Polska szkoła porażki. Czego uczy nas tramwajarz z "Miodowych lat"?

Myśląc o twarzy polskiej porażki, widzi się jednego bohatera – siedzącego w fotelu z puszką piwa w ręku i narzekającego, że nie ma pracy dla ludzi z jego wykształceniem. Polska popkultura wytworzyła też inny wzorzec, który znacznie bardziej przystaje do dzisiejszych czasów.

Polska szkoła porażki. Tego uczy nas tramwajarz z "Miodowych lat"

Fenomen "Miodowych lat" jest wiecznie żywy. Odcinki krążące w drugim obiegu, nie do końca legalnie, bo wrzucane pokątnie na YouTube, potrzebują dwóch–trzech dni, aby dobić do kilku tysięcy wyświetleń. Te zamieszczone dawniej, które umknęły wielkiej stacji – albo uznano, że to syzyfowa praca, bo "Miodowe lata" funkcjonują tak od lat – w internecie mają po kilkadziesiąt tysięcy widzów.

Widownia jest zapewne większa, skoro serial można oglądać również legalnie na polsatowskiej platformie. Fragmenty odcinków podbijają też TikToka – o tym fenomenie opowiadał na naszych łamach Kamil Bałuk. Przygody Karola Krawczyka i Tadeusza Norka dalej bawią tłumy niczym w latach 90. Może nie są to miliony, jak w dniach telewizyjnych premier, ale pamięć jest ciągle żywa. Na tyle, że grający kanalarza Artur Barciś do dziś podczas spotkań z widzami śpiewa kultową świąteczną piosenkę z serialu, czyli "Pieśń strudzonego renifera". A przecież wydaje się, że mógłby być bardziej kojarzony z również bardzo lubianym "Ranczem", które można było oglądać nie tylko w telewizji, ale i na Netfliksie.

Popularność "Miodowych lat" łatwo wyjaśnić sympatycznym humorem, grą aktorską (przy każdej okazji podkreśla się, że serial nagrywano na żywo w teatrze z udziałem publiczności) czy w końcu nostalgią. Odcinki mogą kojarzyć się z pięknymi czasami, kiedy wracało się do domu po szkole, rzucało plecak w kąt, odpalało telewizor i oglądało ulubionych bohaterów. Życie było dużo łatwiejsze, a przynajmniej teraz tak się wydaje.

A może przyczyna jest zupełnie inna? Co, jeśli za niezmienną fascynacją "Miodowymi latami" stoi nie humor, nie sympatyczni bohaterowie, nie szeroko rozumiane ciepło, ale… porażka?

Nikt nie przegrywa tak jak Karol Krawczyk – zwyczajnie, codziennie, boleśnie i po ludzku. Przegrywa i zupełnie sobie z tym nie radzi, więc próbuje raz jeszcze, z tak samo fatalnym skutkiem jak wcześniej. Skąd my to znamy?

Marne życie i zabawy 

Popkulturową twarzą polskiej porażki od lat jest Ferdynand Kiepski. Siedzący w fotelu przed telewizorem w dresie, trzymając puszkę piwa, doskonale wie, że już nawet nie ma po co się starać. Nie idzie do pośredniaka, wszak i tak dla ludzi z jego wykształceniem w tym kraju pracy nie ma. Ewentualnie można kombinować i działać tak, żeby zarobić, ale się nie narobić. Wykiwać, a nie być wykiwanym.

Ze "Świata według Kiepskich" bije jednak pewne "obcość", marginalizacja, a życie bohaterów jest wypadkową tego, jak radzą sobie ze skutkami transformacji ustrojowej. Tak pisała na łamach "Nowego Obywatela" Dominika Lichańska. Autorka dodawała, że z Kiepskimi łatwo było się utożsamić, skoro "55 proc. polskiego społeczeństwa to przegrani terapii szokowej, dla których wartości i gusty promowane przez neoliberalne elity były niedoścignione". I chociaż nie brakuje zachęt, żeby na popularny serial patrzeć nieco szerzej, to Jacek Paśnik, współautor publikacji "Nikt nikomu nie tłumaczy" o "Świecie według Kiepskich", w rozmowie na antenie Tok FM przyznawał, że "Kiepscy" na pewno portretowali pewną część osób pokrzywdzonych przez transformację ustrojową.  

