Mówicie, że tradycyjne media są do bani. Czyli wolicie świat wyłącznie z Facebooka i TikToka?

Szefowie platform społecznościowych kpią z tradycyjnych mediów, ale chętnie korzystają z ich pracy. Za darmo. Tak, stare media zawodzą dzień po dniu. Platformy społecznościowe, jeśli w pełni je zastąpią, będą jeszcze gorsze. 

Mówicie, że tradycyjne media są do bani. Czyli wolicie świat wyłącznie z Facebooka i TikToka?

13 lipca, Pensylwania, godzina 18.11 czasu lokalnego. Kula trafia w ucho Donalda Trumpa. Zabrakło centymetrów, aby były prezydent został zabity. Chwilę potem informacja przedostaje się do mediów, także tych społecznościowych. Jak zwykle w przypadku wydarzeń politycznych, szczególnie duży ruch obserwujemy na platformie X. 

Elon Musk, właściciel platformy, wykorzystuje ten fakt, aby raz jeszcze wbić szpilę tzw. tradycyjnym mediom – gazetom, stacjom telewizyjnym czy dużym portalom internetowym. 

X jest szybszy, bardziej wiarygodny, łatwiej dostępny niż stare media – chwali się Musk. 

Niedługo po zamachu karierę robi zdjęcie z zakrwawionym Trumpem, z podniesioną pięścią, na tle amerykańskiej flagi. Podają je kolejni użytkownicy X, w tym sam Musk. 

Mało kto wspomina, skąd się wzięło zdjęcie. Wykonał je Evan Vucci, fotograf agencji prasowej Associated Press. Inne, trochę mniej popularne, ale też często podawane dalej zdjęcie, które uchwyciło lot kuli w stronę Trumpa, zrobił Doug Mills z "New York Timesa". Dwaj przedstawiciele tych samych tradycyjnych mediów, z których kpi Musk i jemu podobni. 

To dobre podsumowanie relacji między mediami tradycyjnymi a społecznościowymi. Te pierwsze opłacają pracowników, którzy zdobywają i tworzą treści; te drugie wykorzystują te treści za darmo, a ich szefowie przechwalają się tym, jaki mają wspaniały wkład do debaty publicznej.

Nikt ich nie lubi

Tradycyjne media są ostrzeliwane z każdej strony. Lewica od dawna krytykuje je za to, że są podporządkowane korporacyjnym interesom. Prawica za to, że ich zdaniem tłumią konserwatywne wartości, szczególnie w kwestiach światopoglądowych. No więc może chociaż centryści lubią tradycyjne media? Nie, przynajmniej nie w Polsce.

Doskonałym przykładem są fani Koalicji Obywatelskiej, tak zwani Silni Razem. Lubią oni używać na X hasztagu #czwartapseudowładza. Ich zdaniem media są zbyt krytyczne wobec Koalicji Obywatelskiej, a za mało krytyczne wobec PiS-u. Nie chodzi im o jakieś prawicowe gazety czy portale, ale o media typu Wirtualna Polska, OKO.press czy nawet czasem "Gazeta Wyborcza".

Derek Thompson, publicysta "The Atlantic", zauważył kiedyś, że istnieje prosty powód, dlaczego tradycyjne media mają dziś tak złą opinię. Żyjemy w czasach internetu, mamy wysyp ludzi, którzy zakładają konta na Patronite, podcasty, własne kanały przekazu. W interesie tych ludzi jest twierdzenie, że spełniają funkcje informacyjne i publicystyczne lepiej niż tradycyjne media. 

Takie osoby jak Musk mają nawet większą motywację. Zainwestował miliardy dolarów w Twittera, więc w jego interesie jest, żeby z tej platformy korzystało jak najwięcej osób, a tradycyjne media są po prostu dla niego konkurencją.

Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi mi o to, że tradycyjne media są super i nic nie można im zarzucić. Oczywiście, że popełniają mnóstwo błędów. Na przykład większość nie potrafi się powstrzymać przed clickbaitowymi tytułami, przed zajmowaniem się pierdołami w rodzaju celebryckich plotek, przed dosyć prymitywnym graniem na emocjach swoich widzów i czytelników. Dotyczy to nawet mediów, które mają reputację „tych poważnych”.

Weźmy mały, ale znaczący przykład.

