Żyjemy w hałasowym syfie. I głuchniemy na potęgę

Co piąta osoba, którą mijasz każdego dnia na ulicy, ma problemy ze słuchem. Globalnie liczba osób z niedosłuchem wzrośnie w najbliższych dekadach o... miliard. Słuch niszczą nam wszechobecne technologie. Ale i technologie mogą pomóc go ratować.

20.07.2022 06.18
Badania słuchu w Polsce. Ile decybeli to hałas?

Przez lata wszystko jest w porządku. Masz swoje ulubione zespoły muzyczne, raperów, może sam nawet coś śpiewasz. Spotykasz się ze znajomymi, chodzisz na imprezy. Pracujesz, śmiejesz się z innymi, kochasz, nudzisz. Nie wiesz, że problem istnieje, bo cię nie dotyczy. Z czasem nie zauważasz, że nie słyszysz świerszczy. Albo zauważasz, bo koledzy na działce się śmieją, że nie słyszysz, ale i tak to ignorujesz. Za jakiś czas ktoś cię jednak pyta, dlaczego tak głośno mówisz. I dlaczego tak głośno oglądasz film?

A potem zdaje ci się, że trudniej ci dosłyszeć ludzi. Zwłaszcza w tłumie, w hałasie. – Proszę? – coraz częściej pada z twych ust. Wydaje ci się, że to chwilowe, bo przecież przedwczoraj byłeś na koncercie. Potem mogą też pojawić się szumy. Albo gwizdy. I choć znów myślisz, że to chwilowe, to niekoniecznie. – Proooooszęęę? – już nie prosisz grzecznie. Szumi, gwiżdże. – Co tak mruczysz, do cholery?! – twoi bliscy też widzą, że masz problem.

fot. Elizaveta Galitckaia

Albo zaczynasz gorzej słyszeć na jedno ucho. Coraz gorzej, twój świat się kurczy. Po jednej stronie jest w porządku, ale w drugą stronę musisz coraz bardziej odwracać głowę. – Można jeszcze raz? Przepraszam? – zaczyna się. Ale wydaje ci się, że będziesz sobie radzić. Po prostu będziesz mieć zawsze wszystko i wszystkich po tej lepszej stronie. Czyli twój świat skurczył się właśnie o połowę. I obchodzisz znajomych i nieznajomych jak pies, by stanąć po tej stronie, z której słyszysz ludzi. W knajpie na spotkaniu biegniesz, by usiąść na krańcu długiego stołu, żeby reszta siadła po prawidłowej stronie twego świata. Przepychasz się, kogoś czasem szturchniesz.

Wreszcie myślisz, że chyba nie pozostaje nic innego jak aparat słuchowy. Ale jak to tak, z jakimś aparatem na zewnątrz czaszki chodzić?

Aż w końcu gwizdy, szumy, mruczenie znajomych i słuch się kończą.

Hałas a sprawa polska

– Jeśli chodzi o wczesne diagnozowanie wrodzonych zaburzeń słuchu, to Polska jest w światowej czołówce. Mamy dwa wzajemnie uzupełniające się programy: skriningu i wszczepów ślimakowych. A 16 lipca minęło 30 lat od pierwszego wszczepienia implantu ślimakowego, którego dokonał prof. Henryk Skarżyński – mówi dumnie prof. Krzysztof Kochanek, sekretarz naukowy w Instytucie Fizjologii i Patologii Słuchu. I dosadnie podkreśla: – Ale ogólny poziom wiedzy Polaków w tej kwestii jest niezadowalający. Niby mamy świadomość, że hałas może niekorzystnie wpływać na organizm człowieka, a i tak to ignorujemy. My jako naukowcy już nie wiemy, co jeszcze możemy zrobić. Pozostają media i nagłaśnianie tematu.

Jeśli nic się nie zmieni w edukacji, świadomości i dostępie do specjalistów, to do 2050 roku problemów ze słuchem będzie miało o miliard ludzi więcej niż dzisiaj. Obecnie w takiej sytuacji jest już półtora miliarda. To dane z najnowszego "Światowego Raportu o Słuchu" stworzonego przez Światową Organizację Zdrowia (WHO). Statystycznie oznacza to, że co piąta osoba, którą mijamy, z którą jedziemy w autobusie czy z którą pracujemy, ma problemy ze słuchem. Być może w najbliższej rodzinie, wśród znajomych, w jednym zespole w pracy. Tylko nie musi być tego świadomy lub świadoma.

A przecież już dziś nieleczona głuchota jest trzecią co do wielkości przyczyną życia ludzi z niepełnosprawnością przez całe dekady. W zasadzie każdego dnia igramy z naszym słuchem i to zarówno biernie, jak i czynnie. Głównych winowajców jest dwóch: samochody z silnikami spalinowymi i słuchawki.

Zatrzymajmy się przy tych pierwszych.

Samochody nas ogłuszają

Czy fakt, że samochody są jednym z głównych źródeł hałasu, jest zaskakująca? Być może dla samych kierowców tak, bo mają skrzywioną perspektywę. Siedząc za kółkiem, w środku metalowej puszki nie słyszą w pełnej skali hałasu i kakofonii wywoływanej przez inne pojazdy.

Samochody emitują hałas z dwóch źródeł. Jednym z nich są silniki spalinowe, na które Unia już znalazła sposób. Od 2035 roku sprzedawać będzie można tylko auta nieemitujące dwutlenku węgla, a więc nie z silnikiem spalinowym. Oczywiście to perspektywa daleka i nieidealna, bo nowe przepisy nie zabraniają za 13 lat dalszej jazdy starymi, spalinowymi modelami.

Drugie źródło hałasu w samochodach to hałas wynikający z samej jazdy, z toczenia się po drodze. Tu zasada jest prosta: im wolniej auto jedzie, tym jest cichsze. Recepta jest więc jeszcze prostsza: ograniczanie dozwolonej prędkości.

Ale można pójść jeszcze dalej, co pokazało holenderskie miasto Delft. Po wyjściu z dworca w tej miejscowości człowieka uderza… cisza. Po chodnikach snują się spokojnie piesi, samochody jakby nie istniały, a poziom hałasu jest na poziomie hałasu pochodzącego z domowej lodówki. Będąc na zabytkowym rynku miasteczka, można poczuć się jak kilkaset lat temu: zero nowoczesności, samochodów, a w powietrzu unoszą się co najwyżej żywiołowe gaworzenia tutejszych biesiadników.

W Delft rewolucja w podejściu do komfortu życia w mieście i walki z hałasem rozpoczęła się wiele lat temu. Ruch samochodowy został mocno ograniczony i wyprowadzony na rogatki miasta. Wielopasmowe ulice stały się deptakami, zieleńcami, trasami dla komunikacji miejskiej. Oczywiście wszędzie widać też rowery. Miasto tak wyspecjalizowało się w walce z hałasem, że prężnie działają w nim nawet startupy pomagające innym miastom w "uciszeniu" ich.

Zresztą, Czytelniku, sam posłuchaj (ciszę w Delft można usłyszeć od 4 minuty).

Delft, Holandia

Wyobrażasz sobie takie miasto w Polsce? Władzom Delft transformacja zajęła dekadę. W 2015 roku w celu redukcji hałasu przebudowano nawet miejski dworzec. Zresztą polska Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad już sześć lat temu powoływała się na przykład tego miasta w swoich dokumentach, przywołując rzadko wykorzystywany pomysł łączenia ścian szczytowych budynków położonych prostopadle do drogi, co redukuje hałas drogowy.

Zanieczyszczenie hałasem

Oglądając film z Delft, można tylko westchnąć. Ale czy w Polsce jest faktycznie dużo głośniej? – Głośno jest przede wszystkim w największych miastach, ale nie odbiegamy w tym od normy europejskiej. Oczywiście najpoważniejszym źródłem hałasu jest hałas drogowy: wszyscy wszędzie chcą jeździć autami, więc budowane są nowe drogi i natężenie ruchu nieustannie rośnie, a wraz z nim zanieczyszczenie hałasem – mówi Anna Taras z Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska.

Aby ograniczyć hałas w holenderskim Delft, niektóre prostopadłe do ulicy budynki połączono dodatkowymi specjalnymi ścianami.

GIOŚ co pięć lat tworzy strategiczne mapy hałasu. W tym roku powstanie już trzecia taka mapa. Na ich podstawie w miastach powyżej 100 tys. osób prezydenci, a poniżej 100 tys. marszałkowie tworzyli programy ochrony środowiska przed hałasem. Od aktualnej, trzeciej rundy strategicznych map dla wszystkich miejscowości tworzyć je już będą marszałkowie. Poza miastami są one opracowywane także dla głównych dróg, po których rocznie przemieszcza się powyżej 3 mln osób / samochodów. W badaniach tych liczy się liczbę osób narażonych na hałas na określonych terytoriach. Brane są pod uwagę cztery rodzaje hałasu: drogowy, kolejowy, samolotowy i przemysłowy.

Tendencje? Póki co porównać można strategiczne mapy hałasu z 2012 i 2017 roku. Ta najnowsza za ostatnie pięć lat dostępna będzie jesienią. – Na podstawie poprzednich dwóch badań mogę powiedzieć, że na głównych drogach poza miastami tendencja zmalała: mniej ludzi jest narażonych na hałas niż 10 lat temu. Podobnie jest z zakładami przemysłowymi. Stały się dużo cichsze, jeśli porównać z tymi jeszcze z lat 90. Wtedy to właśnie hałas przemysłowy był największym problemem, ale kary od wojewódzkich inspektoratów spowodowały dużą zmianę. Z kolei, jeśli chodzi o same miasta, to w 2017 roku w porównaniu z 2012 zmalała liczba osób narażonych na hałas drogowy i kolejowy, za to lekko wzrosła liczba osób narażonych na hałas lotniczy i przemysłowy – tłumaczy Anna Taras.

Tam, gdzie wskaźniki rosną lub nie maleją, samorządy wprowadzają zmiany: budują obwodnice miast, stawiają ekrany akustyczne, ograniczają prędkość i budują świadomość wśród ludzi. Zwykle wykonują swoje założenia z programów ochrony środowiska. – W końcu sami sobie te programy piszą, więc nie wpisują tam rzeczy niemożliwych, jak drastyczne ograniczenie ruchu na Marszałkowskiej – śmieje się Anna Tatar. Na wszelki wypadek jednak niedawno zmieniono prawo i od teraz samorządy będą musiały podsumować realizację poprzedniego programu i wytłumaczyć, co i dlaczego nie zostało wykonane.

Karuzela hałasu

Teoretycznie odpowiedź jest prosta, praktycznie dużo trudniejsza. Hałas bada Główny Inspektorat Ochrony Środowiska, ale z jego raportów nie można wywnioskować, które miasto czy ulica jest najgłośniejsza. W miastach jest głośno albo nie jest. Tzn. jest, a jak bardzo, określa się to za pomocą liczby osób narażonych na poszczególne rodzaje hałasu w poszczególnych przedziałach decybeli. Można to zobaczyć w wynikach badań z 2017 roku.

Dlaczego hałas badany jest ledwie co pięć lat? Bo same badania to ogromne przedsięwzięcie, a wnioski z nich, czyli postanowienia i plany zmian, potrzebują czasu do realizacji.

– To może ja sam sobie przejdę po ulicach i sprawdzę ten hałas. Co pani o tym sądzi? – Anna Tatar z GIOŚ lekko się uśmiecha, słysząc moją propozycję. I tłumaczy: to nie jest tak, że wyjdę z miernikiem hałasu na miasto i po kwadransie będę wiedział, czy tu jest głośno, czy nie. Eksperci z GIOŚ nie badają tego przez kwadrans, a przez 24 godziny. Potem wyciągają z tego średnią.

Co więcej, nie badają całkowitego hałasu, lecz w swych pomiarach wyodrębniają go na cztery wspomniane już wcześniej kategorie, czyli hałas przemysłowy, kolejowy, lotniczy i drogowy. W powyższej tabeli podane są dane tylko dla tego ostatniego.

Nie poddaję się w próbie sprawdzenia, jak to jest z tą głośnością miasta. Wychodzę jednak na miasto zaopatrzony w aplikację do mierzenia hałasu i staję na skrzyżowaniu Alei Wilanowskiej z Aleją Rzeczpospolitej w Warszawie. Miernik wariuje: raz pokazuje 50, za sekundę 70 decybeli, momentami nawet ponad 90. Przez chwilę mówi, że jest cicho jak w bibliotece, by po chwili alarmować, że jest głośno jak w fabryce (akurat ulicą przejeżdża motocykl). Wskazówka nieustannie skacze, co uświadamia mi, że miejski jazgot może nie jest szkodliwy permanentnie. Za to zaprasza nasze bębenki na karuzelę dźwięków.

Ekrany wygłuszające, fot. Gold Picture

Granica bezpiecznego natężenia hałasu to 80-85 decybeli (dB). Jeśli hałas jest większy, zaczyna się niebezpieczeństwo dla naszych uszu. Klakson samochodu osobowego taką granicę przekracza, ale równie dobrze może ją przekroczyć kosiarka do trawy czy głośno szczekający pies. – Hałas uliczny nie powinien przekraczać tych 85 dB. Gdy przekracza, to wystarczy w nim przebywać kilkanaście minut, by pojawiły się negatywne skutki. Początkowo one mogą być przejściowe. Jednak w przyszłości mogą pojawić się skutki trwałe – mówi prof. Krzysztof Kochanek. Skrajny przypadek to przebywanie bez zabezpieczeń w pobliżu startującego samolotu, gdzie hałas potrafi wynosić 130 dB. W takiej sytuacji wystarczy znaleźć się raz, by spowodować trwałe uszkodzenia słuchu.

Muzyka nie dla uszu

Dziesięć lat temu studentka UMCS-u zbadała pod kierunkiem profesora Kochanka słuch kilkudziesięciu muzyków z Filharmonii Lubelskiej. Wszyscy co do jednego mieli z nim problemy. Wieloletnie uczestniczenie w próbach i koncertach uszkodziło ich słuch, zwłaszcza że mało kto używał zabezpieczeń: zatyczek do uszu czy ochronników. – Wystarczy 3-4 godziny głośnej muzyki powyżej 80 dB, niezależnie czy z głośnika, czy ze słuchawek, i już pojawia się zmęczenie słuchowe: uczucie waty w uszach, gwizdy przy zatykaniu uszu. Można potem wrócić do stanu fizjologicznego, ale jeśli ktoś regularnie będzie przekraczał te granice, to w którymś momencie pojawią się skutki trwałe – mówi prof. Kochanek.

W trakcie imprez typu silent disco każdy uczestnik dostaje słuchawki, w których puszczany jest jeden z kilku gatunków muzyki do wyboru. Patrząc z boku, wszyscy tańczą w ciszy, choć każdy odbiera hałas bezpośrednio w uszach. Fot. Alex Cimbal / Shutterstock.com

Światowa Organizacja Zdrowia precyzuje to w najnowszym raporcie w ten sposób: w czasie wolnym nie powinniśmy na dłużej niż 40 godzin tygodniowo wystawiać słuchu na dźwięki powyżej 80 dB. Jednocześnie im więcej decybeli, tym krótszy "bezpieczny" czas. I tym samym dźwięków o mocy 100 dB możemy słuchać tygodniowo już zaledwie przez 4 minuty.

Dlatego WHO razem z Międzynarodowym Związkiem Telekomunikacyjnym (International Communication Union, ITU) stworzyły rekomendacje dla producentów sprzętu i systemów, na których można słuchać muzyki. Obie organizacje zalecają, by producenci mierzyli hałas odtwarzanych przez użytkowników dźwięków, wprowadzili alarmowe powiadomienia i kontrolę rodzicielską. Ponadto powinni dostarczać użytkownikowi spersonalizowane informacje na temat jego zwyczajów korzystania z urządzenia i ogólne na temat ochrony słuchu.

Na rekomendacje WHO i ITU nie czekał Apple, który w swym systemie iOS zaimplementował specjalne powiadomienia, które wyskakują, gdy użytkownik przekroczy tygodniowy limit głośnego słuchania muzyki. Dotyczy to iPhone’a, iPoda Touch i Apple Watcha. Z kolei Sony po rekomendacjach WHO zastosowało funkcję ostrzegającą przed długotrwałym słuchaniem muzyki z nadmiernym natężeniem w swoich nowych słuchawkach WH-1000XM5. Planuje tę technologię wykorzystywać w kolejnych swoich modelach.

Wieloletnia ignorancja wobec zagrożeń słuchu i afirmacja wielkich koncertów doprowadziły do tego, że to właśnie muzyczne wydarzenia są jednymi z najniebezpieczniejszych dla naszego słuchu. Wiedzą o tym Szwajcarzy – i to od 26 lat! W 1996 roku wprowadzono tam pierwsze regulacje dotyczące ochrony słuchu w miejscach publicznych. Objęły one takie miejsca jak kluby muzyczne, hale koncertowe, dyskoteki, festiwale, bary i restauracje. W kolejnych latach restrykcje się tylko rozszerzały.

Dziś organizatorzy imprez w Szwajcarii muszą:

  • ograniczyć średni godzinny poziom hałasu do 100 decybeli,
  • mierzyć i nagrywać poziomy głośności,
  • zapewnić uczestnikom imprezy darmowe zatyczki do uszu,
  • wyraźnie rozmieszczać plakaty i informacje o bezpiecznym słuchaniu muzyki,
  • udostępniać "strefy ciszy" w trakcie wydarzeń muzycznych trwających dłużej niż 3 godziny.

W Polsce takie ograniczenia nie istnieją, choć udało mi się przypadkiem znaleźć rodzynka. To bar Miami Wars usytuowany w Warszawie pod gołym niebem nad Wisłą i działający głównie latem. Nad głównym barem zamontowany jest wyświetlacz pokazujący aktualny poziom hałasu. Mierzy go dzięki czujnikowi, który zainstalowany jest na środku parkietu, tuż przed głośnikiem.

To efekt wieloletnich rozmów mieszkańców Powiśla, którzy skarżyli się na uciążliwe hałasy, władz miasta i właścicieli nadwiślańskich lokali. Choć lokal Miami Wars jest usytuowany nieco dalej niż popularne jeszcze dwa lata temu kluby muzyczne pod gołym niebem, dostawał w tych sytuacjach rykoszetem. Miasto, kluby i mieszkańcy długo próbowali znaleźć kompromis, aż wypracowano system mierników hałasu wraz z limiterami. – Dla nas to duży plus, bo zdjęto z nas podejrzenia i teraz już nie ma wątpliwości, że nie generujemy nadmiernego hałasu. Teraz, jeśli głośność dźwięku przekracza u nas 90 decybeli, ten miernik automatycznie przycisza muzykę. My nawet nie mamy możliwości ingerencji w system – mówi Jagoda Lenarcińska, menedżer PR w Miami Wars. Dodaje, że podobne mierniki ma kilka lokali nad Wisłą, których właściciele zawierają umowy z miastem. Te najgłośniejsze kluby, o które toczone były spory, już nie istnieją. Lenarcińska przyznaje, że czasem klienci pytają o zamontowany w Miami Wars miernik: – Częściej są zdziwieni, niż nas chwalą, bo jednak bywa, że oczekują głośniejszej muzyki.

Z kolei ci, którzy tę muzykę tworzą, też mają różne podejście, mimo że jak wspominał prof. Kochanek, to wręcz naturalne, że muzycy mają kłopoty ze słuchem. – Są instrumenty, które szczególnie narażają słuch. Mówi się też, że jednym z najbardziej szkodliwych jest harfa, bo artysta siedzi uchem przy głośnym pudle rezonansowym. Z tych najbardziej oczywistych to na pewno perkusja: talerze, bębny są bardzo głośne. I moim zdaniem to właśnie znajomi perkusiści mają największe ubytki słuchu – mówi legenda polskiego rocka Tomasz Lipiński, współzałożyciel grup Tilt, Brygada Kryzys i Fotoness.

Zauważa też, że duże ryzyko niszczenia słuchu występuje w trakcie prób muzycznych, które odbywają się w niewielkich pomieszczeniach: – Jest na przykład perkusja, a dwie gitary i bas muszą grać na tyle głośno, by dostosować się do talerzy i bębnów. Powstaje wtedy ogromne ciśnienie akustyczne, co jest szalenie szkodliwe.

Z drugiej jednak strony coraz więcej muzyków gra "do ucha". Nie używają wzmacniaczy, tylko symulatorów, dźwięk idzie po kablu do konsolety i słychać go w słuchawkach u artystów. Na samej scenie zaś jest stosunkowo cicho. Tyle że jak przyznaje sam Lipiński, muzycy starszej generacji niechętnie z tego korzystają. On sam też nie gra na próbach "z uchem". Inna ważna zmiana: obecnie muzyka coraz częściej powstaje nie na próbach, a w studiach domowych, więc i okazji do narażania słuchu jest mniej.

Lipiński nie używa także stoperów ani ochronników. Tłumaczy, że trudno byłoby z nimi śpiewać, bo to zniekształca głos. Ale już jego kolega z Tiltu basista Piotr Leniewicz na koncertach zawsze ma stopery w uszach. – Mam 67 lat, więc w moim wieku pewne ograniczenia słuchu są naturalne, zwłaszcza w zakresie słyszalnych częstotliwości. Oczywiście praca w trudnych warunkach, czyli hałasie, siłą rzeczy ten proces może przyśpieszać. Ja obecnie doły słyszę prawidłowo, natomiast wysokich częstotliwości powyżej 11-12 tys. Hz już nie słyszę. Ale nie widzę tu wpływu muzyki, to raczej kwestia wieku – ocenia Lipiński. I chwali sobie słuchawki z funkcją active noise cancelling (ANC – wyciszanie dźwięków otoczenia). – Jest to błogosławieństwo dla uszu. Dawniej gdzieś na mieście, na ulicy musiałem wzmacniać głośność muzyki, by zagłuszyć dźwięki metra, samochodów czy rozmów ludzi. Teraz słucham ewidentnie dużo ciszej i moje uszy to kochają – opowiada muzyk.

To jednak wyjątek, bo zwykle słuchawki są jednym z głównych sprawców głuchoty. WHO wskazuje, że 15 minut na słuchawkach z muzyką w granicach 100 dB daje taki sam skutek, a w zasadzie szkodę, jak ośmiogodzinna zmiana pracownika na budowie. Jednocześnie eksperci szacują, że co druga osoba w wieku 12-35 lat słuchająca muzyki na słuchawkach robi to w sposób zagrażający jej słuchowi.

Do badania wystarczy telefon

Telefony i słuchawki mogą się za to przydać do czegoś innego. Jedną z najbardziej szkodliwych miejskich legend jest to, że na badania słuchu trzeba czekać miesiącami. A być może jeszcze bardziej szkodliwą jest ta, że w tym celu w ogóle… trzeba się wybrać do lekarza. A tymczasem wystarczy odpowiedni telefon, aplikacja i skalibrowane słuchawki.

Prof. Krzysztof Kochanek od sześciu lat prowadzi ze studentami z UMCS badania aplikacji do badania słuchu. – Aplikacja kosztująca 5 dolarów daje te same wyniki, co profesjonalna maszyna warta pół miliona. Różnice w wynikach są na poziomie pół czy jednego decybela. Taka różnica nie ma żadnego znaczenia klinicznie. Badanie słuchu za pomocą aplikacji to żaden problem technologiczny. To jedynie kwestia interfejsu aplikacji, który powinien być zróżnicowany: inny dla przedszkolaków, inny dla dzieci w wieku szkolnym, a jeszcze inny dla dorosłych czy emerytów – mówi Kochanek.

Jedna z jego studentek trzy lata temu zrobiła eksperyment w swojej drużynie harcerskiej. Najpierw zbadała swoich podopiecznych profesjonalnym audiometrem. Następnie poprosiła harcerzy i ich rodziców, by w domu sami ściągnęli sobie konkretną aplikację do badania słuchu, przebadali się trzy razy w ciągu dwóch dni i przesłali jej wyniki. Porównała te z audiometru z tymi z aplikacji – zgodność była bardzo wysoka. Powtórzyła to badanie dwa lata później i znów: wyniki z audiometru i aplikacji były w zasadzie identyczne. Prof. Kochanek dodaje, że podobne efekty osiągał, gdy w taki sposób badano też osoby dorosłe i emerytów.

Wyniki zapisywane są w chmurze, dzięki czemu każde kolejne badania można od razu porównać i ocenić regres lub postęp. Oczywiście aplikacje nie zastąpią wszystkich badań, ale powiedzą, kiedy ich możliwości się kończą lub kiedy słuch jest już mocno zagrożony i należy wybrać się do profesjonalisty.

