O sztuce podchodzenia i znikania
„Lustrzanką” coraz trudniej zrobić zdjęcie. Na szczęście coraz łatwiej smartfonem.
Umiejętność robienia zdjęć to między innymi zdolność roztapiania się w tłumie. Im fotograf mniej widoczny, tym ma większą szansę na ciekawy kadr. Szczególnie w fotografii ulicznej.
Niestety w ostatnich latach „lustrzanki” zaczęły zwracać na siebie uwagę jak raper obwieszony złotem.
Kiedy podróżuję, ludzie coraz częściej zauważają, że mam ze sobą „lustrzankę”. Typowa reakcja: ciężki aparat, ale zdjęcia pewnie wyjdą świetne.
Zwykle w czasie takiej wymiany słów wyczuwam pewne zdumienie mojego rozmówcy. Jest zaskoczony, że komuś chce się nosić taki ciężki aparat.
To trochę zaskakujące. Kilka lat temu w ogóle nie spotykałem się z takimi reakcjami. „Lustrzanka” w ciekawszych miejscach świata nikogo nie dziwiła. Była naturalną częścią turystycznego ekwipunku. Jeżeli już ktoś podejmował trud podróży na koniec świata, to zabierał ze sobą zwykle poważny aparat. Podróż przecież trwa krótko, a zdjęciami można się cieszyć do końca życia.
Kiedyś tachanie „lustrzanki’ nawet na najwyższe szczyty świata było oczywistością. Dziś wspinacze wolą GoPro. „Lustrzanka” wywołuje wśród ludzi takie zdumienie, jakbyśmy kilka lat temu zabrali ze sobą jakiś aparat wielkoformoatowy. Kojarzy się już głównie z profesjonalistami, a nie zwykłymi fotopstrykaczami, którzy robią zdjęcia tylko dla swojej przyjemności a nie dla pieniędzy. Bo też ci fotopstrykacze rzeczywiście sami coraz rzadziej sięgają po „lustrzanki”.
Czyżbyśmy stali się bardziej wygodniccy? Nagle zapadliśmy na cherlawość, więc musimy dbać o jak najmniejszy ciężar zabieranego bagażu?
Niekoniecznie. Po prostu jeśli wystarcza nam jakość zdjęć z niewielkiej kamery, to po co ciągnąć ze sobą kolosa? Wciąż niektórzy – choć coraz mniej jest takich – zabierają ze sobą zupełne niepotrzebnie „lustrzanki”, mimo, że wystarczyłyby im „kompakty” albo nawet smartfony. Rezygnowanie z „lustrzankowego” obciążenia jest całkiem naturalne i mądre, ale zaskakuje mnie tempo zmian. Jak się okazuje, nawet wieloletnie przyzwyczajenia ludzi można bardzo szybko zmienić. Jeszcze wczoraj niemal wszyscy pakowali do plecaka albo walizki swoją „lustrzankę”. Dziś ich aparat mieści się w kieszeni.
Zresztą co tam „lustrzanka” – już nawet niezbyt duże „bezlusterkowce” przygodnym obserwatorom kojarzą się z zawodowcem. Bo przypominają przecież z wyglądu „lustrzanki”, a niektórzy nawet wymieniają w nich obiektywy. Już każdy tubylec chętnie wziąłby od posiadacza takiego aparatu pieniądze za pozowanie, bo jak ktoś fotografuje czymś tak zawodowym, to każde zdjęcie sprzeda za duże pieniądze na okładkę „National Geographic” a nie wklei do rodzinnego albumu.
To wszystko spowodowało jedną istotną i przykrą zmianę. „Lustrzanka” stała się piekielnie inwazyjnym narzędziem.
Szalenie zwraca na siebie – i posługującego się nią fotografa – uwagę. Jeśli dziś ktoś chce zrobić dyskretnie ciekawą fotkę, to lepiej sięgnąć po smartfona.
Mówię to całkiem poważnie, kierując się nie tylko swoimi doświadczeniami, ale też osób, które na co dzień żyją z fotografii. Już jakiś czas temu zauważyli, że niekiedy sięgnięcie po telefon jest lepszym rozwiązaniem, niż wyciąganie z torby „lustrzanki”. I czasami sami korzystają z tego rozwiązania.