Jakiś czas temu wszedłem na główną stronę "Gazety Wyborczej" i moim oczom ukazały się jeden po drugim następujące teksty na temat Ryszarda Czarneckiego, polityka PiS-u (wszystkie w dziale Opinie): "Czarnecki – nowy wymiar bezwstydu", "Czarnecki to był wzór. Jego obecność przy Kaczyńskim była dla ludzi PiS ważnym sygnałem", "Rozliczanie złego grzęźnie w śmieszności. Weźmy chociażby Ryszarda Czarneckiego".

Uważam Czarneckiego za jeden z najdobitniejszych przykładów patologii w polskiej polityce, ale zastanawiam się, czy czytelnicy "Gazety Wyborczej" potrzebują nie jednej, nie dwóch, ale aż trzech opinii tłumaczących im, jak złym politykiem jest Czarnecki?

Tak więc – zgoda, współczesne media z pewnością nie są ideałem. Ale wizja Muska, że media społecznościowe sprawdzą się w tej roli lepiej, to mrzonka. Nie chodzi o to, że akurat on sobie z tym nie poradzi. Niezależnie od tego, kto będzie stał na czele tych mediów, nie nadają się one do rzetelnego informowania o świecie z kilku strukturalnych powodów.

Kto za to zapłaci?

Pewnie większość z was pamięta aferę wokół Harveya Weinsteina, kiedy to ujawniono informacje na temat powszechnych nadużyć seksualnych ze strony słynnego producenta. Afera została nagłośniona dzięki artykułom śledczym: 5 października 2017 roku ukazał się tekst Jodi Kantor i Megan Twohey w "New York Timesie", a kilka dni później Ronana Farrowa w "New Yorkerze".

To nie przypadek, że teksty na ten temat opublikowano właśnie w tych dwóch tytułach prasowych. Jak ujawnił Farrow w napisanej później książce "Złap i ukręć łeb", plotki o zachowaniach Weinsteina krążyły po środowisku od dawna. Kilka osób chciało nawet upublicznić sprawę. Ale bano się potęgi wpływowego producenta – szczególnie bitwy prawnej. Weinsteina stać było na zasypanie dowolnej redakcji pozwami czołowych kancelarii prawniczych. "New York Times" i "New Yorker" to jedne z niewielu mediów, które nie musiały się obawiać tego, czy udźwigną finansowo batalię sądową.

Przytaczam tę historię, bo obrazuje ona prostą prawdę: jakościowe dziennikarstwo wymaga dużych pieniędzy i silnej redakcji, która będzie chroniła swoich dziennikarzy, gdy ci narażą się bogatym i wpływowym ludziom. Tego się nie da załatwić na dłuższą metę zbiórkami na Patronite ani innymi alternatywnymi źródłami finansowania. 

Wolne żarty! Model tych platform opiera się przecież na tym, że umywają ręce, za każdym razem, gdy ktoś robi tam coś kontrowersyjnego. My tylko udostępniamy miejsce publikacji – zapewniają – nie bierzemy żadnej odpowiedzialności za to, co ludzie u nas zamieszczają!  

Nawet pomijając najbardziej skrajne przypadki, czyli batalii sądowej, kwestia pieniędzy pozostaje kluczowa. Śledztwo dziennikarskie to często robota na wiele miesięcy. Redakcja musi być gotowa w tym czasie opłacać swoich dziennikarzy pomimo tego, że przez te miesiące nie wytwarzają oni treści i nie generują dodatkowych klików. 

Teoretycznie tacy dziennikarze mogliby się utrzymywać z wpłat od czytelników i widzów, którzy im ufają. Albo bądźmy szczerzy – ilu jest ludzi gotowych czekać miesiącami, a nawet latami na gotowy materiał? Pouczająca jest historia braci Sekielskich. Po sukcesie dokumentu na temat pedofilii księży zaczęli zbierać na Patronite pieniądze na kolejne projekty. Z czasem jednak wspierający ich patroni zaczęli się frustrować brakiem gotowych materiałów czy choćby jakiejś aktualizacji na temat ich stanu. Wielu wycofało swoje wsparcie. To pokazuje, jak trudno jest budować długoterminowe zaufanie między dziennikarskimi wolnymi strzelcami i wspierającą ich publiką. 

