Rodzice zakładają dzieciom chomąto i orają nimi cyfrowe pole

W instagramowych rodzinach dzieci są pracownikami jeszcze przed urodzeniem. Pracują dla pieniędzy, są eksploatowane dla pieniędzy, a jednocześnie ich nie zarabiają, choć są pracownikami gospodarki cyfrowej. Podobnie traktowano dzieci w czasach przednowoczesnych, kiedy brakowało rąk do pracy w polu – mówi Begoña Gómez Urzaiz, hiszpańska dziennikarka i autorka książki "Wyrodne. Opowieść o macierzyństwie i poczuciu winy".

fot. Shutterstock / Tatiana Stulbo

Instagramowe rodziny i rodzicielstwo w erze mediów społecznościowych to jeden tematów, które w książce "Wyrodne. Opowieść o macierzyństwie i poczuciu winy" opisuje Begoña Gómez Urzaiz. 

Autorka książki, niezależna dziennikarka, felietonistka pisząca dla tytułów jak "La Vanguardia" i "El País", bierze pod lupę współczesne rodzicielstwo. Przygląda się, jak media społecznościowe wpływają na rodziny, dzieci i ich dzieciństwo. Sprawdza, jaką presję wywierają na matki, które próbują dogonić styl życia internetowych celebrytów kreujących nierealny obrazek na potrzeby swoich kont na Instagramie czy YouTubie. 

Begoña Gómez Urzaiz z troską przygląda się również dzieciom, które funkcjonują w sferze social mediów. Nie tylko tym, które są odbiorcami publikowanych tam treści, lecz przede wszystkim tym, które stają się pracownikami gospodarki cyfrowej. O instagramowych dzieciach pisze, że są pracownikami już od etapu plem­nika. Siłą roboczą, która w rodzicielskiej pogoni za pieniędzmi i sławą jest pozbawiona praw do prywatności, kształtowania własnej tożsamości, wreszcie uczciwego zarobku. 

– Dzieci pracują, czy tego chcą, czy nie. Muszą dołączyć do "rodzinnego biznesu", bo nikt ich nie pyta o zgodę – mówi Urzaiz w rozmowie z Magazynem Spider’s Web Plus. 

Rozmowa z Begoñą Gómez Urzaiz, hiszpańską dziennikarką i autorką książki "Wyrodne. Opowieść o macierzyństwie i poczuciu winy", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Karakter w przekładzie Mai Gańczarczyk. 

Begoña Gómez Urzaiz, hiszpańska dziennikarka i autorka książki „Wyrodne. Opowieść o macierzyństwie i poczuciu winy”. Fot. Ariana Diaz
Begoña Gómez Urzaiz, hiszpańska dziennikarka i autorka książki "Wyrodne. Opowieść o macierzyństwie i poczuciu winy"”". Fot. Ariana Diaz

Instagram, TikTok i inne media społecznościowe tworzą wzorce rodzicielstwa i utrwalają mity? Które z nich są groźne?

Myślę, że nie tyle tworzą wzorce wychowania, co je modyfikują. A media społecznościowe mają taką moc, że wszystko, co do nich wpadnie, wylatuje z nich spotęgowane. Tak jest też z rodzicielstwem. Jeśli mamy w społeczeństwie jakieś jego wzorce czy stereotypy dotyczące społecznych ról i związanych z nimi obowiązków, postaw, to zostają one wzmocnione. Szczególnie widoczne jest to w kontekście płci, bo ten proces nie działa tak samo dla ojców i matek.

W książce "Wyrodne..." wspominasz o Sharon Hays, która opisała zjawisko turbo­macierzyństwa. Hays ujęła ten rodzaj opieki nad dzieckiem w pięciu punktach: "wyczerpujące, pracochłonne, oparte na najnowszych zaleceniach ekspertów, skoncentrowane na dziecku oraz kosztowne". Czy media społecznościowe czynią turbomacierzyństwo jeszcze bardziej wymagającym?

To bardzo interesujące, bo skodyfikowała swoją koncepcję w latach 90. XX wieku, czyli lata przed erą mediów społecznościowych. Była prawie jasnowidzką, bo przewidziała wiele z tego, co się wydarzyło. Bardzo dobrze określiła etykiety towarzyszące macierzyństwu, ideę nowoczesnego rodzicielstwa, która jest poza zasięgiem zwykłych ludzi. A media społecznościowe sprawiły, że te oczekiwania stały się powszechne i jeszcze bardziej wyśrubowane. 

Z czego to wynika? 

Myślę, że z tego, że żyjemy w erze turbomacierzyństwa i jest to szkodliwe dla wszystkich: dla rodziców, dla dzieci i dla społeczeństwa. Utrwala mit, że rodzicielstwo jest czymś kapitalistycznym, indywidualnym, czymś, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami domu, bez udziału społeczności, gdzie myślimy tylko o sobie i własnych dzieciach, przygotowując je do tego, aby osiągnęły w życiu sukces. 

Może to być sukces akademicki, aby np. skończyły studia, albo finansowy, by były bogate. Widzimy tylko ten indywidualny cel, a zapominamy o społeczności. To jest zgubne, bo nie żyjemy sami tylko w społeczności, a wychowujemy dzieci, jakby było odwrotnie. Wychowujemy dzieci samotnie, ale przy publice mediów społecznościowych, a nie we wspólnocie realnych ludzi. Zamiast na pomoc możemy liczyć na lajki.

W książce sporo miejsca poświęcasz matkom – influencerkom. Zwracasz uwagę, że nie są wytworem mediów społecznościowych. To zjawisko sięga pierwszych lat XXI wieku i pisania blogów. Czym różnią się dawne matki influencerki od tych współczesnych?

Główną zmianą są oczywiście zdjęcia. Blogi opierały się na tekście, a Instagram opiera się przede wszystkim na zdjęciach. Na Instagramie walutą jest obraz. Dlatego niewiele jest popularnych matek np. na X, czyli dawnym Twitterze, bo tam przede wszystkim się pisze, wymienia opinie, ale słowem pisanym.

A macierzyństwo to obraz.

Instagram zmienił wszystko. Jest idealną przestrzenią do tego, aby influencer rozkwitł, bo pomaga pokazać styl życia. Obraz pozwala łatwo sprzedawać wizję tego, jak żyjemy. Opowieść o tym, kim jesteśmy, jaką mamy rodzinę, dzieci. Jakimi jesteśmy matkami, bo twórczyniami w świecie Instagrama częściej są kobiety. To one gromadzą więcej obserwujących, zarabiają o wiele więcej pieniędzy, ale są też najbardziej krytykowane.

Okładka książki "Wyrodne. Opowieść o macierzyństwie i poczuciu winy" fot. Wydawnictwo Karakter
Okładka książki "Wyrodne. Opowieść o macierzyństwie i poczuciu winy", fot. Wydawnictwo Karakter

Dla części rodziców prowadzenie kont w mediach społecznościowych staje się okazją do zarabiania pieniędzy. Jak zmienia to funkcjonowanie rodziny, samo rodzicielstwo i życie dzieci?

Instagram i YouTube stworzyły profesję opartą na specyficznym modelu biznesowym, który zakłada zarabianie na reklamach firm w zamian za to, że włączymy ich produkty w nasze życie, w osobistą opowieść o nas. Ten zawód rozlał się potem na kolejne media społecznościowe, ale to Instagram przyniósł największe i najgorsze zmiany.

Na przykład?

Chociażby zdradzanie płci dziecka online. Nie wiem jak w Polsce, ale w Hiszpanii nikt tego nie robił przed Instagramem. A kiedy nastała jego era, ludzie zaczęli robić z tego wydarzenie już nie tylko dla bliskiej rodziny, ale dla wszystkich. I dziś już wiadomo, że jak kroisz niebieski tort albo wypuszczasz różowe balony, oznacza to jedną albo drugą płeć. Zostaliśmy wytresowani tak bardzo, że potrzebujemy pół sekundy, aby zrozumieć, o co chodzi. Jest oczywiste, że trzeba tak robić, bo tak się teraz oznajmia światu, czy będziemy mieli syna, czy córkę.

Wzorce narzucają nam influencerzy, dla których to okazja do zarobku.

Oczywiście, ale tak naprawdę bardzo mała grupa rodzin zarabia pieniądze na swoich dzieciach w internecie. Spójrzmy na chwilę na ich odbiorców. Miliony konsumują te treści, przejmując nierzadko szkodliwe wzorce. A dodatkowo część publiczności to wcale nie nasi bliscy, ale przestępcy, pedofile, którym oddajemy całą prywatność i intymność naszych dzieci za darmo. Głośno było przecież o użytkownikach forów dla pedofilów, którzy pisali: "dzięki Bogu za mamy, które wrzucają zdjęcia dzieci". To przerażające. Ale nawet bez tego skrajnego, kryminalnego wątku to straszne, bo mamy już świadectwa pierwszych dorosłych "dzieci YouTube’a", które opowiadają, jak bardzo nienawidzą tego, że rodzice często dla pieniędzy, a czasem tylko dla lajków, transmitowali ich życie w internecie. Każdy, kto to ogląda, uczestniczy w utrwalaniu tego szkodliwego zjawiska.

Jak rodzice, którzy zarabiają na swoich dzieciach w internecie, zmieniają ich dzieciństwo?

To dzieje się na każdym etapie ich życia. Instagramowe dzieci już od momentu bycia plemnikiem stają się swego rodzaju siłą roboczą i pracownikami gospodarki cyfrowej. Zaczyna się od zdjęć USG, ogłoszenia, że jest się w ciąży, ujawnienia płci, a potem każde wydarzenie jest pretekstem do kolejnych relacji, postów, zdjęć, filmów. Ale to też okazja do tego, by przyciągnąć nowych reklamodawców i sponsorów.

Możliwości są nieograniczone, bo na początku można reklamować pieluchy czy butelki do karmienia, a z czasem nosidełka. Kiedy dziecko zaczyna chodzić – buty, potem rowery i tak dalej. Życie dziecka staje się kontentem, a ono samo słupem reklamowym, choć nikt go o zdanie nie pyta.  

Tak właśnie jest. Amerykańscy reporterzy przeprowadzali wywiady z pierwszymi dziecięcymi gwiazdami YouTube’a, które dorosły i mogą swobodnie o tym mówić. Opowiadały o tym, że zarobkowanie zmieniło relacje z rodzicami, bo każda chwila codzienności była okazją do zdjęć. Wystarczyło, że dziecko coś zrobiło, a matka wyjmowała telefon i mówiła: "Powtórz to, powtórz to, zróbmy kolejne ujęcie i jeszcze jedno".

fot. Shutterstock / GoodStudio
fot. Shutterstock / GoodStudio

W książce opisujesz szokujące dla mnie przypadki rodziców, którzy decydowali się na kolejne dziecko, bo każda kolejna ciąża to możliwość dodatkowego zarobku.

Dla rodzin, które zarabiają w ten sposób na życie, każda kolejna ciąża to odświeżenie własnej marki. A jednocześnie okazja do zarobku, bo znów wchodzą w etap, gdzie mogą pokazać wysokiej jakości treści swoim obserwującym. Znów mogą relacjonować wszystkie te kamienie milowe ciąży, a każdy z nich jest pretekstem do tego, aby w opowieść wpleść treści sponsorowane.

To bardzo, bardzo cyniczne. Ale jeśli dłużej śledzi się takie konta, to jest to dość oczywiste, że rodzice decydowali się na kolejnego potomka, aby móc nakarmić nowymi treściami internetową machinę.

Internet po prostu uwielbia duże rodziny, a rodzina mająca siedmioro dzieci sprzedaje znacznie więcej niż rodzina mająca tylko dwójkę, bo ma więcej twarzy, więcej treści i możliwości sprzedaży przestrzeni reklamowej. A jednocześnie jest to dość sztuczne, bo np. kiedy ktoś publikuje film o tym, że zrobił test ciążowy i jest pozytywny, to wiadomo, że jest to odegrana scena, która musi mieć element niespodzianki, aby utrzymać uwagę widza. Tyle tylko, że to nie jest prawdziwe życie.

W tym procesie uczestniczą nawet maleńkie dzieci. Jest to ich prawdziwe życie, a jednocześnie odegrana scenka. Może być im trudno połapać się, co jest prawdą, a co nie.

W instagramowych rodzinach dzieci są pracownikami jeszcze przed urodzeniem. Pracują dla pieniędzy, są eksploatowane dla pieniędzy, a jednocześnie nie zarabiają, choć są pracownikami gospodarki cyfrowej. Zresztą to, jak instagramowe rodziny traktują swoje potomstwo, jest podobne do tego, jak traktowano dzieci w czasach przednowoczesnych, kiedy brakowało rąk do pracy w polu. Rodziny żyjące na wsi potrzebowały wielu dzieci, aby te mogły pracować w rolnictwie. Teraz jest podobnie, dzieci pracują, czy tego chcą, czy nie, muszą dołączyć do "rodzinnego biznesu", bo nikt ich nie pyta o zgodę. Różnicą jest to, że praca odbywa się w sferze cyfrowej.

