REKLAMA

Literatura sci-fi nie dla każdego? Dlaczego nie sięgnę po kolejny tom cyklu Jeffa VanderMeera

Od kilku tygodni w Internecie trwa całkiem intensywna kampania promocyjna nowej książki Jeffa VanderMeera. Uznany amerykański autor, zajmujący się tematyką fantasy oraz sci-fi, w tym roku wydał dwie powieści wchodzące w skład trylogii „Southern Reach”.  Pierwszą z nich, „Unicestwienie” mogliśmy przeczytać kilka miesięcy temu. Druga, „Ujarzmienie” od niedawne nęci nas ciekawą okładką.

Literatura sci-fi nie dla każdego? Dlaczego nie sięgnę po kolejny tom cyklu Jeffa VanderMeera
REKLAMA

Rzeczywiście, to, co jest bezsprzeczne i to, co może nas uwieść (strzeżcie się!) to bezapelacyjnie interesujące okładki. Zarówno „Unicestwienie” jak i „Ujarzmienie” zwiastują tajemnicę i coś niebezpiecznego. Ale to właściwie wszystko – słowo „zwiastują” jest tutaj nad wyraz dobrze użyte. Potem nie dzieje się już nic więcej. Co prawda, nie wiem, jak sprawa ma się z najnowszym tytułem, ale po „Unicestwieniu” stwierdzam, że Jeff VanderMeer nie naciągnie mnie już nigdy więcej.

REKLAMA

Zachęcona kampanią reklamową „Ujarzmienia” postanowiłam sięgnąć po sam początek tej trzytomowej historii

Nie odstraszyły mnie nawet opinie osób, opisujące „Unicestwienie” jako książkę nudną, nieciekawą, którą porzucili w połowie, nie potrafiąc przeczytać jej do końca. Pierwsza część trylogii „Southern Reach” to prawdopodobnie jeden z najgorszych e-booków, jakie przeczytałam w tym roku. Ale to chyba tak naprawdę nie jest najstraszniejsze.

O wiele bardziej smuci i złości fakt, że przez bite 150 stron czytelnik cały czas ma nadzieję, że w „Unicestwieniu” pojawi się coś. COKOLWIEK, co pozwoli mu brnąć dalej w fabułę i zrozumieć właściwie zasadność powstania tej książki. Tymczasem po ostatnim zdaniu powieści, nie ma absolutnie żadnego post scriptum, czy nawet poufałego wyjaśnienia, dlaczego „Unicestwienie” zostało napisane. Zamiast tego dostajemy produkt, który mógłby zostać opakowany w papier z wizerunkiem rodziny Forresterów. W „Unicestwieniu” akcja posuwa się mniej więcej tak samo szybko, jak w słynnej na cały świat operze mydlanej.

Oczywiście, ktoś (pół Internetu, które pieje z zachwytu nad tą książką?) mógłby powiedzieć: „nie, ty nie rozumiesz”

Bohaterki bez wyrazu, nudna fabuła, zero namacalnej intrygi, nieudolne budowanie napięcia to elementy celowej strategii. Słowo daję, że te 150 stron były dla mnie większym wyzwaniem niż przeczytanie trylogii „Millenium” w tydzień.

Jeff VanderMeer sprzedaje nam prostą, wręcz sterylną historię. Oto cztery kobiety: psycholożka, geodetka, antropolożka i biolożka wyruszają jako 12 ekspedycja do Strefy X, oddzielonej od normalnego świata tajemniczą i wręcz nienamacalną granicą, której przekroczenie możliwe jest tylko w stanie hipnozy. Strefa X to obszar, który z niewiadomych przyczyn został odgrodzony, bowiem dzieją się w nim dziwne rzeczy, o których informacja nie przedostaje się do świadomości publicznej. W związku z tym Southern Reach, tajna organizacja (na moje oko podejrzana od samego początku) co i rusz przez lata wysyła nowe ekspedycje do zbadania tego „wyjętego spod prawa” obszaru.

Cztery kobiety zdane tylko na siebie, inspiracja behawioryzmem, tajemnica, tajna organizacja, walka o przetrwanie, dążenie do prawdy, eksploracja… Brzmi nieźle, prawda? Nawet takiemu laikowi w zakresie literatury fantastyczno-naukowej, jak mnie, to podoba się na pierwszy rzut oka. Bo rzeczywiście, ta historia ma ogromny potencjał, ale zostaje sprzedana gorzej albo przynajmniej porównywalnie źle jak 90% polskich komedii.

Historię 12 wyprawy do Strefy X poznajemy z perspektywy biolożki. Każda uczestniczka ekspedycji miała bowiem tworzyć dziennik na potrzeby Southern Reach, kolejnych eksploratorów i generalnie dogłębnego poznania tajemniczego terenu. W tym momencie VanderMeer porzuca swoją inspirację behawioryzmem i próbuje pokazać nam motywy postępowania postaci. Biolożka opowiada swoją przeszłość, dzieli się z czytelnikiem swoimi wewnętrznymi rozterkami i… zupełnie cię to nie obchodzi. Nie ma nawet cienia nadziei, że historia tej kobiety mogłaby kogokolwiek zainteresować. Nie utożsamiasz się ani z nią, ani z żadną inną postacią. Ich dramaty, decyzje dzieją się jakby obok ciebie. Ktoś zginął albo nabawił się jakiejś choroby? Okey, przyjąłem. Długo jeszcze?

Sama Strefa X jest ciekawym konceptem i dużo bardziej pobudzającym moją wyobraźnię niż miasta-molochy zdominowane przez elektronikę i rozwijającą się w zastraszającym tempie technologię

Warto zaznaczyć, że kobiety, których zadaniem było eksplorowanie tego niezidentyfikowanego terytorium, pozbawione były jakichkolwiek atrybutów XXI wieku. Żadna z nich nie miała komputera, tabletu czy nawet zwykłego telefonu komórkowego.

Ta dzika wizja przyszłości pociągała mnie równie mocno w serii „Igrzyska Śmierci” Suzanne Collins. Trudno jednak nie zauważyć, że historia Katniss to emocjonalna petarda sama w sobie, bez potrzeby odwoływania się nawet do takiego, mówiąc kolokwialnie, gniota jak „Unicestwienie”. Książce VanderMeera brakuje wszystkiego. Wymyślcie rzecz, którą powinna zawierać literatura, a wskaże wam, że jej w powieści tego autora po prostu nie ma. Prawdopodobnie ta cienka granica, dzieląca nieczytanie od czytania „Unicestwienia” (a i zapewne „Ujarzmienia”, jeśli zostało utrzymane w podobnej stylistyce) również powinna zostać pokonana w hipnozie. Cóż, ja wolałabym zahipnotyzowana w tym przypadku pozostać.

Autorka jest redaktor prowadzącą sPlay.pl – bloga poświęconego cyfrowej rozrywce.

REKLAMA

---

Zdjęcia pochodzą z Shutterstock

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA