Nie róbcie z nas durniów. Zasługujemy na życie w dostatku

Na powtarzane do znudzenia pytanie: "mieć czy być" odpowiada się dziś: deregulować. Tym samym ucina się marzenia o lepszej przyszłości, która wbrew pozorom może być na wyciągnięcie ręki. Czas przestać okradać przyszłość z postępu.

lepsza przyszlosc

Wyobraźmy sobie małą podróż w czasie i cofnijmy się o 30 lat z hakiem. Ortalionowe dresy, handel podróbkami na targu, brud na ulicy, ludzie zniszczeni i umęczeni. Jeśli trafilibyśmy do Warszawy, moglibyśmy obejrzeć budzącą dziś ciarki żenady ekscytację ludzi kultury z powodu otwarcia pierwszego w kraju McDonalda. Jeżeli do Łodzi: ruiny dawnych fabryk, które dopiero na początku XXI wieku zamienią się w galerie handlowe czy eleganckie osiedla.

Żadnych autostrad, nowych stadionów, wyremontowanych placów i ulic, za to zaglądające w oczy bezrobocie, niebezpieczne osiedla. "Strzeż się tych miejsc" Janerki może spokojnie przygrywać w tle.

To pierwsze wrażenie. Mylące?

Ezra Klein i Derek Thompson, autorzy książki "Dostatek" (jej fragment udostępniamy na naszych łamach), każą zastanowić się, czy przez ostatnie trzydzieści lat naprawdę tak wiele się zmieniło. Ich pytanie w naszych polskich warunkach można interpretować jako przesadnie zaczepne, bo przecież odpowiedź ciśnie się sama: tak, zmieniło się wiele i to bardzo.

No dobrze, ale czy jednak? – nie przestają dociskać. 

Przeszłość jest teraz

Może i nie było jeszcze smartfonów, ale telefony istniały od dawna, a niektórzy zaczęli nawet korzystać z komórek. Internet raczkował, ale pierwsze komputery trafiały do domów. Ludzie od dawna oglądali telewizję, ci bogatsi podróżowali, a nawet latali samolotami. Otwierały się galerie handlowe, na warszawskim Mordorze wyrósł pierwszy biurowiec. Słuchali muzyki na mniejszych nośnikach – CD właśnie wypierały kasety – ale możliwość odtwarzania utworów nawet z dala od domu od dawna nie była dla nikogo szokiem.

Klein i Thompson swoje, wydawałoby się, absurdalne pytanie zadali z perspektywy amerykańskiej, jednak ich wniosek pasuje też do nas. "Otaczający nas świat materialny wydawałby się jednak bardzo podobny" – podpowiadają refleksje z wyprawy do wczesnych lat 90. I może jest w tym więcej prawdy, niż się wydaje, skoro w miastach nadal tłumy gromadzą się na otwarciu amerykańskiej sieciówki.

Ta zmiana – a w zasadzie brak zmian – uderzyłaby ze szczególną mocą, gdybyśmy podobną podróż w czasie odbyli w innym okresie. Rozpoczynając ją w Nowym Jorku w 1875 r., zobaczylibyśmy świat bez światła elektrycznego, aspiryny i samochodów. Przyspieszenie o zaledwie trzydzieści lat wywołałoby zawrót głowy. W 1905 r. wszystko wygląda zupełnie inaczej.

"W mieście wznoszą się wysokościowce na stalowych wspornikach, nazywane drapaczami chmur. Na ulicach wszędzie nowości: automobile napędzane nowymi silnikami spalinowymi, ludzie na rowerach, w sportowych butach na kauczukowych podeszwach – to wszystko niedawne wynalazki. Dopiero pojawiły się: katalog wysyłkowy Searsa, kartonowe pudełko i aspiryna. Ludzie wzięli pierwszy łyk coca-coli i pierwszy kęs kanapki, którą nazywamy amerykańskim hamburgerem. Bracia Wright odbyli pierwszy lot aeroplanem. Gdy kładliśmy się spać, nikt jeszcze nie zrobił zdjęcia aparatem Kodaka ani nie zarejestrował ruchomych obrazów specjalną maszyną, nie kupił też urządzenia odtwarzającego muzykę z płyt. W 1905 roku mamy pierwsze komercyjne wersje tych trzech wynalazków: prosty aparat skrzynkowy, kinematograf i fonograf" – piszą autorzy "Dostatku".