Pamiętam z Twojej książki historię rodziny, która zdecydowała się na adopcję chorego dziecka z Chin. Cały proces adopcji oczywiście chętnie relacjonując w mediach społecznościowych i zarabiając na tym. A potem, kiedy okazało się, że dziecko ma dolegliwości poważniejsze, niż się spodziewano, oddali je. Jak przedmiot.

Huxley, bo tak miał na imię ten chłopiec, od początku był nie tylko dzieckiem, ale po prostu treścią kierowaną do odbiorców. Przez pewien czas pracował na lajki i reklamował produkty, choć nikt nie zapytał go o zgodę, tak jak niczego nie uzgadnia się z nieletnimi pracownikami.

To oczywiście okropna historia, ale pokazała coś jeszcze. Otóż decyzję o takim stylu życia, zarabianiu w internecie i wykorzystaniu do tego dzieci, a potem adopcji rodzice podjęli razem. Ale kiedy Huxley zniknął, to na kobietę spadła o wiele większa krytyka niż na jej męża. To była fala nienawiści. Na skutek tego hejtu zawiesiła ona swoją działalność na Instagramie i YouTubie. A tymczasem mąż nadal nagrywa filmy na YouTubie i śledzi go ponad milion osób.

Mówiąc o matkach influencerkach, pomijamy często ojców. A przecież na taki styl życia i zarabiania na dzieciach decydują się oboje.

Oczywiście nie powinniśmy winić tylko matek. W końcu oboje rodzice na tym zarabiają i cieszą się owocami pracy swoich dzieci. A więc oboje powinni czuć odpowiedzialność. Dzieci nie są własnością rodziców, mają swoje prawa i powinny być one chronione.

Przede wszystkim jednak powinniśmy mówić o odpowiedzialności platform mediów społecznościowych, bo to one zyskują na pracy dzieci najwięcej, a nie ponoszą żadnego ryzyka. Nie możemy zostawić dobra dzieci w ich rękach. Każde państwo powinno zadbać o swoich obywateli, w szczególności kiedy są to dzieci.

fot. Shutterstock / GoodStudio
fot. Shutterstock / GoodStudio

Jak ta praca w gospodarce cyfrowej może wpływać na dzieci?

Nie jestem ekspertem. Nie jestem psychologiem dziecięcym, ale jest dość oczywiste, że relacja rodzica z dzieckiem jest inna, kiedy między nimi jest kamera aparatu, a stawką niemałe pieniądze. Relacja rodzicielska zmienia się w stosunek pracy, bo kręcenie relacji na Instagram czy sesje zdjęciowe to ciężka praca. Praca, która może odbywać się kosztem edukacji, zabawy z rówieśnikami, normalnego dzieciństwa bez presji fanów. Nie trzeba być psychologiem, żeby stwierdzić, że taka działalność publiczna i zarobkowa zaburza dzieciństwo. Rodzice często tłumaczą sobie taki wybór tym, że zapewniają dzieciom bezpieczeństwo finansowe. Myślę jednak, że ryzyko jest znacznie większe niż jakiekolwiek korzyści, w tym finansowe.  

W Polsce Instagram to szara strefa, w której pracują już nawet kilkutygodniowe dzieci. Brakuje im ochrony prawnej zapewniającej limit czasu pracy, odpoczynek, dającej gwarancję wynagrodzenia, prawo do prywatności i możliwość usunięcia zdjęć oraz filmów w przyszłości. Jak zadbać o ich podmiotowość i prawa?

To uprzedmiotowienie dzieci jest wstrząsające. W Stanach Zjednoczonych ponad sto lat temu stworzono prawo chroniące młodocianych aktorów po tym, jak okazało się, że Jackie Coogan, gwiazda filmu "The Kid" Charliego Chaplina, został pozbawiony praw, także do wynagrodzenia. Podobnie musimy zadbać o dzieci pracujące w internecie. Niestety prawo nie gwarantuje im ochrony, choć obecnie to w internecie więcej dzieci generuje treści i jest twórcami niż przy produkcji filmowej.

Dyskusja na temat regulacji trwa w Polsce od pewnego czasu. W parlamencie powstała nawet specjalna komisja, która zajmuje się m.in. tym tematem. Może w Hiszpanii macie już gotowe rozwiązanie, którym mogłyby się zainspirować polskie władze?

Niestety nie sądzę, aby Hiszpania była bardziej zaawansowana pod względem legislacji. Na ten problem zwracają uwagę aktywiści, opisują dziennikarze, ale regulacje to kwestia przyszłości.