Piekło powiadomień. Jak wyhodowaliśmy sobie nerwicę

Jestem zirytowana sięgam po telefon. Czegoś się boję sięgam po telefon. Muszę poczekać aż 40 sekund w kolejce do lekarza sięgam po telefon. Smartfona i media społecznościowe traktujemy jak panaceum, ale ten lek ma wiele skutków ubocznych. Daliśmy się wciągnąć w zaklęty krąg, z którego nie tak łatwo się uwolnić. Scrollujemy tak szybko, że nie ma kiedy pomyśleć. 

Piekło powiadomień. Jak wyhodowaliśmy sobie nerwicę

Badania przeprowadzone przez naukowców ze szwedzkiego Instytutu Karolinska wykazały, że osoby chore na hipochondrię żyją średnio o 5 lat krócej. Bagatelizujemy wpływ psychiki na nasze ciało i potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem, a pomaga nam w tym technologia przekonująca, że to ona jest remedium na wszelkie problemy. 

O tym, jak technologie wpływają na neurotyczność, ADHD i hipochondrię, rozmawiamy z psychoterapeutą Marcinem Matychem, w internecie działającym jako Dr Nerwica.

Odpalam Facebooka na chwilkę i przytomnieję dopiero kwadrans później. W międzyczasie scrolluję, scrolluję, scrolluję. Mogę się oszukiwać, że przyszłam tu po odpowiedź na konkretne pytanie albo chcę złapać oddech, ale to bzdura, bo te potrzeby już dawno bym zaspokoiła. Dlaczego media społecznościowe tak wciągają? 

Te narzędzia mają natrętny charakter. Mechanizm stojący za nimi - ciągłe, szybkie i powtarzalne dostarczanie nam treści - przypomina do złudzenia mechanizmy występujące w nerwicy natręctw. Najpierw jest jakaś odpowiedź, po której następuje chwila relaksu, czyli obniżenie napięcia lękowego, ale zaraz znów wpada następna informacja, i to taka, która niekoniecznie zgadza się z tą pierwszą. I znów podnosi się poziom napięcia. To jest cykl, który bardzo napędza neurotyczne napięcie.

Wiem, że chcesz porozmawiać między innymi o hipochondrii. Ona wpisuje się w ten natrętny rytuał, którym jest przecież przeglądanie Facebooka, TikToka czy Instagrama. To wejście na karuzelę scrollowania w poszukiwaniu tego ciągłego uspokajania się albo ekscytacji. W tym wypadku odruchowe sięganie po telefon jest rytuałem uspokajającym, zabierającym uwagę. 

Ten opis mediów społecznościowych brzmi jak idealne podłoże, na którym schorzenia nerwicowe mogą pięknie kwitnąć.

Ten, kto wymyślił, że scrollowanie w dół się nie kończy, wpadł na genialny pomysł. Ta studnia nie ma dna, więc jeżeli mamy predyspozycje do uciekania od emocji w jakiś rytuał, możemy w niej grzebać w nieskończoność. A algorytmy jeszcze nam podpowiadają to, co nas na pewno zanęci. To jest woda na młyn nerwicy w ogóle. Nie mam tu na myśli tylko zaburzeń, które są klasyfikowane jako problemy psychiczne, ale w ogóle tę cechę naszych czasów, która sprawia, że jesteśmy mocno przebodźcowani, trudno nam się przed tym schować. Nasze życie jest coraz szybsze, nie jesteśmy w stanie przetworzyć przecież tylu informacji, ile codziennie dostajemy.

Mówisz, że media społecznościowe są problematyczne, ale sam w nich aktywnie działasz, prowadzisz profil Dr Nerwica.

To jest narzędzie i tylko od nas zależy, jak go użyjemy. Siekierą można porąbać drewno, żeby się ogrzać, albo porąbać coś, żeby to zniszczyć. Jeżeli ktoś przekazuje w mediach społecznościowych, w sposób odpowiedzialny, sprawdzone i pomocne treści, to świetnie. 

Problem jest tylko jeden: po drugiej stronie użytkownik często nie jest w stanie odróżnić, które treści są pomocne i prawdziwe, a które są szkodliwe i niefachowe. Kiedy słucham treści o psychoterapii czy zdrowiu psychicznym, to mogę od razu ocenić, czy to jest dobre. Ale jeśli słucham treści o budowaniu domu czy o pielęgnowaniu ogródka, to nie mam pojęcia, jakiej one są jakości. Mogę tylko ocenić, czy na mnie działają emocjonalnie. Tylko to też nie jest dobry wyznacznik wartości, bo ktoś może nagrywać bardzo dobre treści, ale w bardzo nieatrakcyjny sposób. Tu jest problem - jak odróżnić pożyteczną treść od szkodliwej. Zwłaszcza kiedy te treści się wzajemnie wykluczają, nakładają na siebie, przeczą sobie. Wtedy to niemal niemożliwe.

I trzeba scrollować dalej, poszukać na kolejnych profilach, w nowym miejscach, sprawdzić jeszcze jedną i jedną opinię internetowego eksperta…

Może byłoby lepiej, jakbyśmy po prostu z kimś porozmawiali w realnym świecie albo poszli do specjalisty. Media społecznościowe są przecież przede wszystkim narzędziem reklamowym dla firm, które je założyły. To tylko narzędzie, nie zawsze trzeba z niego korzystać, ale ono samo nie jest niczemu winne.

Ale ktoś to narzędzie zaprojektował w określony sposób - ustawił taki, a nie inny dobór treści, dostroił algorytmy. Mówiłeś o feedzie, który się nie kończy, a przecież to tylko jeden z chwytów sociali, aby utrzymać naszą uwagę. Innym są ciągłe powiadomienia zaprojektowane tak, że żerują na naszych naturalnych instynktach. To jest narzędzie, ale stworzone przez kogoś i zaprojektowane w jeden z możliwych sposobów i za to ktoś odpowiada. Ono mogłoby wyglądać inaczej.

Rozmawiamy teraz na Meecie. Można powiedzieć, że dobrze, że istnieje, bo możemy przeprowadzić tę rozmowę. Można powiedzieć, że to niedobrze, bo gdybyśmy tylko w ten sposób rozmawiali z ludźmi, nie spotykając się z nimi, to byłoby dla nas fatalne.

Tu się zgadzam, to są zalety i wady technologii, ale powtarzanie: "my dostarczamy tylko narzędzi" to łatwa wymówka dla firm. Te narzędzia mogą być zaprojektowane tak, żeby wykorzystywać naszą neurotyczność i jeszcze ją podsycać. Ale też firmy mogą zdecydować, że nie chcą żerować na naszych słabościach i inaczej zbudować feedy. 

Myślę, że nasze przebodźcowane czasy sprzyjają napędzaniu tych platform, a platformy sprzyjają napędzaniu przebodźcowania. Zrobiło się z tego koło, które samo się napędza. Zawsze tak było, dzisiaj to są platformy, a kiedyś to było coś innego.

Tylko w tym wypadku w konflikcie stoją nasze zdrowie psychiczne i ogromne zarobki firm ze sprzedaży reklam. Ale jeśli już mówimy o reklamach i zdrowiu - ostatnio zaczęłam dostawać masę reklam programów i produktów, które mają pomóc wyleczyć się z ADHD. Nie mam zdiagnozowanego ADHD, ale zaczęłam się łapać na tym, że się zastanawiam, czy może rzeczywiście powinnam się leczyć, w końcu łatwo się rozpraszam, trudno mi się skupić, prokrastynuję.

To jest taka sama sytuacja, jak wtedy, kiedy po obejrzeniu piątej reklamy zegarka zaczynasz się zastanawiać, czy jednak on by ci się nie przydał. Powinniśmy pracować u podstaw nad samoświadomością emocjonalną, żeby zauważać w sobie takie reakcje i w nie nie wchodzić. 

To wymaga ogromnej siły woli. Być może żyję w bańce, ale wokół mnie pojawiało się ostatnio wiele osób, które same się diagnozują na podstawie informacji z sieci i potem ewentualnie idą do specjalisty potwierdzić tę diagnozę. Czy rzeczywiście jest tak, że jest więcej diagnoz? I czy to też choćby częściowo nie efekt smartfonów i mediów społecznościowych, które przecież są maszynkami do rozpraszania nas i ciągłego dostarczania bodźców.

To będziemy wiedzieć za jakieś 10, 15 lat, może 20, kiedy będziemy dysponowali retrospektywnymi badaniami. W tej chwili podejrzewam, że prawda jest pewnie gdzieś pośrodku. Że jest trochę tak, że osoby, które mają tę dorosłą postać ADHD i jakoś sobie radziły do tej pory, w tej przebodźcowanej rzeczywistości radzą sobie gorzej i potrzebują pomocy. Odpowiedź nie jest jednoznaczna; żeby ją uzyskać, potrzebujemy perspektywy czasowej. Zdecydowanie przebodźcowanie generuje rys ADHD, które jest całym spektrum. To nie jest tak, że są tylko ci, co mają ADHD, i ci, co go nie mają. Można być w różnych miejscach na spektrum. Nasze mózgi nie ewoluowały w kierunku takiej ilości informacji. Nie jesteśmy wielozadaniowi, my możemy przełączać się szybko jak procesor, ale nie możemy kilku wątków prowadzić równocześnie.

Myślę, że walka z platformami jest walką z wiatrakami. Bardziej na tym poziomie ludzkim powinniśmy być bliżej emocji, bliżej własnych potrzeb i naszej prawdy wewnętrznej, wtedy będziemy bardziej odporni i nie będzie to na nas tak działać.

Można robić obie rzeczy. Nie neguję potrzeby pracy nad emocjami, ale łatwo ją zalecić - sama praca tymczasem jest trudna i czasochłonna.

Oczywiście, że tak. Szybka ulga czy szybka przyjemność są zawsze bardziej kuszące niż frustrująca sytuacja, którą musimy przetrzymać, by osiągnąć korzyść w dłuższej perspektywie.

To jak w sklepie. Dobry sprzedawca wie, że powinien ci sprzedać towar od razu, jak masz rozgrzane emocje, bo kiedy wyjdziesz ze sklepu, to już prawdopodobnie cię stracił. Jeżeli znasz siebie i wiesz, że cię czeka ten przypływ emocji, który każe ci coś kupić, możesz umówić się ze sobą, że zanim zapłacisz, wyjdziesz na 20 minut, zrobisz rundkę dookoła i dopiero wtedy wrócisz do sprzedawcy. W efekcie prawdopodobnie nie kupisz czegoś, jeśli tego rzeczywiście nie chcesz. Moim zdaniem droga prowadzi tędy.

Przekładając to na realia social mediów - trzeba sobie odpowiedzieć, co, zamiast scrollowania telefonu, mogę robić - na przykład chodzić na spacer czy rysować. Nie liczyłbym na to, przy całym swoim optymizmie, że da się wymusić zmianę na platformach. Że ludzie zaapelują do platform, a platformy odpowiedzą. Myślę, że to jest niemożliwe.

Jest jeszcze prawo i są próby wpływania na platformy legislacją.

To, co można zrobić w kategoriach prawa, jak najbardziej trzeba robić. I to się dzieje na przykład w wypadku nadużyć przy promocjach - trzeba teraz podawać ceny z ostatnich 30 dni. Więc są też narzędzia prawne, którymi pewne zmiany można egzekwować, i jeśli są takie możliwości, trzeba to robić. 

Ale musimy też zauważyć, że żyjemy w czasach problemów relacyjnych. Rozluźniliśmy relacje ze sobą, jesteśmy zdysocjowani, czyli oddzieleni od tego, co czujemy, od tego, czego potrzebujemy. Dlatego tak łatwo wpadamy w pułapkę atrakcyjnej treści.

Ale social media przecież obiecywały nam właśnie kontakt! Choćby sam Mark Zuckerberg powtarzał, że Facebook ma łączyć ludzi na całym świecie, ułatwiać tworzenie się grup zainteresowań, lokalnych wspólnot. W rzeczywistości ta technologia oddala nas od przeżywania emocji, bo wygłuszanie ich scrollowaniem jest prostsze. No i podkręca naszą neurotyczność, do której wróćmy na chwilę - a konkretniej wróćmy do hipochondrii. 

Występuje w niej nadmierne skupienie na czymś, na przykład na jakiejś myśli, która nie daje spokoju, i czynność, która ma rozładować napięcie związane z tą myślą. W tym wypadku to myśl o własnym zdrowiu i na przykład wielokrotne diagnozowanie się. Na pewno media społecznościowe osobom na nie chorym nie pomagają.

A jak przy takim zaburzeniu działają takie gadżety jak smart zegarki, w których mogę sobie sprawdzić, jaki mam puls, nasycenie tlenem krwi, jaka jest jakość mojego snu? Taka szybko dostępna informacja uspokaja czy napędza kompulsję?

Znów wszystko zależy od tego, jak ich użyjemy. Jeżeli korzysta z nich samodzielnie ktoś z natrętnym myśleniem o zdrowiu, to może go to nakręcać, ale jeśli na przykład pracuje z terapeutą, to można sprawić, żeby mu ten zegarek pomagał. Ostatnio pracowałem z pacjentem właśnie z hipochondrią, który obsesyjnie mierzył sobie puls. Namawiałem go, żeby zwiększał ten puls tak bardzo, jak tylko może i sprawdzał, jak mu idzie. Przekonał się, że mimo prób nie jest w stanie zwiększyć swojego pulsu poza pewne granice, które są bezpieczne. I tu smartwatch pomógł, ale dopiero w pracy z terapeutą. 

Czyli potrzebny jest ten pierwszy krok, żeby iść do kogoś, kto wie, jak bezpiecznie takie rzeczy wykorzystać, bo nasze instynkty często nie są najlepsze.

Jasne, jeśli kupujemy smartwatcha, żeby pilnować, że nie umrzemy, i cały czas na niego patrzymy, to to na pewno nasila objawy. Każde pójście w natręctwo, również w hipochondrii, nasila lęk. Pojawia się pozorna szybka ulga, ale potem jest jeszcze wyższy poziom lęku. I znowu trzeba sprawdzić, czy nie umieramy, i znowu, i znowu.

Da się wyleczyć hipochondrię?

Wszystko zależy od tego, co rozumiesz przez "wyleczyć". Zawsze może być lepiej, niż jest obecnie. Twoja jakość życia może się poprawić - ale niekoniecznie musisz: wyzdrowieć". Jeżeli nauczymy się żyć z zaburzeniem i zredukujemy przede wszystkim ogólne napięcie - również przebodźcowanie - to wtedy objawy będą gasnąć. Ale nie można mieć oczekiwań zero-jedynkowych, że nagle będę w pełni zdrowy - to jest nierealistyczne. I to jest często element frustracji, bo ktoś chciałby, żeby w 100% przeszły mu te myśli, a to jest często niemożliwe, bo taka jest specyfika jego środkowego układu nerwowego. Ale jeżeli na przykład jest o 60% lepiej, to się nagle okazuje, że można w bardzo satysfakcjonujący sposób żyć i cały czas tę jakość życia poprawiać. Terapia polega między innymi na akceptacji tego. Ktoś, kto ma cukrzycę, też może fajnie żyć, stosując odpowiednią dietę, i niekoniecznie musi brać od razu leki, ale jeśli one są konieczne, to je bierze.

Objawy, wszystko jedno jakiego by one nie miały podłoża, zawsze są jakąś informacją o tym, że czegoś jest za dużo albo za mało. Może w danej osobie jest za dużo napięcia albo za mało samorealizacji. A może jest za mało kontaktu z emocjami czy asertywności. Terapeutyczne opracowanie tego w cudowny sposób nie poprawi życia w 100%, ale niech poprawi w 60%, to będzie już inne, lepsze życie.

O hipochondrii mówi się głównie w kontekście lęku przed chorobami fizycznymi, ale może ona też dotyczyć lęku przed chorobą psychiczną. Czy to nie jest trudniejsze w pracy? W końcu mogę iść na badania i po kilku dniach dostać dobre wyniki, a w psychiatrii to nie jest takie proste, wyniki nie zawsze są jednoznaczne, a efekty leczenia mierzalne. 

Oczywiście ani psychiatra, ani terapeuta nie wystawiają zaświadczenia o zdrowiu psychicznym. Jeden z objawów lęków w każdym zaburzeniu lękowym, zwłaszcza w zaburzeniach panicznych, to lęk przed zwariowaniem - że zaraz stracę nad sobą kontrolę. 

W dodatku rzadko się zdarza, że ktoś ma objawy z jednego tylko rozpoznania. Zawsze coś dominuje, na przykład hipochondria, ale tam często jest jeszcze coś, na przykład z osobowości. Klasyfikacje medyczne są w taki sposób podzielone, żeby było nam łatwiej się dogadać, ale w praktyce objawy często się nakładają, przenikają i ewoluują. Tak więc na ogół trudno jest człowieka zdiagnozować, cierpienie nie tak łatwo skategoryzować.

I mam wrażenie, że ten problem z jasnym określeniem "co jest nie tak", też jest źródłem cierpienia. Są ludzie, którym bardzo zależy na tym, żeby odnaleźć się jeden do jednego w diagnozie - mieć wyjaśnienie, dlaczego cierpią, a potem jeszcze przeczytać jasną instrukcję, jak się wyleczyć.