Trzydzieści lat to niewiele, ale w tym przypadku różnice są kolosalne. Teoretycznie wytłumaczenie jest proste – łatwiej być odkrywcą, kiedy niczego się nie ma, zaczyna się od zera, wszystko czeka na wynalezienie. Teraz prawdziwy postęp wymaga więcej czasu, energii i poświęcenia. Wyzwania są dużo poważniejsze, więc i trudniejsze do osiągnięcia. Stąd nasze rozczarowanie współczesnością, bo już nic nie dzieje się błyskawicznie.

Zacząć znowu marzyć

To zapewne trafna odpowiedź, ale nie tłumaczy wszystkiego. A na pewno nie najważniejszego, czyli dlaczego przestaliśmy marzyć. Z podziwem wracamy do wizji z początku XX w., kiedy zastanawiano się, czy dwugodzinny dzień pracy nie sprawi, że staniemy się gnuśni. To było pewne, że w XXI w. będzie się pracować mało – problematyczną kwestią wymagającą refleksji było to, jak to na nas wpłynie, a nie czy będzie w ogóle możliwe. My już tak nie umiemy.

Przyznaję, sam na to choruję. Loty w kosmos? A może najpierw zajmijmy się badaniem oceanów, a przede wszystkim tym, jak uratować naszą planetę, zanim zaczniemy zaśmiecać kolejne. Sztuczna inteligencja wyręczy nas w podstawowych zadaniach? Prędzej niektórych z nas pozbawi pracy.

Raczej szukam dziur w całym. Nie ma ekscytacji, jest dystans. To trzeba na spokojnie, jutro pokażesz – na każdą rewolucyjną nowinkę reaguję znudzeniem, nie wierząc w obiecywany postęp. Za to przewiduję kolejne źródło problemu.

Zanim jednak spróbujemy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego przestaliśmy marzyć, warto zastanowić się nad innym: dlaczego miałoby to nas dziwić?  

W "Wyznaniach otrzeźwiałego ekologa" Paul Kingsnorth pieklił się na swoich dawnych kolegów z ruchów ekologicznych, którzy chcąc chronić cenne przyrodniczo tereny, sprzeciwiali się budowie autostrad, a po latach nie mieli nic przeciwko temu, by na tych samych łąkach i polach stawiać panele fotowoltaiczne i wiatraki.  

Pretensja wydaje się absurdalna. W końcu potrzebujemy czystej energii, która zastąpi węgiel i gaz. Jak porównywać zielone farmy OZE do zatruwających środowisko samochodów?!

Otóż można, skoro jedno i drugie zabiera naturze cenne tereny. W jakim celu? Jeśli potrzebujemy zielonej energii, żeby żyć tak samo jak teraz, czyli produkować i konsumować więcej i więcej, to dalej będziemy zgubieni. Właśnie ta łapczywość doprowadziła nas do sytuacji, w której się znaleźliśmy. Niepohamowanie również odpowiada za katastrofę klimatyczną. Paliwa kopalne zatruwają środowisko, ale trzeba też zadać sobie pytanie, do czego nam tyle tej energii. Jeżeli nasze zapotrzebowanie dalej będzie tak duże, to nie uratuje nas wcale zmiana jej źródła. Tym bardziej że do wiatraków czy paneli fotowoltaicznych będziemy potrzebowali kolejnych terenów. W końcu apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Doszliśmy do ściany

"Efektem niekończącego się wzrostu, zielonego czy nie, może być nie tylko to, że doprowadzimy do końca wzrostu w ogóle. Nie ma wzrostu na martwej planecie. Nieustający wzrost przynosi destrukcję wszystkiego" – zauważa Jackson.

Wiara, że nowa, zielona, a przez to lepsza technologia uratuje nas od narastających problemów, ma być naiwna. Z jednej strony zakłada bowiem, że musimy być jeszcze bardziej wydajni, żeby osiągnąć ratujące nas rozwiązania, a z drugiej, że możemy postępować tak samo - bo prędzej czy później wynajdziemy technologiczne lekarstwo. 

