Piotr Lipiński: IPHONE PRZEKLĘTY, czyli moje ucho rządzi
Doprowadza mnie do szału. Zaraz rzucę nim o ścianę. Żyje się nam razem coraz gorzej. Mój iPhone przeklęty.
Prawda jest taka: mój iPhone od dłuższego czasu znakomicie nadaje się do wielu celów, poza rozmowami telefonicznymi. Ale przecież Apple wynalazło telefon na nowo. Może gadanie przez niego to przeżytek? Od jakiegoś czasu przecież służy jako luksusowa biżuteria. Pod tym względem rzeczywiście nie mogę mu niczego zarzucić.
Ale z rozmowami jest niestety problem. Polega na tym, że kiedy ktoś do mnie dzwoni, ja odbieram, przez chwilę coś słyszę, a następnie rozpoczyna się festiwal dziwnych odgłosów i tracę kontakt z rozmówcą. Czyżby iPhone dawał do zrozumienia, że interlokutor nie ma nic ciekawego do powiedzenia? Wyjaśnienie nie jest jednak wcale tajemnicze i nie kryje w sobie żadnej magii Apple. Ot, po prostu moje ucho zaczęło rządzić telefonem.
W zasadzie ucho nie powinno dowolnie sterować iPhonem, bo smartfon przytknięty do głowy ma wygaszony ekran. Ale od jakiegoś czasu wystarcza minimalne odsunięcie (albo jakaś specyficzna faza księżyca) i ekran rozświetla się wieloma funkcjami do wyboru. A resztą już zajmuje się moje ucho.
Pół biedy, gdy ucho wybiera jakieś losowe cyferki. Gorzej, gdy raptownie włącza Face Time albo ze złośliwą gracją po prostu naciska guzik wyciszenia telefonu. Ja się drę do mikrofonu, a moje ucho cieszy się, że nic nie dociera do rozmówcy.
Od dawna podejrzewam, że w świecie mamy do czynienia nie tylko ze złośliwością przedmiotów martwych. Równie podstępne potrafią być części naszego ciała. Na przykład nogi łamią się na nartach zwykle podczas ostatniego zjazdu. Mnie kiedyś również wykręciły taki numer. Dzięki temu dowiedziałem się, że opiekę zdrowotną mamy co prawda darmową, ale owa darmowość nie dotyczy przyszpitalnych parkingów.
Wracając do iPhone’a – pomyślałby ktoś, że ta wada dotyczy tylko mojego egzemplarza. Niestety moja żona ma takie same problemy. Nawet częściej ode mnie. Może któraś aktualizacja oprogramowania sprawiła, że czujnik badający odległość słuchawki od głowy działa trochę inaczej? Szybciej, niż kiedyś, włącza ekran, a moje ucho wyczynia swoje harce? A może wytłumaczenie jest prostsze? Jakoś jednak nie chce mi się go szukać w Internecie. Lato mamy jak na to zbyt gorące.
Do moich żalów dodam jeszcze jeden, dość oczywisty, który łączy wszystkich użytkowników iPhone’ów. iPhone stał się modelem na uwięzi. Samsung wyśmiewa się w swojej reklamie z użytkowników iPhone’ów, którzy wszędzie rozglądają się za gniazdkami z prądem. Niestety – taka jest smutna rzeczywistość. Dziesięcioletnia – albo i starsza - Nokia 6310, którą kiedyś odziedziczył po mnie teść dłużej trzyma na baterii, niż mój iPhone. Gdyby samochody rozwijały się tak jak smartfony to dziś paliłyby pewnie dwieście litrów na sto kilometrów. Pod względem zużycia paliwa ścigałyby się z rakietami kosmicznymi.
Na moje problemy pewnym rozwiązaniem jest odruch Pawłowa. Wytworzyli go u mnie operatorzy komórkowi. Kiedy mijają dwa lata, zaczynam nerwowo przebierać nogami na myśl o przedłużeniu umowy i kupieniu nowego telefonu.
Kiedyś miałem aparat stacjonarny i nie zmieniałem go przez kilkanaście lat. Dzwonił wciąż tak samo. Ale z „komórkami” od początku było inaczej. Niezbyt racjonalna pogoń za nowościami skutecznie zmniejszała mój stan konta.
Tak więc mógłbym się spodziewać, że moje problemy z iPhonem skutecznie rozwiąże najbliższa zmiana aparatu. Niestety – nic z tego. Apple przywiązał mnie do siebie. Na iOS kupiłem tyle programów, że teraz żal je porzucać i odbudowywać kolekcję na innej platformie. To trochę podobne do problemów fotografów, którzy „wchodzą” w jakiś system. Jak już się nagromadzi sporo „szkieł” do Canona czy Nikona, to później trudno zmienić firmę. Musiałoby dojść do poważnego sprzętowego trzęsienia ziemi, żeby zacząć budowę swojego systemu od początku.
Moje uzależnienie od iOS jest niezbyt racjonalne. Przed takim podejściem broniłem się w przypadku komputerów. Chociaż bardzo sobie cenię ekosystem Apple, to jednak do pracy używam oprogramowania, z którym łatwo mógłbym się przenieść na inną platformę. To przede wszystkim Microsoft Word i Adobe Lightroom.
Gdyby nagle Apple zaczęło się staczać w przepaść beznadziejność, zabieram moje zabawki i przenoszę się do piaskownicy Microsoftu. Lubię wygodę zamkniętego systemu, ale wolę w kieszeni mieć klucz do furtki.
Takie właśnie podejście spowodowało, że nie wpadłem w panikę, kiedy Apple ogłosiło niedawno, że przestaje rozwijać swój program do obróbki zdjęć Aperture. W sumie to dobrze. Przynajmniej człowiek nie musi się zastanawiać, co wybrać, Aperture czy Lightrooma. Zawsze dobrze znaleźć jakiś pozytyw - ukradną nam samochód, to fajnie, będziemy mieli nowy.
Z Aperture zrezygnowałem ze dwa lata temu i przesiadłem się na Lightrooma, bo ten rozwijał się zdecydowanie szybciej. Adobe wyraźnie odskoczyło Apple’owi. Ale ja miałem wrażenie, że wyścig skończył się przegraną Apple na jego własne życzenie. Jakby firma po prostu uznała, że rezygnuje z produktu, na którym za mało zarabia. Przesiadka na Lightrooma trochę trwała i nieco bolała, ale przynajmniej była skutkiem mojego wyboru, a nie decyzji twórcy software'u, że przestaje go rozwijać.
Teraz świat Apple duma, czy firma porzuci również swój sztandarowy produkt do obróbki filmów, czyli Final Cuta. Wcale bym się nie zdziwił. Skoro planuje połączenie iPhoto i Aperture, to czemu nie połączyć iMovie i Final Cuta? Zwłaszcza, że iMovie cały czas się zmienia. Rozwinęło się już tak bardzo, że potrafię go obsługiwać. Jeszcze niedawno bez problemu dawałem sobie radę z zawodowym oprogramowaniem do montażu filmów, a z amatorskim - kompletnie. Dopiero ostatnia wersja iMovie spowodowała, że potrafię w nim coś skleić.
Wygląda na to, że Apple świadomie oddaje profesjonalny rynek Adobe, o swoich podejrzeniach pisałem już kiedyś w Spider’s Web. Bo co prawda Aperture i iPhoto ma się połączyć w jeden program, ale jakoś nie wyobrażam sobie, żeby interfejs był wystarczająco prosty dla amatorów, a możliwości odpowiednie dla zawodowców. Podwójny interfejs z trybem powiedzmy „uproszczonym” i „eksperta”? Nie wyobrażam sobie takiego łamańca w programie Apple. Firma prędzej dorzuci trochę łatwych w obsłudze funkcji, ale będzie ich za mało, aby zadowolić profesjonalistów.
Ale przynajmniej jedno jest kapitalne w dzisiejszych roszadach komputerowych. Proces zmiany maszyny jest w miarę bezbolesny. Kiedyś przenoszenie danych, instalowanie oprogramowania ciągnęło się całymi dniami.
Dziś, dzięki „chmurom”, wciąż potrafi potrwać kilka godzin, ale przynajmniej komputer sam wykona mnóstwo czynności. Moje ostatnie dwa komputery wymagały tylko zainstalowania oprogramowania, ale z danymi – czyli tym co najważniejsze – w ogóle nie musiałem „walczyć”. Jedne przeskoczyły z Dropboksa, inne z Google Drive.
Jedyny większy problem to ciągle zdjęcia. Te egzystują na zewnętrznych dyskach, ale niestety nie widzę dobrego rozwiązania, które pomogłoby mi trzymać w sieci kilkaset tysięcy zdjęć, w większości RAW-ów. Pomijając koszt magazynowania, podstawowy problem, to synchronizowanie takiej kolekcji. Przepustowość mojego łącza internetowego w ogóle nie nadaje się do takich rozwiązań. I obawiam się, że jeszcze długo nie będzie nadążało za przyrostem fotokolekcji. Ale technologie zaskakują. Może moje łącze nagle stanie się sto razy szybsze.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje naPiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
Zdjęcia pochodzą z Shutterstock.