze odpowiedzialności za swoje czyny.
Obaj bohaterowie stawiają się ponad prawem - ale tak jak policja w Gotham pomaga dojrzałemu Batmanowi i traktuje go jak swojego, mimo jego wątpliwych metod ocierających się o tortury, tak komentarze fikcyjnych polityków, celebrytów i manifestujących przeciwko Supermanowi ludzi nie nastrajają optymistycznie.
Człowiek i technologia kontra obcy o mocy boga.
Batman v Superman porusza temat “bogów chodzących pośród nas” - jednostek o nadludzkiej mocy, których nie sposób okiełznać. Fikcyjne społeczeństwo w nowym filmowym uniwersum DC jest podzielone i nikt nie ma dobrej odpowiedzi na to, jak problem Supermana i innych metaludzi należy rozwiązać.
Superman ma czyste intencje i chce pomagać. Bruce za to był świadkiem zniszczeń w Metropolis, które oglądaliśmy w Człowieku ze Stali. Superman podczas walki z Generałem Zodem zniszczył wtedy pół miasta, co doprowadziło do śmierci wielu ludzi - w tym pracowników Wayne Enterprises.
Batman wychowany w Gotham bierze sprawy w swoje ręce.
Pojedynek obu bohaterów jest po prostu niesamowity, a w dodatku… nie wiadomo komu tutaj kibicować! Obie postaci mają swoje racje, ale ze względu na dotychczasowe wydarzenia stają przeciw sobie. Montaż tych kameralnych scen walki jest mistrzowski, a muzyka Hansa Zimmera jak zwykle wywołuje ciary na plecach.
Nie sposób nie wspomnieć o postaci Lexa Luthora. W nemesis Clarka Kenta wcielił się Jesse Eisenberg i muszę przyznać, że miał naprawdę ciekawy pomysł na tę postać. Mam jednak wrażenie, że starał się wczuć w nią aż za bardzo, przez co ta kreacja zakrawała o karykaturę.
Coś się… coś się zepsuło.
Lex Luthor jest jednym z antagonistów, który ma podobne cele co Batman - powstrzymanie groźnego kosmity - ale brakuje mu sumienia i jego prawdziwe motywacje są momentami niejasne. Momentami zastanawiałem się, czy nagle nie zrobi sobie makijażu i nie zacznie się histerycznie śmiać niczym pewien znany klaun.
Batman v Superman zostało porządnie skrócone - z 3 godzin do 2 godzin i 30 minut - i to naprawdę widać. Nie mogę się doczekać wersji reżyserskiej, która może okazać się znacznie lepszym filmem - ale w tej wersji, która trafiła do kina, ostatnie kilkadziesiąt minut okazało się sporym rozczarowaniem.
Na domiar złego pojawił się Doomsday.
Nie będzie to raczej spoilerem, jeśli napiszę, że Batman i Superman po zakończeniu okładania się po mordach stają ramię w ramię przeciwko jeszcze większemu zagrożeniu, a obok nich pojawia się Wonder Woman - to widzieliśmy w końcu na plakatach i w zwiastunach. Problem w tym, że… tej zmiany nie było.
Batman i Superman byli wiarygodni aż do kulminacyjnego momentu swojej walki. Snyder tak skupił się na efekciarstwie, że fabuła od tego momentu przestała mieć znaczenie. Lois Lane z “kobiety z jajami” stała się li tylko damsel in distress, a Batman kilka minut po walce na śmierć i życie nazwał Supermana przyjacielem.
Doomsday, który pojawił się w zakończeniu, został spaprany tak jak Deadpool - ten pierwszy z Wolverine’a: Genezy.
Na dobrą sprawę tego wielkiego złego mogłoby w ogóle nie być. Wolałbym, gdyby kulminacyjnym momentem filmu była właśnie walka - Bruce kontra Clark. Doomsday to maszkara, która mogłaby zostać świetnym antagonistą w poświęconym mu filmie - a sprowadzono go do roli generycznego golema wyzwalającego z siebie fale energii.
Cały konflikt bohaterów nagle wyparował, a napięcie zeszło bez wyraźnego powodu. Doomsday został przerysowany i to nawet pamiętając, że Batman v Superman to adaptacja komiksu. Pozwolę sobie tutaj na delikatny spoiler, żeby to zobrazować - walka z nim rozpoczęła się od wystrzelenia głowicy nuklearnej.
Dalej mieliśmy już grę świateł i festiwal absurdu gorszy niż w poprzedzającym ten film Man of Steel i wszystkich filmach Michaela Baya razem wziętych.
Kiepskie zakończenie nie przekreśla oczywiście filmu, dlatego dziwię się druzgoczącym recenzjom w zagranicznej prasie. Nie da się jednak ukryć, że brak sensownej konkluzji nie był jedynym problemem. Nie wszyscy aktorzy stanęli na wysokości zadania, a Gotham i Metropolis zlały się w jedno miasto.
W Batman v Superman próbowano upchnąć zbyt wiele wątków. Ciekaw jestem, na ile to wina reżysera, a na ile studia i księgowych, którzy chcieli bezrefleksyjnie kopiować filmy konkurencji. Tym bardziej jestem ciekaw, jak na tle Batman v Superman wypadnie nadchodzący Kapitan Ameryka.
Tegoroczny blockbuster Marvela o podtytule Civil War poruszy w końcu podobną tematykę co film Snydera.
Tu i tu mówi się o konieczności nadzoru państwa nad jednostkami o nadnaturalnych zdolnościach. Tu i tu mamy konflikt dwóch bohaterów: człowieka wykorzystującego technologię (Iron Man) i niemal boga (supersilny Kapitan Ameryka). Po produkcjach Marvela spodziewam się jednak typowej popcornowej rozrywki.
Batman v Superman nie był tak osadzony w naszej rzeczywistości jak trylogia Nolana, ale był to najbardziej patetyczny superbohaterski film ostatniej dekady. Nie przeszkodziło to we włożeniu kilku bohaterom w usta suchych one-linerów, które pasowałyby do Avengersów, a tutaj wypadały po prostu źle.
Nie mogę się jednak zdobyć na większą krytykę, co może być związane z moim nastawieniem. Po pierwszych zagranicznych recenzjach miałem wrażenie, że dostaliśmy kolejnego gniota pokroju najnowszej Fantastycznej Czwórki. Okazało się, że Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, to po prostu niezły film.