Dlatego tkwimy w pułapce. Trzeba zacząć myśleć inaczej, aby się z niej wydostać.

Inna przyszłość jest możliwa? / fot. Shutterstock - Roman Samborskyi

W "Postwzroście" Jackson pisze o badaniach nt. aktywności, które pozwalają doświadczyć spełnienia, a jednocześnie nie są szkodliwe dla środowiska. Skupiały się wokół pięciu obszarów: ćwiczeń fizycznych, rękodzieła i zajęć kreatywnych, interakcji społecznych, związków romantycznych oraz praktyk kontemplacyjnych takich jak medytacja. Okazało się, że ludzie, którzy im się oddawali, wysoko oceniali swój dobrostan i częściej odczuwali spełnienie.

"Wydaje się więc, że szkoda, którą wyrządza nam kapitalizm konsumpcyjny, nie ogranicza się do negatywnego wpływu na planetę. Zwykle sądzimy, że dostatek materialny oznacza postęp. Ale zafiksowanie na rzeczach materialnych ma niekorzystny wpływ na naszą zdolność realizacji własnego potencjału" – pisze Jackson.

W "Postwzroście" promuje ekonomię, w której praca polega na troszczeniu się, wytwarzaniu rzemiosła i kreatywności. "To ekonomia, którą musimy ocalić, by zbudować na niej społeczeństwo postwzrostu". Nie rywalizacja, ale współpraca. Nie zysk, ale przyjemność. Nie pęd, ale tu i teraz.

Żądać niemożliwego

– Aspirujemy do czegoś więcej niż tylko podzielenia między siebie tego, co mamy dziś – odpowiadają jednak autorzy książki "Dostatek".

Ich zdaniem wraz ze stwierdzeniem, że świat już nie może być lepszy, okradamy przyszłość z czegoś cennego – z możliwości postępu.

Wszystko jest kwestią decyzji. Dlaczego nie marzymy? Dlaczego wątpimy, że lepsza rzeczywistość jest na wyciągnięcie ręki? Klein i Thompson odpowiadają, że odpowiedź na te trudne pytania sprowadza się do naszego podejścia.

Wbrew pozorom w latach 60. większość Amerykanów wcale nie opowiadała się za podbojem kosmosu – postawienie stopy na Srebrnym Globie bez względu na wszystko popierało 39 proc. badanych, a 60 proc. uważało nawet, że Ameryka wydaje za dużo na kosmos. John F. Kennedy ripostował: "Zdecydowaliśmy się polecieć na Księżyc i zrobić różne inne rzeczy nie dlatego, że są łatwe, ale dlatego, że są trudne".

Owszem, Stany Zjednoczone miały motywację – pokonać w gwiezdnych wojnach Związek Radziecki. Czy gdyby Sputnik został wystrzelony przez inne państwo, np. Francję albo Wielką Brytanię, USA uznałyby to za niepokojące zdarzenie, wymagające przestawienia wajchy? Być może nie. Ponieważ jednak wyścig zapoczątkował komunistyczny wróg, zaczęto sprawę traktować poważnie.

I w tym właśnie rzecz – wszystko zależy od tego, co nazwiemy kryzysową sytuacją wymagającą zdecydowanego działania. Nawet jeśli pomysł nie cieszy się społecznym poparciem.

Program kosmiczny przetrwał dzięki uporowi rządu i NASA. Opłacało się. Kiedy już Amerykanie wylądowali na Księżycu, poparcie dla podboju kosmosu wzrosło. "A w tyglu niepewności i natchnienia USA wytopiły cały zestaw instytucji, dzięki którym człowiek w końcu trafił na Księżyc, a internet – do każdej kieszeni" – dodają autorzy "Dostatku".

Czy rosnąca bezdomność nie jest kryzysową sytuacją? A katastrofa klimatyczna? A choroby? Fakt, że ostatni autobus z małej miejscowości odjeżdża o 13.32 i od tego momentu nie da się dostać do większego miasteczka?

Jak nie wpaść w sidła liberałów?