"Miodowe lata" nigdy tej poważnej łatki nie dały sobie przykleić, chociaż kamienica przy ul. Wolskiej, w której mieszkali bohaterowie, również była specyficzna, by wspomnieć tylko o sąsiedzie Kurskim, nadużywającym alkoholu wielokrotnym kryminaliście. To czasy, kiedy zagraniczne nazwy jak multipleks jeszcze brzmią obco i niejednoznacznie, a szczytem luksusu jest możliwość przejechania się taksówką. Bohaterowie musieli liczyć każdy grosz, a niespodziewany wydatek wywracał do góry nogami rzeczywistość. "Miodowe lata" były bliżej zwykłych ludzi, chociaż sposoby radzenia sobie z kłopotami wprowadzały elementy absurdu.

– Jestem niższą klasą średnią – mówił w jednym z odcinków o sobie sam Krawczyk, cytując dyrektora zajezdni, w której pracował. Czyli bez luksusów, ale na solidnych fundamentach. Chwilę po tych słowach rozwaliło się stare krzesełko, na którym motorniczy siedział. Zabawny upadek niczemu wbrew pozorom nie przeczył, bo faktycznie tak było. Krawczyk i Norek, sąsiedzi i przyjaciele, mieli pracę, którą naprawdę lubili, nieduże mieszkania, czas na hobby i drobne przyjemności, a przede wszystkim kochające żony i wzajemną przyjaźń. Na drabinie społecznej byli nieco wyżej niż Kiepski z polsatowskiego uniwersum. Niewiele wyżej, ale na tyle, by robiło to różnicę. Na pierwszy rzut oka trudno dostrzec w tym porażkę. 

Tyle że chcieli czegoś więcej. A właściwie to Krawczyk chciał, bo jeszcze miał nadzieję, że szklany sufit da się rozbić.

O ile Kiepski "nie dąży do optymalizacji swojego stanu posiadania" i jego "wygodne trwanie tu i teraz" jest alternatywą dla "produktywnego dążenia ku najlepszej wersji siebie" – jak na łamach ekrany.org.pl pisał o bohaterze Kamil Walczak w tekście "Świat według Kiepskich wobec IV Rzeczpospolitej" – tak Krawczyk wierzył, że jest kowalem własnego losu.  

Polska równych szans 

"Porażka jest dziwna, niejasna, nie służy ogółowi, wina za nią spychana jest na jednostkę" – pisze w książce "Ludzie nieznaczni. Taktyki przetrwania" Agnieszka Dauksza. Karol Krawczyk doskonale wiedział, że tak jest, więc robił wszystko, żeby nie znaleźć się po stronie tych, którzy na porażkę zasłużyli. Wolał działać, kreować, wykazywać się sprytem, ale tym mitycznym, a nie cwaniackim. Bazującym na nosie, żyłce do interesu. Taniej kupić, drożej sprzedać. Tak grał świat, a wielu bohaterów lat 90. wierzyło, że to właśnie ich zaprasza się teraz do gry. Proszę bardzo, wszyscy mają równe szanse, wystarczy, że wykazują inicjatywę. I oczywiście wcześniej wstają i nie wydają kasy na kawę w modnych lokalach. 

Jakie to wszystko miało być proste! W jednym z odcinków, o wiele mówiącym tytule "Obiecujący młody człowiek", Krawczyków odwiedza para, która wcześniej żyła w tym samym mieszkaniu. Grany przez Jana Machulskiego Lasek jest potentatem z branży mięsnej. Dla Karola to gość zesłany z niebios – skoro z tej kamienicy, z aż za dobrze znanych mu czterech ścian, dało się wyjść w wielki świat i zdobyć miliony, to dlaczego jemu miałoby się nie udać? Biznesmen radzi mu, że droga do sukcesu jest prosta, wystarczy wyeliminować swoje wady i rozwijać zalety. "Żeby zrobić karierę, trzeba ciężko pracować, przede wszystkim nad sobą" – radzi człowiek sukcesu. No tak – wszystko w rękach jednostki. Jedno zdanie wygłoszone przez Machulskiego podsumowuje erę poradników obiecujących złote życie tym, którzy postawią na samodoskonalenie.

Ale jak eliminować swoje wady? To przecież nie takie proste. Witajcie w nadchodzącym świecie prostych recept i błyskawicznych lekarstw. Wystarczy trzykrotnie postąpić tak, jak się powinno – wówczas śmiało można uznać, że wada została pokonana. Droga na skróty, powiecie, ale biznesmen z "Miodowych lat" już przeczuwa erę poradników chwalących potęgę nawyku i skuteczność pozytywnego myślenia. Nie chodzi też o to, co czujesz, ale jak się zachowujesz. I jak widzą cię inni.

Krawczyk się ekscytuje, już chce doskonalić swój charakter, jeszcze bardziej szukać każdej okazji do awansu. "Do góry, do przodu!" – gorączkuje się po wizycie człowieka sukcesu i planuje złożyć podanie o pracę poza tramwajami. Od razu bierze się do roboty. Tylko w zasadzie jakie on ma wady? Bliscy pomagają: chrapie, aż się dom trzęsie, nigdzie nie zabiera żony, jest beznadziejnym trębaczem.

Samodoskonalenie to jednak nie jest prosta sprawa. Co dla jednych jest zaletą, dla innych wadą – np. liczenie się ze zdaniem żony pochwaliła Danuta Norek, ale już dla dalszego znajomego Krawczyk jest pantoflarzem. Wujek chwali go, że nie nadużywa alkoholu, lecz dla sąsiada Kurskiego to istotna przeszkoda. Próba zadowolenia wszystkich jest ponad ludzkie siły. Kiedy w końcu Karol zabiera swoją żonę na koncert – do zamku! – tramwajarz zasypia.

"Ja po prostu jestem zwykły nieudacznik" – poddaje się, gdy w końcu dowiaduje się, że podanie o nową pracę zostało odrzucone. Odcinek wcale nie kończy się jednak źle. Kolega z zajezdni informuje go, że dostaje premię za najlepszy pomysł na usprawnienia w firmie. To jednak warto się zmieniać? A może twórcy sugerowali raczej, że Krawczyk jest dobry jest taki, jaki jest, i mniej ważne jest, co myślą o nim inni.

Spotkanie na swojej drodze człowieka sukcesu to rzadki przypadek szczęśliwego zbiegu okoliczności. Znacznie częściej na ekranie widzieliśmy hochsztaplerów, drobnych oszustów, cwaniaczków, którzy naciągali Krawczyka, omamiali go wizją prostego sukcesu i łatwych pieniędzy, bezlitośnie wykorzystując naiwność i chęć bycia kimś.

Czy można mu się dziwić, że wpadał w te pułapki? Jeszcze zbyt blisko byli ci, którym się udało – jak dyrektor zajezdni czarujący świeżym, amerykańskim podejściem – by nie wierzyć, że nie uda się ich dogonić. Krawczyk spijał słowa z ich ust, próbując wcielić niepasujące do jego życia rady. Wystarczyła wiara, że skoro oni mogli, to dlaczego nie on?

Gdyby Karol Krawczyk żył dzisiaj, nie tylko z wypiekami na twarzy śledziłby rekinów biznesu z LinkedIna, a jego półka uginałaby się od poradników pomagających tworzyć najlepszą wersję siebie. Cała nieduża pensja wyparowałaby z konta po tym, jak zobaczyłby w mediach społecznościowych fałszywą reklamę celebryty zachęcającego do pewnej inwestycji, wierząc, że to właśnie jemu premier albo gwiazda talk-show zdradziła przepis na pewną forsę. Na pewno kupiłby też kurs AI od jednego z modnych szamanów tej sztuki. 

Może i "Świat według Kiepskich" niewiele już mówi o współczesnej Polsce, ale "Miodowe lata" ciągle dobrze odwzorowują stałe ambicje i wiarę w to, że jeszcze wszystko będzie możliwe. Przecież tak wielu się udało!

Karty zostały rozdane. Tobie przypadł jopek 

Wiara słabnie, to fakt, ale czy aż tak znacząco? W rozmowie z "Tygodnikiem Powszechnym" o klasie średniej ekonomista dr Michał Brzeziński zauważa, że "w ostatnich dekadach nierówności w Polsce wyraźnie wzrosły i coraz trudniejszy do wykonania jest ostatni krok, czyli awans do klasy wyższej". Można patrzeć na "Miodowe lata" jak na naiwny serial, który portretował tamtą wiarę lat 90., ale może już wtedy była to przestroga – karty zostały rozdane?

Jak w odcinku, w którym Krawczyk i Norek otwierają bar szybkiej obsługi nieopodal budującego się wieżowca. Już odliczają dni do końca budowy i szacują, ile zarobią na pracownikach korporacji wpadających na lunch. Nie odstraszy ich hot dog za 5 zł, bo ich pensje są przecież zachodnie. Wreszcie coś od bogatszych skapnie, zgodnie ze słynną ekonomiczną teorią.

Tymczasem ochroniarz pilnujący kończącej się budowy – wściekły, że traci pracę – szybko sprowadza ich na ziemię. Relacjonuje, że białe kołnierzyki w środku będą mieć własny bar szybkiej obsługi i to nowoczesny. Po co komuś jakaś budka od amatorów gotowania? Oto przychodzi świat dużych sieci, tych samych lokali na każdym kroku, które wymiotą drobnych biznesmenów i lokalne przedsięwzięcia, mamiąc klientów wizją nowoczesności, bycia czymś lepszym, bo z zachodu. Nie miejcie żadnych złudzeń – zdawał się mówić ciepły i sympatyczny serial.

I taka bywała porażka w "Miodowych latach" – powinno wyjść inaczej, ale jak zwykle nie wychodziło. Wówczas jeszcze można było próbować to tłumaczyć, że nos zawiódł, postawiło się na złego konia. Nie udało się, tak już jest, ale trzeba zacisnąć zęby i próbować dalej. Ryzykowna strategia w świecie, który wcale nie nagradza za wysiłek i podjęte ryzyko.

Szalone próby odniesienia sukcesu w "Miodowych latach" to tak naprawdę przerwa od szarej, trudnej rzeczywistości. Ot, zagranie na loterii, tyle że w bardziej zwariowany sposób. Fundamentem wyczekiwanego powodzenia musi być jednak ciągle żmudna, ciężka praca, zwykła harówka. Obietnica sukcesu wisi w powietrzu, czujemy to, bo przecież i współczesny świat wygląda podobnie. Tylko jest jeden problem: nie nadchodzi. Pojawia się coraz więcej pęknięć, a mimo to mit sukcesu ma się dobrze. Nie tylko w "Miodowych latach", bo przecież tu i teraz. 

Polacy są jednym z najbardziej zapracowanych narodów w Europie, a tymczasem według badań z 2019 r. 45 proc. osób należących do klasy średniej nie ma żadnych oszczędności. Starają się, a mimo to wychodzi inaczej. Nowsze, "Barometr oszczędności 2023", pokazują, że niewiele się przez te lata zmieniło - żadnych oszczędności nie posiada 21,8 proc. Polaków, kolejne ponad 24 proc. ma je w kwocie do 5 tys.

W jednym z pierwszych odcinków, "Liście do szefa", Krawczyk wylicza, jak wiele poświęcił dla warszawskich tramwajów. Wstawał rano, kursował w święta, łatał dziury w grafiku wtedy, kiedy inni musieli odpuścić. I po co to wszystko? By przy pierwszej lepszej okazji zostać odstawionym na boczny tor? Wątpliwości prędko miną i dalej trzeba będzie zakasać rękawy, jak robią to współcześni Polacy. Ciekawe, ilu oglądających ten fragment nawet dziś myśli sobie, że właśnie tak jest, panie Karolu, tyramy i co z tego? "Nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem" – śmieją się widzowie, od lat cytując Kiepskiego, ale to raczej Krawczyk trafił w sedno.

Cienka klasa średnia 

A jednocześnie wiara trwa.

"Członkowie klasy średniej postrzegają system społeczny jako otwarty i stwarzający możliwości awansu społecznego. 19 proc. osób przynależących do klasy średniej uznaje ambicję za czynnik bezwzględnie konieczny do osiągnięcia sukcesu w życiu, a 15 proc. za czynnik taki uznaje ciężką pracę" – mogliśmy przeczytać w raporcie z 2019 r., choć w sumie to podsumowanie poglądów Krawczyka. Jedynie 2 proc. członków klasy średniej twierdziło, że pochodzenie z bogatej rodziny jest czynnikiem koniecznym do osiągnięcia sukcesu w życiu.

A co, jeśli to właśnie bycie sobą jednak nie pomaga? To zaskakujące, jak wiele odcinków "Miodowych lat" polega na udawaniu. Pozwalały twórcom na tworzenie gagów – z niezbędnym dla polskiej komedii klasykiem w postaci chłopa przebranego za babę czy kontrowersyjnego z dzisiejszego punktu widzenia blackface’a – ale z drugiej strony pokazywały też próby radzenia sobie z nieuniknioną porażką. 

Krawczyk jakby rozgryzał tę grę, zbliżając się do bolesnej prawdy: no dobrze, może to w nim jest coś, co przeszkadza w osiągnięciu sukcesu. Tylko to żaden problem, wszak przecież nie wszyscy znają jego porażkową wersję. Kiedy jeden z kierowników mogących dać upragniony awans proponuje wspólną grę w golfa, Krawczyk natychmiast się zgadza, byle znaleźć się bliżej i móc zaskarbić sobie jego sympatię, mimo że o golfie nie ma pojęcia. Lizus? Trochę tak, ale jednak też zdesperowany człowiek, który wszędzie widzi szansę odmienienia własnego losu.

W jednym z odcinków dziwi się, że można emocjonować się polską ligą, w której występują słabi piłkarze, po czym udaje wiernego kibica, byleby udać się z dyrektorem zajezdni na derby Warszawy. Mało tego. Gdy znajduje pewnego razu w tramwaju pieniądze – fałszywe, zostawione przez przypadek przez gamoniowatego gangstera – natychmiast zaczyna spełniać fantazję o byciu milionerem i wydaje forsę na lewo i prawo. Sukces to wcale nie spełnienie marzeń, osiągnięcie wymarzonego celu, lecz kolejne buty, w które trzeba wejść. W jednym z odcinków Tadeusz Norek tłumaczy Krawczykowi, że milioner mający kilka milionów złotych na koncie już nic nie musi, może zachowywać się naturalnie, jak chce. I właśnie tego tramwajarz zrozumieć nie potrafi.

Ucieczka przed samym sobą 

Dauksza w swoim eseju pisze o ludziach atopijnych, "niemogących pozorować dopasowania do cudzych oczekiwań lub płacących za to zbyt wysoką cenę". Atopia, czyli osobliwość, coś, co nie jest na swoim miejscu. Wypisz-wymaluj Karol Krawczyk, który nigdy nie jest sobą i ciągle udaje, byleby osiągnąć wymarzony sukces, będąc przekonanym, że na niego zasługuje. Bo i niby dlaczego nie? Wie, że nie jest tu, gdzie być powinien, ale też do końca nie ma świadomości, czym jest wymarzone "tam". Czymś, co mają inni, ci lepsi – to na pewno.

Zmiany są bardzo płynne, granice może przekraczać w jedną i drugą stronę w mgnieniu oka. W kultowym dla wielu fanów odcinków "Rodzina patologiczna" Krawczyk dowiaduje się od Kurskiego, że ten dostał mieszkanie. I to nie byle gdzie – na generalskim Żoliborzu! Sąsiad ma zostać przeniesiony w ramach programu socjalnego pozwalającego zacząć nowe, lepsze życie. Krawczyk uznaje, że to idealna szansa, by odmienić los swój i żony, więc postanawia zostać degeneratem. Na niby, byle zmylić komisję i zgarnąć mieszkanie w porządnej dzielnicy.

Nie wie jednak, że jego żona Alina wraz z Danutą Norek chcą przerobić ich mieszkanie na przedszkole, a jego stan też ma ocenić komisja. W międzyczasie Krawczyk demoluje pokoje, żeby zwiększyć swoje szanse na przeniesienie. Zostawia jedynie meble, które dzięki temu, że stare, nadają wiarygodności. Oglądający efekt specjaliści są zaskoczeni, tyle że Krawczyk nie wie, że ci oceniają mieszkanie pod kątem uczenia w nim dzieci.

Na dodatek na jaw wychodzi prawda z kątem przydzielonym Kurskiemu – to nie on dostał mieszkanie, lecz jego żona, która dzięki temu może uciec od męża alkoholika. Kiedy Krawczyk zdaje sobie sprawę z tego, co nawywijał, jest już za późno. Do drzwi puka komisja, już ta właściwa, nagle bardzo niebezpieczna, bo ich decyzja może mieć fatalne skutki. Z degenerata natychmiast przeistacza się w kulturalnego człowieka, który prosi, by oceniający czym prędzej "opuścili jego lokum mieszkalne" i zapewnia, że kamienica pełna jest ludzi żyjących na poziomie. Zmiana jest błyskawiczna. Czasami faktycznie trzeba lawirować, żeby utrzymać się na powierzchni.

Czy kiedykolwiek był sobą? Nawet ból nie pozwala zdjąć maski. Krawczyk, mający zostać gwiazdą reklamy, zjada batonik i psuje sobie ząb. Boi się iść do dentysty, ale nie wytrzymuje z bólu. Żona radzi mu, by powtarzał, że ząb go nie boli, bo jak wyczytała w gazecie, myślenie życzeniowe sprawia, że niemożliwe staje się możliwe, wystarczy mocno chcieć. Ot, kolejny przykład propagandy sukcesu. Krawczyk wypluwa z siebie, że ząb go nie boli, nie boli, ale to nie działa – nie da się zakrzyczeć rzeczywistości. To jednak chwilowa refleksja, bo szybko wraca do tworzenia alternatywnej wersji świata, w której problemy znikają, gdy przestaje się o nich myśleć. Z prostego powodu – ich rzeczywiste rozwiązanie bywa ponad siły.

W "Ludziach nieznacznych" Dauksza cytuje Lauren Berlant, która zauważyła, że ludzie przywiązują się do obietnic dobrego życia, nawet jeśli go nie doświadczają i nie wierzą w szanse poprawy. To tragedia Krawczyka, ale i często nasza.

"Chodzi raczej o stopniowalność budowanego efektu nadziei, dawkowanie okrutnego optymizmu od narodzin aż do śmierci" – pisze Dauksza.

Tragedia obietnicy 

LinkedIn informuje mnie, że świetnie mi idzie. Nie bardzo wiem co, bo z platformy w zasadzie nie korzystam ani nie planuję zmieniać pracy. Być może chodzi o to, że ktoś mnie zauważa i siedem osób wyświetliło mój profil. Co z tego wynika? Nieistotne, świetnie mi idzie! Gdybym faktycznie rozglądał się za nową pracą, być może urosłyby mi skrzydła i mógłbym uznać, że w końcu los się uśmiechnie. Krawczyk przez przypadek na korytarzu usłyszał raz coś, co pozwoliło mu wierzyć, że awans jest już blisko. Dziś jeszcze lepszą perspektywę dostaje się co chwila w zwodniczym nagłówku maila.

Aplikacja zdrowotna redakcyjnego kolegi wyświetliła mu powiadomienie informujące o tym, że czas odpocząć. Wprawdzie poziom aktywności ostatnio trochę spadł, relacjonuje program, ale jak się okazuje, to pozytywna zmiana! W końcu ważne jest, żeby się nie przemęczać i nie nadwyrężać. Ruszasz się – świetnie. Nie ruszasz się – brawo!

Owszem, to dobre rady, ale doskonale wiemy, że we współczesnym świecie trudne do wprowadzenia i wbrew pozorom nie zawsze oczekiwane. Tymczasem w rzeczywistości wymagającej pracy ponad siły technologia próbuje przekonać nas, że nie robienie nic też jest OK. Tyle że rzecz jasna nie jest to "robienie niczego", do którego nawołują przeciwnicy kultu produktywności. Komunikat jest bezsensowny, bo fałszywy. Ale może właśnie o to chodzi: o iluzję przyhamowania. To jedyne zwolnienie, na jakie niektórzy mogą sobie pozwolić. 

<<W rezultacie potencjalna niezgoda społeczna na ‘okrucieństwo teraz’ jest konsekwentnie odraczana poprzez obietnice, przestrogi, fantazje i zobowiązania dotyczące przyszłości. Metody takiego zarządzania Berlant [autorka książki "Okrutny optymizm"] nazywa technologiami cierpliwości i wskazuje, że pod ich wpływem jednostki mogą ‘odrętwieć w obliczu konsensualnej obietnicy’, gdyż tę obietnicę rozpoznają błędnie jako osiągnięcie>> – czytamy w "Ludziach nieznacznych".

Esej Daukszy traktuje o zachodzącej zasadniczej zmianie kulturowej. W przestrzeni publicznej jest coraz więcej miejsca na okazywanie własnej niemocy i bezsilności, a porażka już nie oznacza wstydu. Dauksza pisze, że kultura zaczyna się roić od postaci "wycofanych, apatycznych, zmęczonych, pogrążonych w niemocy i zwątpieniu, bezradnych, nieprzynależących, przegrywów, loserów, porażkowców, przegrańców, wycofów". Byli zawsze, to fakt, ale dopiero teraz uznani zostali za "najbardziej typową reprezentację współczesności", co jest niezwykłe.

Duża w tym zasługa nowego pokolenia, które "wyrwało kartę przegraństwa z rąk starszych i ostentacyjnie nią macha", pisze Dauksza.

"Mówią, że przegrali, zanim gra się rozpoczęła, lepiej więc żyć tym, co podstawowe, zamiast ciągle się starać. Mocne deklaracje niekoniecznie jednak niwelują poczucie beznadziei. I niepokoju, który dla wielu jest esencją codzienności" – czytamy w eseju.

To jednak ryzykowna taktyka, wszak bycie przegrywem jest tylko jedną z łatek, które znowu można sobie przykleić. Nagle okazuje się, że nie są sami, więc mogą się jednoczyć. Tym samym stają się grupą i jak każda podatną na manipulację. "Kategoria przegrywa powstała na kanwie realnych nierówności społecznych w praktyce staje się maszynką do ich umacniania" – twierdzi Dauksza.

A przecież nie tylko w tym leży problem. Nie każdy musi czuć się przegrywem aż tak zniechęconym do życia, że pragnącym śmierci, nawet jeśli potencjalne samobójstwo rozważane jest w kategorii żartu. Czarny humor był bazą memów sprzed ok. 10 lat, kiedy triumf święciły rymowanki z Schopenhauerem.

Do dziś mroczne filmiki nawiązujące do twórczości Kafki, Camusa czy Dostojewskiego krążą po TikToku. Do tego w rodzimej bańce możemy dołożyć renesans twórczości zespołów takich jak Myslovitz. 

Melancholia, by użyć najdelikatniejszego określenia, wyrosła na żyznym gruncie, gdzie w końcu zaakceptowano porażkę, polubiono się z nią, odcinając się od propagandy sukcesu. Żadnej wygranej nie będzie, przestańmy się oszukiwać. Dzisiejszy modny powrót do lat 90., fascynacja najntisami, także w kontekście ówczesnej biedy i marazmu, to modny trend. Dojrzeliśmy, by nie wstydzić się trudnych lat 90., gdy nie wszyscy zostali rekinami biznesu na rodzącym się wolnym rynku.

W kontrze do modnych światowych trendów sprzed lat zachęcających do cięższej pracy i poświęcania się karierze powstają inne. Lepiej zwolnić, nie przejmować się, być dla siebie wyrozumiałym – do czego zachęcały osoby propagujące wśród kobiet karierę powolną, dlatego w stylu ślimaka (snail girl). Furorę (i oburzenie) robił też trend leniwych dziewczyn: po co brać na siebie za dużo, jeśli można znaleźć stanowisko, na którym nie trzeba się spalać, za to można myśleć więcej o sobie. Nie uda się w jednej pracy? Bywa i tak. Dzień Porażki – w ubiegłym roku obchodzony 18 października – przypominał o tym, że można i warto uczyć się na błędach.  

Pogodny oszust i meduza

Tyle że internet niedawno dostał jeszcze jeden nowy symbol pozwalający wyrażać emocje – wyluzowanego chill guya, gościa, który niczym się nie przejmuje, wszystko ma gdzieś. Trochę idzie w kontrze do powszechnego smutku, ale i nie nęcą go sukcesy. Jest zadowolony, gdy trzymając ręce w kieszeni, patrzy na jezioro albo trawnik. Problemy po nim spływają. Jakim cudem ktoś w to wierzy?