Na razie klasyfikacja psychiatryczna jest fenomenologiczna, czyli oparta na tym, co widzimy z zewnątrz, ale nowoczesna psychiatria idzie w kierunku genotypowania. W Stanach Zjednoczonych w tej chwili są prowadzone szeroko zakrojone badania nad tym, że jeśli ktoś ma dany genotyp, to wiemy, że dany lek będzie dla niego skuteczniejszy. Może się niedługo okazać, że dwie różne etiologicznie jednostki chorobowe mają podobne objawy. Na to musimy jeszcze poczekać, bo choć postęp w tej dziedzinie jest duży, to też jeszcze bardzo dużo przed nami. 

Myślę, że dojdziemy do takiego poziomu, że diagnostyka będzie przede wszystkim genetyczna i immunologiczna. Wiemy, że np. przewlekły lęk czy depresja wywołują stany zapalne, a stany zapalne wpływają na emocje. To wszystko musimy rozpatrywać na wielu poziomach i dopiero za jakiś czas pewnie zrodzi się z tego jakaś zupełnie nowa klasyfikacja. I będzie w pewnej części pokrywała się z tym, co mamy teraz, ale w pewnej części będzie zupełnie inna. Na razie mamy taką, jaka jest najlepsza z możliwych przy tym stanie wiedzy.

Chwila… emocje wywołują stan zapalny?

To zbyt duże uproszczenie, ale np. jeżeli mamy przewlekłe zaburzenia lękowe, to jest to zawsze synteza czynników prozapalnych - pobudzenie układu immunologicznego, czyli taka autoagresja, spadek limfocytów, też tych związanych ze zniszczeniem komórek nowotworowych. Jest wysoki poziom kortyzolu, który działa w niekorzystny sposób. Te wszystkie czynniki w połączeniu z różnymi innymi prowadzą do wystąpienia takich chorób jak na przykład miażdżyca czy cukrzyca. Dlatego istnieją takie specjalizacje jak psychodermatologia, psychogastroenterologia, psychoreumatologia. Musimy zawsze rozpatrywać człowieka przez trzy układy - nerwowy, odpornościowy i hormonalny.

To przeczy takiemu popularnemu myśleniu o hipochondrii, często w lekceważącym kontekście, że to wymyślona choroba, że ktoś się ze sobą pieści.

Nie. To jest bardzo poważne zaburzenie. Jako terapeuta skupiam się na tym, że jeśli ktoś cierpi na hipochondrię, to jest to krańcowe skupienie się na sobie, wynikające z braku czegoś. Na przykład z chęci obdarowania się uwagą i zaopiekowania się sobą. To jest wołanie, że chce być dla siebie ważny. Istotne jest, żeby zauważyć, że to jest bardzo duże cierpienie. Absolutnie nie można mówić osobie cierpiącej: "a tam po prostu przestań się przejmować, bo zrobiłeś badania i wszystko jest dobrze". Gdyby to wystarczyło, nie byłoby problemu. 

Mnie zawsze dziwi, że jak ktoś mówi, że go boli noga, to wszyscy mu wierzą, ale jak ktoś mówi, że cierpi, bo na przykład szuka w sobie choroby, to jakoś trudno mu uwierzyć. Mało wierzymy ludziom w ich cierpienie psychiczne. Mimo że jesteśmy tacy rozwinięci, światli i postępowi, łatwiej nam przychodzi uwierzyć w fake newsa niż w to, że ktoś cierpi.

To może wynikać z naszej bezradności wobec cierpienia psychicznego. Nie wiemy, co z nim zrobić. Nie umiemy o takich emocjach rozmawiać, nie wiemy, co powiedzieć, żeby kogoś nie zranić bardziej. No i nie wiemy, jak pomóc, a to sprawia, że jesteśmy bezradni.

Bo musimy się zwolnić z obowiązku pomocy. Jeżeli nie jesteś specjalistą, to nie musisz nikomu pomagać. Możesz towarzyszyć, wysłuchać, możesz uwierzyć tej osobie.

Mogę skierować do specjalisty, ale nie powinnam próbować rozwiązać problemu?

Tak, nie możesz powiedzieć czegoś takiego, żeby ta osoba nagle się uzdrowiła. I nie o to chodzi. Jak ktoś przychodzi do ciebie ze złamaną nogą, to nie oczekuje, że go wyleczysz spojrzeniem. On chce, żeby go wysłuchać, że go boli, że ciężko mu chodzić, że przeżywa kryzys, bo właśnie chciał jechać na obóz wędrowny, ale nie może. Tego potrzebuje.