Ludzie, którzy sądzą, że tradycyjne dziennikarstwo może być zastąpione przez ich ulubionych tiktokerów, youtuberów czy twitterowiczów, zazwyczaj popełniają jeden błąd: utożsamiają dziennikarstwo z publicystyką i przeprowadzaniem wywiadów. To dwa ważne i najbardziej widoczne na co dzień przejawy pracy dziennikarskiej, ale każdy zdrowy ekosystem informacyjny potrzebuje znacznie więcej. Dziennikarstwo śledcze, reportaże, analizy danych, research, a także zazwyczaj niewidzialna, lecz kluczowa praca redaktorska i edytorska. 

Dobry car, zły car 

"Nie sądzę, żeby niewielka liczba osób powinna pełnić funkcję gatekeepera. W przypadku prasy amerykańskiej w każdej gazecie jest około pięciu redaktorów, którzy decydują, co znajdzie się na pierwszej stronie, na czym się skupić, a na czym nie. A większość innych gazet po prostu je kopiuje. Ale czy naprawdę tego chcemy? Czy chcemy, żeby garstka ludzi decydowała, co uważają za ważne?" – mówił w jednym z niedawnych wywiadów Musk.

Zasadniczo ma rację. Zarówno w USA, jak i wielu innych krajach, w tym Polsce, istnieje stosunkowo niewiele dużych, liczących się mediów. W każdych z nich najważniejsze decyzje podejmuje garstka osób – to zaś prowadzi do tego, że mają oni władzę nad dużą częścią debaty publicznej.

Pytanie znowu brzmi: czy media społecznościowe są pod tym względem lepsze?

Przyznajmy, na pewno dopuściły one do debaty publicznej więcej głosów. Ludzi, którzy mieliby niewielkie albo żadne szanse przedostać się do tradycyjnych mediów, a dziś mogą przyciągnąć uwagę filmikiem na TikToku, postem na X-ie czy Instagramie. Niektórzy zakładają nawet cieszące się sporym sukcesem podcasty. 

Może więc media społecznościowe przynajmniej mają tę zaletę, że zwiększają zakres wolności słowa? Musk z pewnością od razu dodałby: szczególnie takie platformy jak X, które nie stosują cenzury. 

Nawet jeśli pominiemy fakt, że Musk nie potrafił się powstrzymać przed banowaniem części dziennikarzy i pewnych słów, a także przed spełnianiem żądań cenzorskich niektórych rządów, np. Turcji, to wciąż pozostają dwa duże „ale”.

Pierwsze "ale" dotyczy tego, że w epoce internetu sama możliwość zabrania głosu nie stanowi takiego problemu jak kiedyś. Zawsze znajdziemy jakiś portal, forum, sekcję komentarzy, gdzie będziemy mogli dorzucić swoje trzy grosze do debaty na dowolny temat. Tylko czy ktokolwiek to zobaczy?

Internet doprowadził do ogromnej nadprodukcji treści, większość komunikatów ginie w tym gąszczu. Tym samym docieramy do słowa klucza – algorytmów. 

W przypadku mediów społecznościowych to algorytmy decydują o tym, jakie komunikaty znajdą swoją publiczność. Żadna platforma społecznościowa, w tym X, nie kwapi się do tego, aby wprowadzić w tej sferze jasne zasady. Szczegóły działania algorytmów są zazwyczaj okryte tajemnicą, w dodatku mechanizmy wyświetleń postów potrafią się zmienić z dnia na dzień.

Facebook chce zbić zasięgi innym mediom? Proszę bardzo, kilka zmian w algorytmach i dowolny link do zewnętrznego portalu będzie miał ograniczoną widoczność.

Musk wkurza się na to, że posty Joego Bidena mają większe zasięgi niż jego? Żaden problem – zmieniamy algorytm, żeby zadowolić szefa. To prawdziwa historia, słynny miliarder rzeczywiście kazał zmienić zasady wyświetlania postów po tym, jak jeden z tweetów Bidena na temat Super Bowl okazał się popularniejszy od tweetu Muska.

Drugie "ale" ściśle wiąże się z pierwszym. Musk słusznie narzeka, że kilku redaktorów w niewielkiej liczbie mediów kontroluje przepływ treści. A kto kontroluje to w mediach społecznościowych? Jeszcze mniej osób! W przypadku X wygląda na to, że decyzję o zbanowaniu lub odbanowaniu, o zmianie lub braku zmiany algorytmów, podejmuje jednoosobowo Musk. Inna media społecznościowe nie wydają się dużo lepsze – jeśli w ogóle – pod tym względem. 