Powód tego może wydawać się zaskakujący. Otóż telefonopstrykaczy ludzie traktują z mniejszą uwagą. Ze smartfonem można podejść do kogoś na kilkadziesiąt centymetrów, nie powodując nadmiernego zdziwienia. Co najwyżej zostanie się uznanym za głupka. Nie jest to wygórowana cena za dobre zdjęcie.
Podchodzenie to bardzo ważna rzecz w fotografii.
Jeden z moich znajomych kiedyś stwierdził, że najfajniejsza rzecz, jakiej się nauczył ode mnie podczas wspólnego wyjazdu, to właśnie podchodzenie blisko do fotografowanych osób. Wcześniej z reguły, tak jak większość turystów, fotografował wszystko z daleka. Świat tak widziany jest niezbyt ciekawy. Ludzie to małe figurki. Zdjęciom brakuje głównego tematu. Wszystko jest jednostajne.
Niestety właśnie w tym podchodzeniu coraz bardziej przeszkadza „lustrzanka”. Za jej sprawą stajemy się widoczni, jakbyśmy właśnie zajechali ferrari i to białym a nie czerwonym. Jeszcze kilka lat temu był to znacznie mniejszy problem. Z „lustrzanką” dużo mniej rzucaliśmy się w oczy niż dzisiaj.
Jednak posiadanie „lustrzanki” wciąż nie gwarantuje profesjonalnych zdjęć. O czym często nie wiedzą przygodni obserwatorzy oraz sami fotografowie.
Mój syn niedawno kończył gimnazjum, zatrudniono więc fotografa do wykonania klasowego zdjęcia. Na odbitce stojący po bokach chłopcy są rozciągnięci jakby przejechał po nich walec. Fotograf użył obiektywu szerokokątnego. Choć fotografował w sali gimnastycznej i mógł odejść na tyle daleko, aby użyć wystarczająco długiej ogniskowej, żeby wszyscy wyglądali korzystnie. Mało tego - jednemu z chłopców z głowy wyrasta kolumna głośnikowa. Błąd na poziomie fotograficznego abecadła.
Dlaczego zawodowiec sadzi takie byki? Bo jest ślepy. Bo nie ma minimalnego nawet wyczucia obrazu.
Bo mu się tylko wydaje, że jest zawodowcem. „Lustrzanka” w jego ręku to jak młot pneumatyczny w dłoniach zegarmistrza.
To też znak współczesności. Coraz częściej będziemy spotykali tego typu „zawodowców”. Dziś zdecydowanie łatwiej zostać takim profesjonalnym – przynajmniej z nazwy - fotografem. Proces cyfrowy jest po prostu łatwiejszy, niż dawne użeranie się z chemikaliami. Błędy nic nie kosztują – wystarczy skasować zdjęcie. A klient i tak będzie zadowolony, bo kieruje się głównie ceną, a spraw związanych z jakością po prostu nie dostrzega. Dopóki cokolwiek widać na zdjęciu jest wystarczająco zadowolony. Tego typu profesjonaliści będą się więc mnożyć jak „Biedronki” w moim mieście.
W tym przypadku gorsze wypiera lepsze. To jeden z rezultatów coraz bardziej cyfrowego świata. Bo nie wszystko co nowsze okazuje się lepsze. Smartfony wydają się fantastycznym wynalazkiem ostatnich lat. Ale czy powinniśmy być zachwyceni tym, że nagle zaczęliśmy olbrzymią część życia spędzać wpatrując się w maleńki ekranik? Nagle smartfon stał się naszym najbliższym przyjacielem.
Zawodowi fotografowie kilkanaście lat temu bardzo nieufnie podchodzili do aparatów cyfrowych. Po prostu wyśmiewali – często słusznie – jakość zdjęć wykonywanych „cyfrówkami”.
Dziś techniczna jakość fotografii cyfrowej jest już znakomita. Ale mocno pogorszyła się jakość wielu nowych adeptów zawodu fotografa.
Zawodowość fotografa, który robił zdjęcie klasy mojego syna sprowadzała się do jednej jedynej cechy - posiadania „lustrzanki”. Nie mam wątpliwości, że taki zawodowiec może zaproponować konkurencyjne ceny.
Gdybyście chcieli, żebym wam pokazał, jak zrobić szpagat, to też niewiele zapłacicie. I tak mi nie wyjdzie, ale pieniądze chętnie przyjmę.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.