Zdaniem Kleina i Thompsona wpadliśmy w sidła wcześniejszych decyzji liberalnych rządów. W "Dostatku" śledzą symptomatyczny przykład budowy kolei dużych prędkości w Kalifornii. Plany były ambitne i choć nie jest to przełom na miarę lądowania na Księżycu, nie udało się go w pełni zrealizować mimo wydanych miliardów.

Dlaczego? Budowa tak rozległego projektu wymaga nie tylko woli, ale też setek pozwoleń, badań, dokumentów. To oczywiste. Tyle że negocjacje, analizy i tym podobne działania powodują, że całość się opóźnia, a koszty rosną. Społeczeństwo traci wiarę, że rząd cokolwiek może, a politycy widząc, że entuzjazm wyborców gaśnie, nie czują potrzeby, żeby się angażować.

Możliwość wygłoszenia własnego zdania to wielka zaleta zachodnich społeczeństw, to oczywiste.

"Oznacza to, że można wypowiedzieć na głos obiekcje ludzi, spełnić ich potrzeby, uwzględnić ich pomysły, nagłośnić ich obserwacje. Oznacza też, że znacznie trudniej coś załatwić. To dlatego Chiny potrafią wybudować dziesiątki tysięcy kilometrów kolei dużych prędkości w takim samym czasie, w jakim Kalifornii nie udaje się wybudować kilkuset kilometrów. Państwo chińskie nie traci czasu na dyskusje z sędziami, czy wolno wysiedlić z działki magazyny na wynajem. Taka władza prowadzi do nadużyć i despotyzmu. Ale prowadzi też do budowy szybkiej kolei" – zauważają autorzy "Dostatku".

 class="wp-image-5499308"

Musimy odważyć się marzyć / fot. Shutterstock - Viktoriia_M

Rzecz jasna jakoś nie marzy nam się życie w Chinach, mimo kilku pędzących pociągów. Chodzi jednak o wyważenie. Podobną sytuację obserwujemy przy okazji budowy CPK i prowadzącej do lotniska kolei dużych prędkości. Projekt stał się symbolem wielkich ambicji polskiego państwa – że mimo wszystko można. Dlatego też zmiany koncepcji nastawiały niektórych negatywnie. Zwolennicy nowej wersji CPK mówili, że rezygnacja ze szprych bardziej odpowiada naszym potrzebom, ale dla przeciwników był to znak, że nie można marzyć, bo państwo nie jest w stanie spełnić wielkich planów. Przez to spór jest tak gorący.

Ale pojawiają się inne problemy. Protestują właściciele działek, przez które kolej dużych prędkości ma przechodzić. Prezydent Kalisza narzeka, że tory przetną miasto na pół. Spółka CPK uspokaja i informuje, że pozyskuje nieruchomości niezbędne do realizacji inwestycji i że podpisano już "protokoły uzgodnień dla ponad połowy działek kwalifikujących się do Kolejowego Programu Dobrowolnych Nabyć na trasie przyszłej linii Warszawa – Łódź".

To jednak pokazuje, o co toczy się gra – państwo musi pokazać, że działa i jest w stanie realizować duże przedsięwzięcia, kiedy sytuacja tego wymaga. Stawka jest wysoka: albo uznamy, że część właścicieli działek może zostać potraktowana niesprawiedliwie, ale tego wymaga sytuacja – bo tak przebiega trasa i trzeba budować tory, dzięki którym cały kraj skorzysta – albo zgodzimy się na święte prawo własności jednostki. Tyle że w tym drugim wariancie przyznamy po raz kolejny, że się nie da – i może to mieć fatalne skutki.

W rozmowie z wnp.pl Tomasz Guzowski, prezes OX2 Polska, opisuje, że proces osiągnięcia gotowości do budowy farmy wiatrowej w Polsce trwa ok. 7-8 lat. Tłumaczy, że konieczne jest uproszczenie i skrócenie procedur administracyjnych do uzyskania pozwolenia na budowę. W wielu polskich gminach trwają protesty, bo mieszkańcy nie chcą mieć wokół siebie dużych turbin. Czasami argumenty są przesadzone i przeczą badaniom naukowym, ale często wątpliwości można zrozumieć. Co z krajobrazem, co z żyjącymi zwierzętami i przelatującymi ptakami? Właśnie dlatego nierzadko wydaje się, że to Tim Jackson i zwolennicy idei spowolnienia mają rację. Od nadmiaru wzięły się nasze problemy.