Nawet ktoś, kto popiera działania Muska i uważa go za obrońcę wolności słowa, musi zadać sobie kilka niewygodnych pytań. A co jeśli Musk zmieni zdanie? Albo sprzeda swoją platformę komuś innemu, kto będzie miał inne priorytety? 

Ludzie się kłócą, czy rację miały poprzednie władze Twittera, banując Trumpa, czy Musk, który go odbanował, ale ten spór przesłania główny problem. Możecie uważać danego właściciela platformy za dobrego cara albo za złego cara – ale tak czy inaczej mamy do czynienia z jednowładztwem. 

Dodajmy do tego, że liczących się platform społecznościowych też nie ma zbyt wiele. Koncentracja na rynku jest tu jeszcze większa niż w przypadku tradycyjnych mediów.

Nie ma alternatywy?

Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: media społecznościowe nie są lekarstwem na bolączki tradycyjnych mediów. Ba, często potęgują problemy, które już znamy, dodając do nich nowe. Zamiast transparentności mamy tajemnicze algorytmy, zamiast odpowiedzialności – kaprysy właścicieli platform. Czy naprawdę chcemy, by nasza wiedza o świecie zależała od decyzji jednej czy dwóch osób?

Nie ma idealnego rozwiązania problemu mediów, ale są lepsze i gorsze. Zastąpienie dużych koncernów medialnych jeszcze większymi korporacjami cyfrowymi należy do kategorii "gorsze". "Lepsze" byłoby pójście w przeciwną stronę – zamiast konsolidacji, rozdrobnienie rynku. Rozkwit wielu stacji, gazet i portali, o różnych profilach ideowych, które godnie opłacają swoich dziennikarzy, inwestują w rzetelne dziennikarstwo śledcze i nie boją się konfrontacji z potężnymi interesami. Media, które nawzajem się kontrolują i uzupełniają, dostarczając nam pełniejszy obraz rzeczywistości.

Jak sfinansować takie ambitne przedsięwzięcie w dobie kryzysu mediów? Inspiracją może być koncepcja voucherów medialnych zaproponowana przez Daniela Chandlera w książce "Fair and Equal". Wyobraźmy sobie, że każdy obywatel otrzymuje określoną kwotę pieniędzy do rozdysponowania między wybrane przez siebie media informacyjne. W ten sposób to społeczeństwo decyduje, które redakcje zasługują na wsparcie, promując różnorodność i niezależność przekazu.

Byłoby to połączenie publicznego wsparcia (finansowanie mediów z budżetu państwa), ale bez ryzyka przejęcia mediów przez partyjną wierchuszkę (bo sami obywatele decydują, jakie media wspomagać).

Czy wizja Chandlera ma pewne niedostatki? Tak, i to jakie!  Weźmy te kryteria kwalifikacji – łatwo sobie wyobrazić, jakie spory wybuchłyby wokół tego, jak mają one wyglądać, i kto ma je w ogóle ustalać. Możemy strzelać w ciemno, że pojawiłyby się oskarżenia, że ten system jest ustawiony pod jednych kosztem drugich. W Polsce od lat mamy rządowy konkurs na finansowanie czasopism kulturalnych. Pomoc dostaje wiele wartościowych tytułów, ale nie da się ukryć, że lista zwycięzców jest zależna od tego, kto aktualnie rządzi. W przypadku takich krajów jak Polska trzeba by więc na początek zadbać o odpartyjnienie całego procesu oceny.

Chandler i mu podobni mogliby się też rozczarować tym, w jakie media inwestują swoje vouchery obywatele. Niekoniecznie te najbardziej potrzebne i jakościowe.

Niemniej taki program voucherów, przy wszystkich jego niedostatkach i prawdopodobnie rozczarowującej realizacji, i tak byłby lepszy niż pomysł zastąpienia mediów tradycyjnych przez media społecznościowe. Trochę świadczy to o tym, jaki potencjał kryje się w propozycji Chandlera, a trochę o tym, jak fatalnie sprawdzają się media społecznościowe w rzetelnym opisywaniu naszej rzeczywistości.

Na tle świata, w którym obieg informacji i opinii zostaje sprowadzony do zamieszczania treści na kilku globalnych platformach, prawie każda inna alternatywa zdaje się lepsza. Szkoda tylko, że w Polsce jest to na razie dyskusja czysto teoretyczna, bo nikt na serio nie zastanawia się nad innymi sposobami finansowania mediów.