True Detective - drugi po House of Cards serial, który zawstydza rynek pełnometrażowego filmu (spoilerów brak!)
Po wynikach tegorocznych Oskarów uświadomiłem sobie dobitnie to, co od dawna chodziło mi po głowie - od pełnometrażowych filmów znacznie lepsze są dziś seriale telewizyjne. Oczywiście nie wszystkie, lecz te najlepsze, takie jak House of Cards, czy True Detective. 2014 r. to początek końca dominacji kinowego Hollywoodu. Wkrótce największe budżety i zyski będą generowały produkcje internetowe.
True Detective właśnie zmierza ku finałowi. Za kilka dni, w nocy z niedzieli na poniedziałek polskiego czasu, HBO udostępni ostatni odcinek tego 8-godzinnego, wybitnego spektaklu telewizyjnego. Ten serial z genialnymi rolami tegorocznego oskarowicza Matthew McConaugheya oraz Woody'ego Harrelsona nie mógł trafić z lepszym timingiem - gdy powoli przygasa internetowe szaleństwo wokół genialnego House of Cards Netfliksa, globalna społeczność internetowa próbuje rozwikłać zagadki Carcosa i Króla w żółci, czyli dwóch wielkich niewiadomych przed ostatnim odcinkiem True Detective.
PR-owy majstersztyk HBO
Nie wiem, może na fali własnej fascynacji tym serialem tylko ja widzę znacznie większe i dłuższe zainteresowanie True Detective w nowych mediach i serwisach społecznościowych aniżeli wynikami tegorocznych Oskarów i słitfociami gwiazd, a wszyscy wiemy, że dziś to podstawa sukcesu produktu kultury masowej.
Pewnie bardzo duża zasługa w tym postawy HBO, które - jestem o tym przekonany - umiejętnie i niezwykle dyskretnie podsyca globalną dyskusję i próbę rozwikłania zagadek w True Detective, jednocześnie pozostając oficjalnie wstrzemięźliwym przy promocji. Nie pamiętam takiego globalnego śledztwa od czasów serialu Lost, który notabene nie wytrzymał próby czasu, pewnie ze względu na to, że jego twórcy rozmienili popularność serialu na drobne.
Scenariusz ultrawybitny
Jednak nie sama strategia HBO przy PR-owym prowadzeniu True Detective imponuje mi najbardziej, lecz profesjonalizm samej produkcji. To drugi po House of Cards serial, który poziomem produkcji, scenariusza i wszystkich filmowych detali nie odbiega od produkcji filmowych, kinowych. Tak jak HoC to 13-godzinny film, tak True Detective to pełnoprawny, 8-godzinny obraz.
I tak jak w przypadku serialu z "przygodami" Franka Underwooda, tak w przypadku śledztwa Rusta Cohle'a (McCounaughey) i Martina Harta (Harrelson) nie ma mowy o żadnych niedociągnięciach, o kluczowych postaciach wyskakujących z kapelusza, o widocznym braku budżetu produkcyjnego. To produkt na najwyższym hollywoodzkim poziomie, który dotychczas był zarezerwowany jedynie dla naprawdę wysokobudżetowych filmów.
Co więcej, forma serialu umownie zwanego telewizyjnym (zarówno House of Cards, jak i True Detective nazwałbym przede wszystkim serialami internetowymi) pozwala na znacznie bardziej wnikliwe dopracowanie produkcji. Ze względu na to, że do dyspozycji twórców są nie dwie, lecz osiem, czy dziesięć godzin dostajemy dzieło znacznie bardziej dopracowane niż nawet najlepszy film. Dopracowane pod względem scenariusza, dialogów, budowania postaci.
Pod względem scenariusza True Detective to dzieło ultrawybitne. Przy okazji postmodernistyczne, czyli takie, które zrozumiane zostanie zarówno przez wybitnego znawcę kultury, oczytanego w mitologii, światłego literaturoznawcę oraz religioznawcę, a także przez przeciętnego konsumenta kultury masowej bez większej wiedzy. Obie grupy konsumentów, wraz z dziesiątkami pośrednich, mogą odebrać i zrozumieć to dzieło, i wszyscy będą mieć rację. Co więcej, każda interpretacja będzie napędzała życie po życiu tego serialu niczym perpetuum mobile. Jestem pewien, że jeszcze długo po emisji ostatniego odcinka True Detective analizowane będzie to, co naprawdę się w serialu zdarzyło.
