Piotr Lipiński: KOGO STAĆ NA IPHONE’A, czyli szczupli jedzą suchy chleb
Zawsze chciałem mieć Porsche 911. Co dobitnie świadczy, że jestem facetem albo Marylą Rodowicz.
Pragnienie w sumie umiarkowanie oryginalne. Można by wręcz powiedzieć, że to kryzys wieku średniego. Ale wspominam o nim, bo chyba nie każdemu przyjdzie do głowy moje dziwaczne uzasadnienie. Otóż chciałbym mieć Porsche 911 z jednego tylko powodu - natychmiast bym go sprzedał. A gotówkę wydał na coś bardziej przydatnego, na przykład trochę pamięci do komputera albo kilka pudełek lodów truskawkowych.
Na korzystanie z tego samochodu zwyczajnie mnie nie stać. Ubezpieczenie jest horrendalnie wysokie. Ale kiedy byłem nastolatkiem, podobne przeliczniki raczej nie przychodziły mi do głowy.
Takie przemyślenia towarzyszyły mi, kiedy przeczytałem ostatni półroczny raport PiperJaffray „Taking Stock with Teens”, dotyczący amerykańskich nastolatków. Z badań dowiemy się na przykład, że najcenniejsza w życiu młodzieży - przynajmniej przeliczając na wydane dolary - jest moda. A wśród amerykańskich dziewcząt niezwykle popularne są kosmetyki firmy MAC. To od razu skłania, żeby sprawdzić, co lubią wśród elektroniki. Choć akurat MAC nie ma nic wspólnego z Apple, bo już na początku brakuje mu „i”.
Ale to właśnie Apple pojawia się jako szczególny obiekt pożądania.
Z badań wynika, że aż 62 proc. amerykańskich nastolatków zamierza kupić iPhone'a, a tylko 23 proc. smartfona z Androidem. I wygląda na to, że ich marzenia są całkiem realne, bowiem już teraz 48 proc. z nich ma własnego iPhone'a, a pół roku temu miało 40 proc. Skąd oni na to biorą pieniądze? - tego nie badano. Choć oczywiście łatwo się domyślić, że z portfeli rodziców.
Tymczasem Europejczyków na iPhone'a nie stać. I to nie nastoletnich, ale dorosłych. W związku z tym istnieje spore prawdopodobieństwo, że przestaną go kupować. Tak przynajmniej sądzi Stephane Richard, prezes France Telecom. W wywiadzie dla amerykańskiego serwisu Bloomberg zasugerował, że po premierze nowego iPhone'a ten trend stanie się bardziej widoczny. Decyduje wysoka, iście europejska cena. Prezes France Telecom dodał, że tu u nas, na Starym Kontynencie, rynek bardzo się zmienia: coraz mniej ludzi kupuje najnowsze gadżety, coraz więcej zwraca uwagę na niską cenę. Niedługo do Ameryki będziemy docierać wpław.
To przykre, że amerykańskie nastolatki stać na to, co okazuje się zbyt drogie dla dorosłych Europejczyków.
Trudno. Może chociaż zapadną na otyłość, opychając się hamburgerami, a my pozostaniemy szczupli jedząc suchy chleb.
Prezes France Telecom mógł odbyć swoją podróż do USA między innymi dzięki mnie. Kupując w sieci Orange mojego iPhone’a zapłaciłem za niego tyle, że wystarczyłoby na zakup trzech greckich wysp. Jestem więc skrzyżowaniem amerykańskiego nastolatka i dorosłego Europejczyka. Spełniam pragnienia, na które mnie nie stać.
Po raz pierwszy jednak mam wrażenie, że trochę faktycznie przepłaciłem. Jeszcze dwa lata temu akceptowałem wysoką cenę, bo konkurencja nie zachwycała swoimi produktami. Ale kupując iPhone’a 5 miałem już sensowny wybór i chyba głównie siła przyzwyczajenia skłoniła mnie do sięgnięcia po produkt Apple.
Do niedawna dobrym uzasadnieniem było korzystanie z ecosystemu Apple. Ale w ostatnim roku zauważyłem u siebie zaskakujący trend. Zarówno na iPhonie, jak i na iMacu coraz rzadziej korzystam z apple'owego oprogramowania - poza systemowym rzecz jasna. Widzę to wyraźnie i po docku w iMacu, i po pierwszej stronie w iPhonie. Znikają z nich programy Apple szybciej, niż rozszerza się znany wszechświat.
Mobilne Safari doprowadzało mnie do szału dwoma paskami - jednym do wpisywania adresu, drugim do wyszukiwania. To co prawda drobiazg, ale wystarczający, żebym zainstalował Chrome.
Wybór przeglądarki to żaden problem - można korzystać z kilku, przesiadka z dnia na dzień to nie tak poważny decyzja, jak wybór między gorzką a mleczną czekoladą. Profesjonalne oprogramowanie jest istotniejsze. Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że Apple straciło przekonanie do rozwijania zawodowego softu. Nie wycofuje się z niego, coś tam dłubią na zapleczu, jednak kolejne wersje nie nadążają za konkurencją albo mijają się z oczekiwaniami rynku.
Graficy od dawna uwielbiali komputery Apple.
Ale korzystali na nich z programów Adobe - Photoshopa i InDesigna. Tego rynku Apple nigdy nie zaatakowało - poza obróbką zdjęć, o czym później wspomnę.
Apple jednak podjęło z powodzeniem walkę na rynku profesjonalnego oprogramowania do montażu filmów. Firma wykonała kiedyś fantastyczną robotę, projektując Final Cut Pro. Udało jej się zdobyć znaczną część rynku, zdominowanego przez Avida i Adobe. Duże osiągnięcie, bo konkurenci niesłychanie mocni, a zawodowcy to marudni konserwatyści, którzy nie gonią za każdą nowinka. Final Cut Pro to również jeden z nielicznych przykładów, kiedy produkt Apple był tańszy od konkurencyjnego. Montowałem w TVP na Final Cut Pro dwa swoje filmy dokumentalne, zrobiłem mnóstwo prywatnych projektów i muszę przyznać, że pracowało się na nim znakomicie. Czyli można było skupić się na pracy, nie myśląc o stronie technicznej.
A kiedy już Apple oswoiło ten rynek, kiedy z jego programu zaczęli korzystać najsłynniejsi na świecie hollywoodzcy montażyści, strzeliło sobie samobója. Wypuściło Final Cut X, który miał być rewolucyjnym rozwiązaniem, tyle że na razie wyglądał jak zabawka dla niedzielnych wideofilmowców.
Przesadzam. Final Cut X to program dla zaawansowanych amatorów. Ale nic więcej. Okrojono go z wielu funkcji, które posiadał poprzednik. W miarę kolejnych update’ów sporo przywrócono, ale jeśli znacie zawodowca, który polubił Final Cut X, to pewnie pochodzi z Marsa i ma zielony czubek na głowie. Po premierze niechęć do programu była tak wielka, że Apple zaczęło oddawać pieniądze niezadowolonym klientom. Niesłychane! To tak jakby Apple wymieniało iPhone’y z kiepską anteną, zamiast zalecać inny uchwyt dłonią.
Profesjonaliści pozostali raczej przy poprzedniej wersji Final Cut Pro
albo zaczęli używać oprogramowania konkurencji. Adobe odnotował 45-procentowy skok sprzedaży softu do montażu filmów.
„Zwija” się zamiast rozwijać również apple’owskie Aperture, służące do obróbki fotografii. Przeznaczone głównie dla zawodowców, w odróżnieniu od amatorskiego iPhoto. Aperture to reprezentant nowej kategorii oprogramowania, która powstała kilka lat temu. Wcześniej do obróbki zdjęć służył głównie Photoshop, skierowany jednak raczej do grafików, niż fotografów. Pewnego dnia pojawił się rewolucyjny RawShooter, przeznaczony tylko do zdjęć, a przede wszystkim „wywoływania” raw-ów. Ten pomysł zaskoczył, bo RawShooter zaproponował rozwiązania niesłychanie przyspieszające pracę. Adobe wykupiło RawShootera, a korzystając z jego doświadczeń wypuściło Lightrooma. Apple tymczasem zaprojektowało konkurencyjny program - Aperture.
Kilka lat z powodzeniem używałem Aperture - pozwalał zapanować nad kilkudziesięcioma tysiącami zdjęć i wydobyć z nich to, co najlepsze. Było nam ze sobą miło. Sprawdzałem też możliwości Adobe Lightroom, gdy pojawiała się nowa wersja. Działał sprawnie, ale nie do tego stopnia lepiej, aby odwiódł mnie od używania Aperture - zwłaszcza, że nigdy nie polubiłem jego wyglądu. W pewnym momencie jednak Aperture niemal stanął w rozwoju, a Lightroom nabrał rozpędu. Prawie rok temu rozstałem się z Aperture i udałem do sklepu w celu zakupienia Lightrooma - to była dobra decyzja.
Aperture ma dla mnie wciąż jedną zaletę - wygląda ładniej niż Lightroom. Szczególnie na reklamach MacBooków Pro - dziś to chyba główny powód jego istnienia. Ale zawierając związek na kilka lat lepiej nie sugerować się tylko urodą. Po prostu - faceci kochają się w Aperture, a żenią z Lightroomem.
Tymczasem można poflirtować z nowym Lightroomem. I to za darmo. Adobe właśnie wypuściło betę programu Lightroom 5. Taka procedura to istotna zaleta, bo pozwala przetestować program na bardzo dużej grupie użytkowników, a im przygotować się na nadchodzące zmiany. Apple za to albo pewnego dnia zaskoczy nas nową wersją Aperture, albo w ogóle zapomni, że kiedyś sprzedawała ten program. W końcu dzięki amerykańskim nastolatkom i tak zarobi na iPhonie.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Amazon - goo.gl/WdQUT oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN