Czym się różni papież od nosacza? Słowo humoru okiem Olgi Drendy

Dlaczego niektórzy uważają, że żarty z pedofilii są śmieszne? Czy oburzenie na memy z papieżem może wrócić? Jak wyglądać będzie humor w internecie, w którym bańki kurczą się coraz bardziej? O tym rozmawiamy z Olgą Drendą, autorką książki "Słowo humoru".

Olga Drenda, Słowo humoru. Rozmowa

"R.I.P. Chandler Bing, byłeś ikoną typów, co jak ich zapytasz o emocje, to se jajcują" – napisał po śmierci aktora Matthew Perry’ego autor rysunków Bazgram. Jego epitafium podsumowało rodzaj humoru, który serial "Przyjaciele" spopularyzował w latach 90. i na początku XXI w. Właściwie był wtedy dla sporej rzeszy osób drogowskazem, jak należy żartować. A internet szybko podchwycił serialowy styl i pozwolił każdemu być Chandlerem – w dyskusjach pojedynkowano się na szybkie riposty, ironię, zgryźliwość, szyderczość. Humor był tarczą (co zresztą postać grana przez Perry’ego w serialu otwarcie przyznawała), za którą kryły się słabości, ale też mieczem. Trzeba było śmiać się z innych, bo inaczej zaczną śmiać się z nas. Ciągły atak, by nie dać się zepchnąć do obrony. Trudno było w tę grę nie grać.

Tylko jak długo można być ironicznym? Jak długo da się wbijać szpile? Okazało się, że można wręcz w nieskończoność, granicy nie widać pewnie też dlatego, że stale jest przekraczana. I może to za duże uproszczenie, ale wydaje mi się, że jedną z konsekwencji przyzwolenia na właśnie takie krawędziowe żartowanie jest sytuacja, w której dziś żarty z pedofilii popularnego dziennikarza mają na Twitterze ponad 7 tys. serduszek. Jajcujmy ze wszystkiego, pokażmy, jacy jesteśmy twardzi i mocni, nic nas nie rusza.

Dla zmęczonych takim dowcipkowaniem książka "Słowo humoru" będzie jak lekarstwo. Olga Drenda nie analizuje, dlaczego jednych śmieszy to, a innych tamto, nie kategoryzuje, bo wie, że to niemożliwe. W swoim eseju przygląda się i opisuje różne odcienie humoru, nie ograniczając się wyłącznie do Polski. I największą zaletą jej książki jest przypomnienie, że humor może wyglądać inaczej, a nie służyć wyłącznie zaczepkom czy prowokacjom. Owszem, to niby oczywiste, ale sam o tym zapomniałem, chowając się i wracając do bezpiecznych rzeczy, które bawiły mnie od dawna.

Drenda zwraca uwagę i docenia, jak wiele rzeczy składa się na to, co nas bawi, od jak wielu czynników jest to zależne, jak łatwo jest wpaść na minę, ale, co najważniejsze, że można z tych często niebezpiecznych pułapek, dróg na skróty, licytowania na bycie zabawniejszym się wydostać. Bo humor jest zbyt ważny i cenny, aby zostawiać go tylko do żartów z innych. "Słowo humoru" jest książką optymistyczną nie dlatego, że będziecie się śmiać z przywoływanych sucharów (choć też), ale dlatego, że choć czasami w towarzystwie łatwo błysnąć nieśmiesznym i niepasującym dowcipem, to jednak humor ewoluuje i podąża często w znacznie "korzystniejszą" dla nas stronę.

I, jak się okazuje, bardzo często pomaga w tym internet.

Rozmowa z Olgą Drendą, autorką książki "Słowo humoru"

Po wybuchu Pandora Gate zaczęto głośno dyskutować również o żartach – zarówno z samej tej sprawy, jak i oceniając wcześniejsze dowcipy youtuberów. Najbardziej jaskrawym przykładem jest Krzysztof Stanowski, który na antenie Kanału Sportowego żartował, jak się później tłumaczył, nie z ofiary, a ze sprawcy. Usprawiedliwieniem miało być też to, gdzie dowcip padł i to, że był skierowany nie do odpowiedniej publiki. Czy to coś w żarcie zmienia?

Olga Drenda, pisarka, eseistka, tłumaczka, autorka książek "Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji", "Wyroby. Pomysłowość wokół nas": Gdy ten temat się pojawił i Krzysztof Stanowski zaczął dystansować się od swoich rozmówców, to pomyślałam, że to jest ten moment, który może posłużyć za przykład zmiany w tym, co socjolog Kazimierz Żygulski nazwał wspólnotą śmiechu. To akurat dziennikarz, który świadomie zaczął w pewnym momencie budować swoją markę na przeginaniu, na wywoływaniu kontrowersji.

Co do samych tłumaczeń, myślę, że kiedy ktoś z zewnątrz usłyszy, co za zamkniętymi drzwiami mówią ludzie pracujący w zawodach wysokiego ryzyka, w ratownictwie medycznym, w szpitalu, w policji albo pozna slang branży pogrzebowej, to może być w szoku. Tam drastyczne śmieszki to metoda szybkiego dostrajania się do względnej psychicznej równowagi. Tyle że cały internet, a nawet jeden Kanał Sportowy, to nie jest taka zamknięta wspólnota, gdzie "co wolno wojewodzie" – ryzyko nieporozumienia jest duże.

Oświadczenie Stanowskiego nie jest przykładem klasycznego "przepraszam tych, którzy poczuli się urażeni", a raczej zapowiedzią stworzenia miejsca, gdzie takie żarty będą padać i nikomu nie będzie to przeszkadzało (zresztą Stanowski dalej żartuje w podobny sposób). Wcześniej działało to trochę inaczej: autorzy kontrowersyjnych dowcipów musieli mimo wszystko się pokajać, bo stacje telewizyjne czy redakcje w innych przypadkach by się od nich odcinały. W książce piszesz o Kubie Wojewódzkim i Michale Figurskim oraz ich przegiętym żarcie o pracujących w Polsce Ukrainkach. Poniekąd im się upiekło, bo szczególnie Wojewódzki dalej jest gwiazdą, ale musieli swoje odcierpieć. W przypadku Stanowskiego nie ma refleksji nad żartem.

Kiedy jesteś idolem, który wypływa na prowokowaniu, to łatwo jest poczuć pokusę, żeby iść coraz dalej, a nawet poczuć się niezatapialnym. Myślę, że Krzysztof Stanowski do pewnego momentu to miał, ale chyba jest na tyle doświadczonym dziennikarzem, że wie, kiedy się ewakuować i się po prostu zamknąć, żeby nie zaszkodzić sobie samemu. W sumie przy okazji Pandora Gate wykazał się nadmierną zapobiegliwością, nie tyle przepraszając, co odżegnując się od Macieja Dąbrowskiego. To nie było spoko. 

I wtedy też wybuchła ciekawa dyskusja: czy należy karać za żarty, które padły dawno temu.

Mogliśmy obserwować testowanie wrażliwości i rozumienia niejednoznaczności w czasie rzeczywistym. Dla mnie ciekawe było to, że Maciej "Z Dvpy" Dąbrowski został uniewinniony przez publiczność, która oceniła, że zdawał sobie sprawę z absurdalności tematu [w filmiku zachęcał osobę przeprowadzającą wywiad z nastolatkami, aby zadawał krępujące, mówiąc delikatnie, pytania – dop. red.] i że nie był w sprawę Pandora Gate w żaden sposób uwikłany. Nie spodziewałam się, że takie argumenty padną, ale to dobrze, że tak się stało.

Zastosowano moim zdaniem właściwą miarę. Żarty Z Dvpy były obleśne i – co gorsza – rzucane w stronę dzieci, ale oni głównie bawili się tym, że mogą innych szokować, a nie faktycznie zamierzali wykorzystywać nieletnie dziewczyny. W tamtym czasie nadal bardzo wpływowy był przecież "Jackass". Zresztą jak na ironię człowiek, który ujawnił przestępstwa w Pandora Gate, czyli Wardęga, też miał na koncie obleśne pranki.

Ale jeżeli chcemy rozmawiać o tym, kiedy żart przestaje być żartem, to te wydarzenia wokół Pandora Gate są dobrą ilustracją. Pojawiła się skala, względem której dało się mierzyć czyjeś czyny. Obleśne hasło rzucone nie na poważnie do przypadkowych przechodniów to, owszem, powód do wstydu, ale inny kaliber niż szantażowanie, nękanie, wykorzystywanie seksualne albo tuszowanie przestępstwa.

Kiedy zaczęto wyciągać dawne nagrania, zorientowałam się, że typowa odpowiedź sprzed dziesięciu, a nawet dwóch lat, czyli "hehe pierwszy raz w internecie?", jakby straciła swoją moc. Spodziewałam się, że będzie odwrotnie i że patostreaming znieczulił przeciętnego odbiorcę już zupełnie. Ale możliwe, że przeciwne tendencje rozwijają się równocześnie i w końcu nadchodzi punkt krytyczny.

Tylko co jest tym żartem? Niedawno spotkałem się z definicją, że dobry żart jest wtedy, kiedy ktoś poczuje się urażony. Patrząc szerzej, choćby na internet, można odnieść wrażenie, że wielu by się pod takim opisem dowcipu podpisało.

Nie jest to nowe podejście. W końcu już starożytna satyra wymierzona była w zjawiska czy osoby i miała na celu doprowadzenia do zmiany, to był rodzaj publicystyki, urabiania opinii publicznej. Tak rozumiał to rzymski poeta Juwenalis. Bez elementu prowokacji nie ma satyry. Ale satyra to niejedyna odmiana humoru. Jest wiele takich, które służą czemuś odwrotnemu, np. łagodzeniu konfliktu. 

Olga Drenda, fot. Volodymyr Romaniuk

Definicje żartu są różne i zależą od kraju, ale coraz częściej można zauważyć, że próbuje stosować się jedną miarę. I tak w Polsce oburzamy się na rzeczy, na które oburzają się np. Amerykanie. Widać to na przykładzie słynnego black face’a, który jednak w Polsce miał nieco inny charakter. Ale w latach 90. normalne było, że polski aktor udawał czarnoskórego, malując sobie twarz farbą. Zresztą do dzisiaj taki zabieg stosuje się w telewizyjnym show, gdzie celebryci wcielają się w rolę innych wokalistów.

W takich reakcjach jest element gorliwości neofity, co może wynika z chęci zabezpieczenia się przed konsekwencjami prawnymi. Chcemy się pokajać za grzechy do tego stopnia, że przepraszamy za przewinienia, których nie popełniliśmy. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz widziałam odcinki "Twoja twarz brzmi znajomo", od razu pomyślałam, że to wywoła reakcje w Stanach. Zaskoczyło mnie coś zupełnie odwrotnego – w komentarzach na YouTube często czarni Amerykanie sami zwracali uwagę, że to tylko przebieranie za konkretnego wykonawcę, a nie black face. Ale może w Polsce wolimy być ostrożni, bo dyskusja o rasizmie w sumie jest dość świeża, a reakcje nieprzewidywalne. Dopiero w tym roku właściciel praw do tego formatu wydał oświadczenie krytykujące podobne praktyki, choć w samej Polsce program jest nadawany od dawna.

Myślę też, że sam ten format jest najeżony minami i budzi co najmniej mieszane uczucia. W filipińskiej wersji dziecięcy zespół TNT Boys przebrał się za Nicki Minaj, Jessie J i Arianę Grande, czyli dorosłe artystki, które budują swój image na skojarzeniach z seksem. Jasne, dzieci ich słuchają, ale występ przed dorosłą widownią? No sama nie wiem.

Kiedy ogląda się takie przebieranki w serialach z lat 90. – są obecne chociażby w "Miodowych latach" czy "Świecie według Kiepskich" – faktycznie może budzić to pewne zdziwienie, ale też widać, że nie chodziło twórcom, aby kogokolwiek obrażać. W "Miodowych latach" Tadeusz Norek, postać grana przez Artura Barcisia, gdy wciela się w wodza plemienia w rozmowie prowadzonej na migi z Karolem Krawczykiem (Cezary Żak), pokazuje, że chce zjeść schabowego z ubitymi ziemniakami. Podobnie było w piosence Big Cyc "Makumba", o czym piszesz w książce: "satyra rysowana grubą kreską, podstawienie krzywego zwierciadła dawało szansę na przemycenie misyjnych treści". Ale tamte intencje twórców po latach się rozmyły i dziś wskazuje się palcem i mówi: rasiści.

Jestem fanką wiary w możliwości poznawcze widza i że jest w stanie odróżnić, kiedy coś jest poniżającą formą kpiny, a kiedy zwyczajną farsą, w której przebranie jest pretekstem do rozegrania sytuacyjnej sceny. Jestem wielką fanką "Zmienników". Tam Piotr Pręgowski gra Taja Krashana – bohatera zaradnego, sprytnego, takiego łotrzyka, którego nie da się nie lubić. Jest nawet bardziej polski od Polaka. Być może udałoby się znaleźć w latach 80. mówiącego po polsku Taja, ale uważam, że krytyka tego wyboru nie byłaby sprawiedliwa.

Tematów tabu w humorze jest więcej. Kiedy byłem w pierwszym polskim muzeum memów w Płocku, nie zobaczyłem śmiesznych obrazków z papieżem czy Smoleńskiem, a przecież one siłą rzeczy są historią polskiego memiarstwa. O cenzopapie wspomina się dosłownie jednym zdaniem: że obrazki nie wyśmiewały postaci, a mit na jej temat panujący w Polsce. Odniosłem jednak wrażenie, że ktoś się przestraszył i uznał, że pokazanie memów z "rzułtą mordą" w przestrzeni publicznej może urazić. A mogłoby się wydawać, że śmianie się z papieża w Polsce już nikogo nie porusza.

Zaskoczyło mnie, kiedy Telewizja Polska odkopała temat wizerunku papieża w sieci i postanowiła otoczyć go kordonem ochronnym, bo wydawało mi się, że to temat już zgrany. Wiadomo, że to miała być reakcja na konkretny film.

To typowy przykład sztucznie nakręconego oburzenia, który jest powszechną reakcją w kontrze do humoru, niezależnie od opcji politycznej. Ta taktyka jest szalenie popularna, bo manifestacyjne oburzenie się jest często skutecznym ruchem, który blokuje debatę i dyskusję. To stało się u nas właśnie wokół papieża, co jest o tyle ciekawe, że nawet Wadowickie Centrum Kultury wydało publikację "Karol. Papież, który stał się memem" (dostępną za darmo). I to tam, gdzie "to wszystko się zaczęło"! Dlatego byłam pewna, że akurat te żarty, oczywiście nie te najbardziej krawędziowe, ale neutralne, zostały oswojone. 

Czy w takim razie możliwy jest powrót do sytuacji, kiedy te memy znowu będą wywoływały oburzenie?

Jeżeli ktoś się wkręci, to może tak się stać. Może ta epoka zaszachowania kogoś oburzeniem powoli dobiega końca, bo gdy przyzwyczajamy się do jakiejś taktyki, łatwiej ją ignorować albo odbić piłeczkę. Ale przez długi czas w internecie nakręcanie oburzenia było najlepszą metodą, żeby kogoś uciszyć, albo żeby temat przestał być poruszany. Tabuizacja czegoś, co nikomu jeszcze chwilę wcześniej nie przeszkadzało, jest możliwa. To częste w nadinterpretacji przepisu o obrazę uczuć religijnych.

Jakiś czas temu dużą popularnością cieszyły się depresyjne memy: z Schopenhauerem i rymowankami na temat nie tylko bezsensowności istnienia, ale wręcz "normalizujące" samobójstwo. Obecnie coraz głośniej mówi się o problemach psychicznych, w tym także młodych ludzi. Tamte memy dziś możemy postrzegać jako sygnał alarmowy, próbę zwrócenia uwagi?

Do pewnego stopnia tak. Natomiast ważne było też to, że reakcja na te memy była lepsza niż kilkanaście lat wcześniej, kiedy dzieciaki wyrażały trudne emocje poprzez bycie emo i były za to wyśmiewane. W przypadku memów przynajmniej śmiano się wspólnie, a to już krok do przodu. 

Czy w takim razie memy pomogły przetrzeć szlak poważnej dyskusji na temat zdrowia psychicznego?

Tak. Pamiętam, że sama postowałam takie memy, chociaż nie miałam depresji – po prostu mam grobowe poczucie humoru. Jakoś sympatyzuję z przygnębieniem Wojaka, z poczuciem przegranej Cheemsa. Ale wtedy kilka osób pytało mnie, czy u mnie jest wszystko w porządku. Wtedy zdałam sobie sprawę, że lepiej z takimi treściami uważać, bo nie zawsze są one dla wszystkich czytelnym żartem, że miewają podtekst, powiedzmy, alarmowy, mogą działać jak sygnał dla przyjaciół. Cała społeczność samopomocy, która spontanicznie zbudowała się wokół filmu z Wojakiem wracającym pociągiem z niesatysfakcjonującego kierunku studiów, to mój ulubiony przykład.

Inny rodzaj memów, które oswoiły pewien problem, to te z małpą nosaczem sundajskim. Najpierw zwierzęta traktowane były jako symbol tej negatywnej polskości ze względu na fizyczne podobieństwo do zmęczonego, stereotypowego rodaka. Była to polskość, której należało się wstydzić lub piętnować. Potem na ich podstawie powstały obrazki pełne zrozumienia dla starszego pokolenia, które nie umiało dogadać się ze swoimi dziećmi czy nawet partnerami. Podobne filmy robi na TikToku "Sołtys Lubelszczyzny" – w ciepły sposób pokazuje relacje rodzinne na świętach czy spotkaniach. Te jego "kanapę się rozłoży, wyśpita się jak królowie" czy "po bigos na balkon wyjdę" są dla mnie pięknym symbolem gościnności i chęci spędzania razem czasu.

To dla mnie jedne z najlepsze memów, jakie powstały. W tego rodzaju humorze nie ma wstydu, jak się wypadnie i jak się będzie postrzeganym. Jest akceptacja tego, że ludzie mają różne preferencje, a mimo to spotykają się ze sobą i spędzają miło czas przy dobrym jedzeniu, trochę jak w hitach z TV Silesia. To też przejaw braku kompleksów. Widać to na międzynarodowych grupkach, gdzie ludzie dowiadują się o innych krajach właśnie poprzez memy. Okazuje się, że jest duży fandom Polski i ludzie dowiadują się o polskich zwyczajach, kuchni czy ważnych datach – jak godzina 21:37 – z memów. Tyle że wizerunek naszego kraju nie ma zbyt wiele wspólnego z kosztownymi kampaniami promocyjnymi.

Ostatnio na mojej tablicy facebookowej zaczęły wyskakiwać obrazki rodem z gazet z lat 80. i 90. – i jak się okazało są one niezwykle popularne, mają po 20 tys. polubień, mnóstwo komentarzy i udostępnień. Skąd ten boom?

Trzeba pamiętać, że te komiksy pewnie zawsze były w obiegu, tylko na stronach, których nie odwiedzałeś, typu "Życzę ci miłego dnia", czy w potężnym uniwersum Chomikuj.pl. Pamiętam, że mój tata bardzo długo dostawał pakiety takich obrazków mailem. Jego kolega przygotowywał je w formie prezentacji w PowerPoincie i wysyłał w formie ogromnego załącznika do wiadomości, który długo ściągał się na komputerze taty. One więc gdzieś żyły i miały swoją publikę, aż w końcu trafiły na Facebooka. Tym bardziej że demografia tego serwisu robi się coraz starsza, więc to pokolenie obecnych 60-latków nadaje ton. I oni lubią taki humor. Ale na "młodszym" demograficznie TikToku są całe profile polegające na tym, że ktoś opowiada kawały, i to często takie z brodą. Jeśli więc ktoś szukał odpowiedzi na pytanie, czy ludzie nadal opowiadają sobie dowcipy, to tam może ją znaleźć.

No właśnie, coraz częściej TikTok podrzuca mi kabarety, więc czuję się, jakbym oglądał tradycyjną telewizję, tyle że z fragmentami skeczów. Dzięki temu zresztą dowiedziałem się, jak rodzime kabarety się upolityczniły, czego największym przykładem jest "zakazany" numer Neo-Nówki. Mam wrażenie, że dzisiaj większość grup poszła tym tropem. Nie ma w tym satyry, czegoś oryginalnego, jest prosta relacja z aktualnych wydarzeń.

Wydaje mi się, że to efekt działań takich jak próba wycięcia niektórych scen, jak chciał to zrobić Polsat. Przez to, że pojawiły się próby ingerencji, taki rodzaj humoru stał się towarem pożądanym, wręcz spod lady.

Innym rodzajem politycznego humoru było Studio Yayo. Czołówkę tego programu – w wersji zapętlonej, godzinnej – wymieniłaś w książce w rozdziale o rzeczach, które cię bawią.

Studio Yayo było programem humorystycznym, w którym nie padł ani jeden śmieszny żart. To godny podziwu wysiłek. Jestem tolerancyjna i otwarta na niespodzianki, mój margines tolerancji na śmieszki nieustannie się poszerza, ale tam naprawdę nie przytrafiło się nic śmiesznego. Zabawne były za to reakcje na program w YouTube, kiedy ludzie komentowali zapętloną przez godzinę czołówkę ("nie mogę się doczekać, kiedy znowu powiedzą Studio Yayo" albo wymienianie ulubionej minuty) czy tworzyli rozbudowane teorie na temat tego, który to poziom ironii. Studio Yayo zaczęło żyć swoim życiem i oderwało się od nieśmiesznego programu – wtedy nastąpiła eskalacja absurdu, jak z lat 90. 

Czytając "Słowo humoru" odświeżyłem rozmowę kolejarzy z Dzyndzylyndzy, programu właśnie z tego okresu. Można przeżyć szok, przypominając sobie, co działo się w Telewizji Polskiej pod względem humoru w latach 90. i tego, ile wolności mieli twórcy.

To przykład z serii "takie rzeczy tylko w Polsce" – ekipa konserwatystów Wiesława Walendziaka zaprosiła kontrkulturowców, punków, awangardzistów do robienia telewizji. Powstało wtedy coś niebywałego. I cieszę się, że miało to miejsce w Telewizji Publicznej, która miała duży zasięg, co pozwoliło wpłynąć na kształtowanie generalnego poczucia humoru. Teraz mamy bardzo wiele kanałów, z których od czasu do czasu wpadają do naszych mózgów szczątkowe informacje. Wtedy było większe prawdopodobieństwo, że duża grupa ludzi obejrzy to samo i z tego samego będzie się śmiać. 

Jest szansa, że to się powtórzy w świecie baniek?

Na razie niestety nie. W tej chwili telewizja nauczyła się od internetu, jak profiluje się treści pod różne grupy użytkowników. Być może jedyną opcją byłoby więc wspólne oglądanie w świetlicy. Ale widzę, że algorytmy TikToka trochę podkopują te granice i różne treści znów zaczynają przenikać między różnymi gronami odbiorców.

Tęsknotę za tym wspólnym śmianiem się widać chyba po reakcjach na wieść o tym, że jakieś kultowe zabawne dzieło ma wrócić. Ostatnio np. mówiło się o powrocie "Miodowych lat", na co wielu czeka.

Z tymi serialami mam wrażenie jest tak – bo chodzi nie tylko o "Miodowe lata", ale też o "Rodzinę zastępczą" czy trochę "Świat według Kiepskich" – że sentyment za nimi bierze się z tego, że sporej części widzów kojarzą się z czasem, kiedy wracali do domów ze szkoły, włączali telewizję i one leciały. Po prostu automatycznie powracają sympatyczne wspomnienia: mamy wolne popołudnie, jemy słodycze, oglądamy seriale Polsatu.

Z drugiej strony humor w tych serialach był pozytywnie swojski, przyjazny, międzypokoleniowy. To też część ich uroku – nie były sprofilowane pod konkretną publikę, można je było oglądać z dziadkami czy rodzicami. Później powtórzyło to "Ranczo" ze swoim pozytywnym przedstawieniem wsi. Co po takich przygnębiających serialach jak "Plebania" czy cyklu "Czas na dokument", gdzie pokazywano najsmutniejsze strony życia w Polsce, było zaskakujące i ciekawe.

"Ranczo" jest też przykładem, że można być hitem zarówno w telewizji, jak i w streamingu, bo serial podbił Netfliksa. Zresztą coraz świeższe popularne produkcje znane z tradycyjnych kanałów mają swoją publikę w sieci. Byłem zaskoczony, jak popularna na TikToku jest "Rodzinka.pl". Wrzucane są całe odcinki, ale też przeróbki, gdzie bohaterowie mówią w czwartej gęstości.

Możliwe, że "Rodzinka.pl" wyprzedziła swoje czasy, kiedy debiutowała w telewizji. Na przykład "Miodowe lata" mogły się podobać również z tego względu, że były trochę anachroniczne – kręcone w teatrze, z żywą publicznością. Serial miał teatralny vibe, więc tym bardziej kojarzył się ze starą telewizją i bardziej analogowymi czasami.

Natomiast kiedy wyszła "Rodzinka.pl", wszyscy mówili: ej, przecież nikt tak nie żyje, to wymyślona rodzina. Teraz jako społeczeństwo ogólnie się wzbogaciliśmy i łatwiej sobie wyobrazić, że jednak takich domów jest więcej. Może dlatego "Rodzinka.pl" przyjęła się na TikToku, bo wreszcie więcej osób może powiedzieć, że serial jest też o nich. 

Dość niespodziewanie dla mnie przeszliśmy od dołującego, agresywnego internetowego humoru do przykładów pozytywnych i tego, że jednak chcemy śmiać się razem.

To też kwestia zmiany pokoleniowej. Pamiętam swoje pierwsze lata w internecie, czyli przełom lat 90. i 2000, gdzie nie tylko humor, ale ogólnie zachowanie polegało na konfrontacji. Humor przede wszystkim polegał na niekończących się pojedynkach na riposty.

Pamiętasz, jakim idolem był Dr House? Ludzie aspirowali do tego poziomu zgryźliwości. Było to bardzo męczące, bo trudno było z tej relacji wyjść. Kiedy ktoś próbował, oznaczało, że jest przegrywem – bo cały czas trzeba było pozostawać w pozycji bojowej. Bardzo szybko się tego nauczyłam, a potem musiałam się tego odzwyczaić. Stało się to w okolicach 2012-2013 roku, kiedy pojawili się nowi użytkownicy internetu. Zaczęli mnie czy moim rówieśnikom zadawać pytania w stylu: o co wy się czepiacie, o co wam chodzi. A my traktowaliśmy każde zdanie jako potencjalny atak, bo tak rozmawialiśmy między sobą.

Byliśmy okropnymi zgryźliwymi lamusami, to się źle zestarzało. Cieszę się, że to miejsce na szczerość się pojawiło. Teraz dogadujemy sobie, ale oczywiście tak sympatycznie, tylko w naszych staromillenialskich zakątkach internetu.

To w takim razie jak ten humor będzie teraz wyglądał?

Podejrzewam, że stanie się coraz bardziej niezrozumiały, niszowy, hermetyczny. Jesteśmy świadkami rozpadu mediów społecznościowych na mniejsze, grodzone przestrzenie. Na Facebooku mamy grupy, na TikToku algorytmy profilujące treści pod użytkownika, na Discord trzeba się zapisać. Wracamy do epoki forów internetowych czy subkultur, gdzie trzeba było zapłacić swego rodzaju myto na wejściu. Humor może być więc znowu bardziej zakodowany, mniej zrozumiały dla niewtajemniczonych. Trzeba będzie zapoznać się najpierw ze społecznością, żeby poznać jej humor.

Co z tymi, którzy nie będą nadążać? Zostanie im śmianie się z żartów sprzed lat, jak to dziś często wygląda na Facebooku?

Chyba moja ulubioną właściwością internetu jest to, że umożliwia szybką adaptację. Jeśli coś będzie niezrozumiałe, to tylko przez chwilę.

Zdjęcie główne: Nicoleta Ionescu / Shutterstock.com
DATA PUBLIKACJI: 07.11.2023