Kolistość czasu
Ile jest płaszczyzn fabularnych tego serialu - tego nie wiedzą nawet jego twórcy. Ja sam naliczyłem kilka, a jestem pewien, że można znaleźć ich znacznie więcej. Klamrą dla nich wszystkich jest koncept niepłaskiego czasu, czyli od dawna dyskutowanego filozoficznego problemu kolistości czasoprzestrzeni w opozycji do linearności czasu.
Jeśli czas ma formę kolistą, to będziemy wracać ciągle w to samo miejsce, nieważne co byśmy robili. Ta maksyma jest jedną z obsesji jednego z dwójki tytułowych detektywów (Cohle'a), ale jednocześnie stanowi podstawę zrozumienia zagadki, którą rozwiązują.
Ale czy tylko? Jeszcze nie wszystko wiemy o głównych postaciach, szczególnie o przeszłości Cohle'a i jego rodziny, ale już widać, że samodestrukcja, do której obaj dążą nie jest przypadkowa. Każdy z nich już ją przeżył i będzie przeżywał ponownie, bo czas jest kolisty. Podobnie jak ofiary Króla w żółci...
Jednak wciąż - czy tylko? Spójrzmy jak jest skonstruowana narracja serialu - widzimy ją z perspektywy obu głównych postaci (z osobna), z perspektywy "prawdziwej", czyli nieco w kontrze do opowieści głównych postaci, ale także z perspektywy pary innych detektywów, którzy rozpracowują Cohle'a i Harta..., a także historii satanistyczno-rytualnego spisku, który na dodatek rozgrywa się w literaturze i sztuce. To wszytko koliste scenariusze, powtarzające się historie nieświadomie odgrywane przez kolejnych bohaterów zakrzywionej czasoprzestrzeni świata True Detective.
Czy w tym w ogóle jest sens?
Myślę, że wielu fanów True Detective będzie zawiedzionym jego końcem, ostatnim odcinkiem. Rozwiązanie zagadki, którego już teraz można się domyślać (chyba), nie będzie nadzwyczaj zaskakujące. Z kapelusza nie wyskoczy diabeł, nie okaże się nagle, że za spiskiem stał jeden z głównych bohaterów...
To niedorzeczne. Sens True Detective jest w tym, co zostaje w widzu po obejrzeniu przynajmniej jednego odcinka. Ja chodzę jak zahipnotyzowany od 7 tygodni, gdy obejrzałem pierwszy odcinek - myślę, zastanawiam się, wciąż odkrywam nowe podpowiedzi, wracam do poprzednich scen z wybranymi bohaterami.
O Grawitacji, czy Wilku z Wall Street zapomniałem w godzinę po obejrzeniu. Owszem, podobały mi się niesamowite zdjęcia w Grawitacji, śmiałem się do rozpuku, a potem strasznie smuciłem chłonąc przygody Jordana Belforta granego przez świetnego Leonardo di Caprio w Wilku, ale emocje znikły w 30 minut po wyjściu z kina.
Zupełnie inaczej jest w przypadku House of Cards i True Detective - serialami, które wykorzystując dokonania pełnometrażowego Hollywood wynoszą rozrywkę filmową na zupełnie inny poziom.
To dopiero początek
Nie mam żadnych wątpliwości, że przyszłość kinematografii leży bardziej w produkcjach typu True Detective aniżeli Grawitacja. Nie dość, że to dzieła znacznie bardziej angażujące - zarówno umysł, jak i czas widza (gigantyczny potencjał marketingowy), to na dodatek wykorzystujące Internet - medium, które pochłonie wszystkie inne media dystrybuujące treści medialne.
Poczekajmy jeszcze chwilkę na to, by zniknęły z jednej strony bariery rynkowe związane z geopolityką praw intelektualnej własności, a z drugiej ograniczenia infrastruktury dostępu do internetu (głównie mobilnego), a rynek rozrywki wideo zmieni się nie do poznania.