W odróżnieniu od memów depresyjnych mamy tutaj do czynienia z zamknięciem oczu. Udawaniem, że niedogodności nie ma. Ukrywaniem emocji, tak powszechnym w dawnych pokoleniach, które dziś szczycą się tym, że w ich czasach żadnych depresji nie było.

To przedziwny paradoks, bo przecież mogło wydawać się, że panuje już przyzwolenie na smutek. Ale może i porażka przestała już robić wrażenie? Spowszedniała? Albo została zagarnięta przez innych, choćby wspomnianych przez Daukszę przegrywów. Czując, że coś jest nie tak, znowu się nie pasuje – nie ma się szans na sukces, nie wierzy, że jest możliwy i że wstawanie o 5.30, by roznosić ulotki dla wielkiej firmy, cokolwiek pomoże. Ale też bez przesady – nie jest aż tak źle, żeby iść na dno z resztą przegrywów. Tak jak i na sukces trzeba sobie zasłużyć, tak dziś porażka wymaga konkretnego potwierdzenia.

Chill guy jest dla mnie oszustwem, bo ostatnią cechą, która charakteryzuje nasze czasy, jest nieprzejmowanie się. Owszem, wydaje nam się, że moglibyśmy bardziej się nie stresować, lecz wystarczy zastanowić się chwilę, czy takie podejście na pewno jest receptą na bolączki współczesności?  

Chill guy to zakładanie maski, czyli radzenie sobie z trudnościami wręcz po Krawczykowemu. Tyle że nawet on potrafił zdać sobie sprawę, że ząb go jednak boli – choćby na chwilę.

Porażka Krawczyka jest inna. Nie ucieka do przodu, jak wielu bohaterów opisywanych przez Daukszę – artystów, performerów – próbując wymanewrować system, zwalczyć jego własną bronią. Nie rezygnuje, nie urządza się, nie akceptuje, jak choćby Ferdek Kiepski. I może w tym tkwi również siła przyciągania "Miodowych lat". Dużą sztuką jest móc pozwolić sobie na zaakceptowanie porażki, sprawdzenie, co będzie i co się wydarzy – możliwe, że coś ciekawego, tylko wymaga to naprawdę dużego poświęcenia, na które pewnie niestety stać jedynie nielicznych. Krawczyk nie wkłada kija w szprychy propagandy sukcesu, nie szuka alternatywnych dróg. Można oceniać, czy to dobrze, czy to źle, ale jego perspektywa wciąż jest bliska i znajoma.

Ale może mimo wszystko "Miodowe lata" też dają nadzieję? 

W "Ludziach nieznacznych" Dauksza pisze o meduzach Mnemiopsis leidyi. Naukowcy odkryli, że jeśli jeden z osobników tego gatunku zostaje zraniony, to może zrosnąć się z drugim, by zwiększyć szanse na regenerację tkanek i przeżycie. Już po godzinie od zetknięcia ich ruchy zaczynają się synchronizować.

"Ja", które wraca do ucieleśnionego i instynktowego odczuwania siebie, by móc zmierzać w stronę jakiegoś "my" – mało skomplikowany mechanizm, jednak sporo może zmienić. I odkrywanie tej subwersji wciąż na nowo: nie jesteśmy sobą, jeśli nie jesteśmy w tym razem – komentuje tę unikalną cechę autorka eseju.

I właśnie tym "Miodowe lata" mogą ciągle dawać nadzieję – w końcu bohaterowie mają siebie nawzajem i mimo wszystko mogą na siebie liczyć. A widzowie mogą przynajmniej przez chwilę ogrzać się w cieniu ich przyjaźni i miłości. Tak, Krawczyk ma to, co jest dziś towarem deficytowym i dla wielu prawdziwą miarą sukcesu: ludzi, którzy go kochają i akceptują. "Też w niego wierzę – mówi żona Alina w jednym z odcinków – czy inaczej wytrzymałabym z nim 15 lat?". Ile gwiazd z LinkedIn może się tym pochwalić?