Autorzy "Dostatku" odpowiadają, że sami założyliśmy na siebie więzy. Moglibyśmy budować tanie domy komunalne, ale w obecnych warunkach to niemożliwe przez często absurdalne przepisy.

"Bezdomność w Los Angeles to katastrofa. Społeczeństwo wścieka się na opieszałość i nieskuteczność reakcji. A najważniejszy urząd zajmujący się bezdomnością traci czas na wypełnianie formularzy audytowych i pilnowanie, żeby każdy dolar został wydany w ścisłej zgodności z konkretnymi żądaniami fundatorów" – piszą.

Przepisy ograniczające budownictwo miały sens w latach 70., kiedy budowano za dużo i zbyt lekkomyślnie.

"W latach dwudziestych XXI wieku mamy taki problem, że budujemy za mało i zbyt często paraliżują nas procedury" – twierdzą Klein i Thompson. I podają w wątpliwość sens instalacji specjalnych systemów filtrowania powietrza dla inwestycji niedaleko dróg szybkiego ruchu, kiedy alternatywą jest namiot pod wiaduktem. To przykład amerykański, jednak czytelny też dla nas - musimy stosować się do przepisów, a nie przepisy do nas i palących potrzeb. A do takich bez wątpienia trzeba zaliczyć kryzys mieszkaniowy.

Potrzebujemy silnego państwa

Ich zdaniem państwo ma uzasadniać swoje istnienie nie tylko tym, że przestrzega przepisów, lecz także tym, że osiąga rezultaty. Tymczasem przyzwyczailiśmy się do innej retoryki – państwa ma być jak najmniej. Ma się nie wtrącać. Rynek sobie poradzi. Przedsiębiorcy wiedzą, co należy zrobić, żeby maszyna działała bez zarzutu. Zostawcie nas w spokoju – mówią dziś Elon Musk i Rafał Brzoska.

Szef InPostu na debacie prezydenckiej w TV Republika przed pierwszą turą pytał kandydatów na prezydenta, czy państwo, wprowadzając nowy przepis, nie powinno automatycznie kasować dwóch innych. Ale jakich? Nawet tych potrzebnych, które w tym teleturniejowym państwie musiałyby jednak odpaść, bo zostały nominowane do opuszczenia domu Wielkiego Przedsiębiorcy?

W świecie według prezesów deregulacja jest lekarstwem na wszystko. W świecie dostatku proponowanym przez Kleina i Thompsona nie chodzi o to, czy urzędników ma być więcej, czy mniej, podobnie jak polityków w rządzie. Liczy się tylko to, że mają działać skuteczniej i lepiej. Czasami może to wymagać uproszczenia procedur, jak w przypadku budowy tanich mieszkań czy stawiania na zieloną energię. Niekiedy trzeba liczyć się z większymi nakładami na ryzykowne przedsięwzięcia, eksperymenty, płynące z nich porażki.

Liberalizm fiksuje się na procedurach zamiast na wynikach. Stara się o legitymizację, przestrzegając zasad, zamiast spełniać wolę społeczeństwa. Właśnie przez to, twierdzą autorzy "Dostatku", niemożliwa jest realizacja ambitnych marzeń. Przez to zgasło marzenie o postępie i lepszych dla wszystkich czasach. I tym, że rządy mogą załatwiać sprawy, z którymi nikt nie chce się zmierzyć.

Ich perspektywa paradoksalnie jest tak samo kusząca, jak ta o postwzrostowym świecie opartym na regresie. Z prostego powodu: proponują jakieś wyjście. Ale też z tych samych powodów wydają się utopijne. Może jednak do znudzenia trzeba powtarzać za Oscarem Wilde'em, że nie warto nawet patrzeć na mapę świata, na której nie ma Utopii, "pomija bowiem ten kraj, na którego brzegach Ludzkość zawsze ląduje".