AGRAFKA I TAŚMA, czyli ponadczasowa prostota
Bez czego nie można śnić o rekordach świata w lekkiej atletyce? Bez pulsometru? Bez zegarka sportowego? Bez skarpetek kompresyjnych? Bez startowych butów? Bez technicznej odzieży?
A gdzieżby tam. O rekordach nie można śnić bez agrafek.
Można ćwiczyć mordercze interwały. Można opychać się sportowymi odżywkami. Ale zanim na mecie usłyszymy „We are the Champions”, trzeba sięgnąć po agrafki.
Owe agrafki - z reguły w liczbie czterech - służą do jednego celu: przypięcia numeru startowego. Zobaczycie je na wszelkich imprezach amatorskich ale i tych całkiem profesjonalnych.
Przypinałem nimi swoje numery startowe podczas kilku amatorskich biegów. I niemal wszyscy wokół robili to samo, dziurawiąc swoje piękne i wyrafinowane smartkoszulki.
Pewnego dnia zacząłem się więc przyglądać, jak robią to zawodowcy. Licząc oczywiście na jakieś bardziej wyrafinowane rozwiązanie. W końcu żyjemy w XXI wieku.
Z zaskoczeniem odkryłem jednak, że profesjonaliści też zwykle używają agrafek.
Przyjrzyjcie się na przykład zdjęciom znakomitego polskiego maratończyka Henryka Szosta - agrafki na jego koszulce rządzą. Mało tego - obejrzyjcie zdjęcia najszybszego człowieka świata, Usaina Bolta z olimpiady w 2012 roku w Londynie. Bolt też biegł z agrafkami! Tak samo niedawno, podczas londyńskiej edycji Diamentowej Ligi.
W sporcie można więc zobaczyć cuda na kiju, kosmiczne technologie i przetaczanie krwi, a w końcu i tak trzeba przypiąć numer startowy na agrafkę. Stroje sportowców mogą być testowane w tunelach aerodynamicznych, a na końcu i tak dynda numer startowy przypięty agrafkami. Dynda - to właściwe określenie. Zobaczcie, jak luźno powiewają te numery na koszulkach lekkoatletów. Jak zaburzają aerodynamikę, o która tak skrzętnie dbają producenci strojów sportowych. A przynajmniej zapewniają o tym w materiałach reklamowych.
Dlaczego więc sportowcy walczący o ułamki sekund nie przejmują się tymi spowalniającymi – przynajmniej teoretycznie – elementami stroju? Czy nie woleliby zawsze nosić obłych koszulek bez powiewających elementów?
Rzecz w tym, że lekkoatleci na różnych mityngach dostają różne numery. Dlatego nie noszą koszulek jak Ronaldo ze swoim nazwiskiem i numerem w drużynie. Biegacze, tyczkarze, miotacze za każdym razem muszą do koszulki przytwierdzić inny numer. I jak dotąd nie wynaleziono niczego bardziej skutecznego, niż agrafka. Chociaż, jak wspomniałem – i jak niektórzy wiedzą – mamy wiec XXI.
Czasami można spotkać również inne rozwiązania, na przykład pasy do mocowania numerów startowych. Zobaczymy je najczęściej na zawodach triatlonowych albo wśród amatorów biegania. Ich główna zaleta polega na tym, że nie trzeba dziurawić koszulek. A po agrafkach niekiedy zostają ślady. Ale prawdę mówiąc owe pasy wśród zawodowców to raczej rzadkość.
Niektórzy próbują też numery przyklejać albo przyszywać. Albo nawet kombinują z magnesami. Co by jednak nie robić, w efekcie numery startowe i tak zawsze dyndają.
Agrafka może zostać przypięta również w bardziej wyrafinowany sposób, niż tak po prostu, zwyczajnie. Ponoć przymocowanie jej poziomo mniej niszczy koszulkę. Ponoć zapięcie jej po wewnętrznej części koszulki poprawia aerodynamikę.
Jak więc widać postępują próby uczynienia agrafki narzędziem na miarę trzeciego tysiąclecia.
Świat wyrafinowanych nowoczesnych technologii też ma swoją agrafkę. To taśma zwana gaferską. Albo zwykła izolacyjna.
Zobaczycie ją na koszmarnie drogich kamerach filmowych, które nagrywają obraz w tylu „K”, że nie sposób dostrzec gołym okiem. I kosztujących tyle, że nie chce się uwierzyć, ile zer może znaleźć się na rachunku. Ale jak coś trzeba przymocować w niestandardowy sposób, to operator kamery i tak najchętniej sięga po taśmę. Czasami jakaś lampa nie daje się przykręcić albo brakuje miejsca dla mikrofonu - wszystkiemu zaradzi taśma.
Ile to ja już widziałem drogich kamer poobklejanych taśmami! To trochę tak, jakbyśmy do samochodu Formuły 1 montowali koła na gumki recepturki. Z tą różnicą, że samochód rozpadnie się na początku wyścigu, a kamera z powodzeniem dotrwa do końca zdjęć. A może nawet film dostanie Oscara za zdjęcia.
Można bowiem szukać przeróżnych przelotek, różnych mocowań, ale to czasami syzyfowa praca.
A taśmą da się połączyć wszystko ze wszystkim.
I jeszcze uporządkować dowolne swobodnie zwisające kable. Nie wygląda to zbyt pięknie ani nawet schludnie, ale po prostu działa.
Taśma gaferska to też ulubiony teatralny rekwizyt. Wszystko da się nią skleić, nawet akcję niezbyt dobrej sztuki. Bez taśmy gaferskiej teatralna obsługa sceniczna czuje się chyba naga.
Czarną taśmę kochają też zawodowi fotografowie, tu już trochę dla „stylówy”. Jak świat długi i szeroki, profesjonaliści – szczególnie fotografowie agencyjni i prasowi - zaklejają taśmą nazwę sprzętu. Nie zobaczycie na ich korpusach nazwy Canon albo Nikon, ale naklejony w tym miejscu kawałek czarnej taśmy. Z jednej strony to trochę moda, trochę taki szpan podkreślający przynależność do zawodowego cechu. Ale z drugiej strony całkiem racjonalna praktyka. Sprzęt z zaklejoną nazwą trochę mniej rzuca się w oczy. Złodziej go z daleka błyskawicznie nie wypatrzy, a i fotografowana osoba później dostrzeże.
Nie wierzycie? Zaklejcie taśmą nazwę, połóżcie aparat na biurku, odejdźcie parę kroków i spójrzcie na sprzęt.
Zapewne przekonacie się, że aparat nagle bardziej wtopił się w tło. Zaklejenie tego białego firmowego napisu – kontrastującej bieli na czarnym korpusie - powoduje, że fotograf staje się zauważalny te kilka sekund później. Do niewidzialności jeszcze droga daleka, ale i te kilka sekund czasami bardzo się przydaje. Aparat oklejony taśmą wygląda też trochę gratowato, mniej przyciągając uwagę miłośników cudzej własności.
Czarna taśma przydaje się fotografom do jeszcze jednego celu – zaklejenia wbudowanego flesza. Zawodowcy go nie znoszą. Nigdy nie fotografują z wykorzystaniem wbudowanego flesza. Kiedy więc kupują aparat z wbudowanym flaszem - posiadają go dziś nawet niektóre profesjonalne aparaty - natychmiast go zaklejają, żeby się przypadkiem kiedyś nie podniósł, wywołując błysk, popłoch i uśmiech zażenowania wśród innych zawodowców. (Jak ktoś cierpi na przekonanie, że żaden aparat profesjonalny nie posiada wbudowanego flesza, to niech się wybierze na jakąś „zwyżkę” prasową podczas większych imprez – zobaczy tam choćby całkiem sporo Canonów 7d).
Przykłady te obrazują jedno - banalne rozwiązania potrafią przeżyć wszelkie rewolucyjne zmiany. Sportowcy mogą dziś używać odzieży ze znacznie bardziej wyrafinowanych materiałów, niż kilkadziesiąt lat temu, kamery mogą mieć wbudowane skomplikowane systemu autofocusa, o których nie śnił nawet Orson Welles, a niektóre proste rozwiązania potrafią przeżyć te wszystkie epoki i wciąż cieszyć się powodzeniem.
Właściwie dlaczego? Jak to się stało, że przez dziesięciolecia nie wynaleziono lepszych rozwiązań?
Podejrzewam, że nawet jeśli pojawią się samobiegające buty i kamery zastępujące reżyserów, to i tak wciąż będą w użyciu agrafki i taśmy. Agrafka i taśma to triumf prostoty nad wyrafinowaniem. Najszybsze procesora przechodzą do lamusa, a agrafka i taśma wciąż cieszą się powodzeniem. Można by więc stwierdzić, że moc procesorów przemija, a moc agrafki i taśmy jest ponadczasowa.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
* Wszystkie zdjęcia mają charakter ilustracyjny i pochodzą z serwisu Shutterstock