Pomiar hałasu w Warszawie fot. Jakub Wątor

– A czy to nie powinno być atestowane? – zgłaszam profesorowi wątpliwość. – Medycyna trochę zabrnęła w ślepy zaułek. W każdej specjalności mówimy, że te rzeczy musi robić absolutnie wysokiej klasy specjalista. Są jednak pewne czynności i pomiary, które może wykonywać osoba po niewielkim przeszkoleniu. Gdy robiliśmy badania w szkołach, to szkolenie osoby ze szkoły, by te badania przeprowadziła, trwało osiem godzin. Badań progu słyszenia nie musi robić osoba po pięciu latach studiów – wyjaśnia. I tłumaczy, że wystarczy wpisać w sklepie z aplikacjami odpowiednie frazy, np. "sound meter" dla pomiarów hałasu czy po prostu "badanie słuchu", by znaleźć ku temu aplikacje. Profesor nie chce wskazywać jednej konkretnej, tłumaczy, że większość najpopularniejszych tego typu aplikacji jest na podobnym świetnym poziomie.

Są już kraje, gdzie dorośli są badani za pomocą telefonu. Dzwonią na konkretny numer, płacą kilka euro czy dolarów, przez telefon słuchają podawane cyfry i mówią, co usłyszeli. W miarę trwania badania cyfry podawane są w coraz większym hałasie. To ma ocenić socjalną wydajność słuchu, czyli zrozumienia mowy ludzkiej w hałasie. Pojawiły się plany, by i w Polsce oprzeć badania o aplikacje smartfonowe.

Prof. Kochanek mówi, że to obecnie największa misja mediów i naukowców: uświadomić, że słuch można badać samemu. I że im szybciej, tym lepiej. I że słuch da się "naprawić", bo nauka poszła bardzo do przodu. Skrajnym przykładem może być Karol Nowakowski, raper znany także jako Pjus, pacjent prof. Henryka Skarżyńskiego. Rzadka choroba zniszczyła mu nerwy słuchowe, więc nie przewodziły one dźwięków. Pjusowi wszczepiono więc implanty po obu stronach pnia mózgu, dzięki czemu mógł dalej nagrywać muzykę, a nawet koncertować. Nazywano go pierwszą osobą na świecie z cyfrowym słuchem.

Implantologia też bowiem poszła mocno do przodu. Do tego stopnia, że dziś trudno nawet dostrzec u osoby niedosłyszącej zewnętrzny aparat umieszczony w kanale usznym. Prof. Kochanek zapewnia: – Noszą je nawet niektórzy politycy, aktorzy czy muzycy, ale ich po prostu nie widać, bo dążymy do miniaturyzacji.

Ale i o tym wiele osób zwyczajnie nie ma pojęcia. Od momentu, gdy pacjent orientuje się, że ma problem ze słuchem, do momentu, gdy decyduje się na aparat słuchowy, mija od 8 do 15 lat. A prof. Kochanek podaje przykład swojego znajomego, który decyzję odkładał 20 lat, aż w końcu nie był już w stanie dobrze rozumieć ludzkiej mowy bez aparatu. Jego ubytki powstały w wyniku pracy na budowie przy młocie pneumatycznym bez ochronników na uszy. Inny jego pacjent, 24-latek, ma gwizdy w uszach, bo w trakcie pracy w zakładzie wulkanizacyjnym opona wybuchła mu tuż pod uchem. W tym przypadku może być tak, że ten ubytek już się nie cofnie.

– Zaburzenia równowagi, uczucie wirowania, parestezje na twarzy, towarzyszenie jakichś dźwięków nieznanego pochodzenia, jak szum uszny czy gwizdy, zawroty głowy, postępujący niedosłuch, gorsze rozumienie mowy szczególnie w hałasie, uwagi od otoczenia, że jest problem... Każde z wymienionych to wystarczający powód, by zbadać się, zasięgnąć porady lekarza i sprawdzić, czy tam nie rozgrywa się coś bardziej dramatycznego – podkreśla prof. Kochanek.

Bo ogłuchnąć jest bardzo łatwo i często dzieje się to niepostrzeżenie. Wystarczy, że piłka uderzy w ucho: dochodzi do rozerwania błony, kosteczek, strzemiączko wpada do ślimaka, wypływa płyn, komórki ulegają zniszczeniu i pojawia się trwały ubytek słuchu. Podobnie jest w przypadku głupiej zabawy uderzania otwartą dłonią w ucho: wywołuje to tak ogromne ciśnienie na błonę i ucho wewnętrzne, że od razu może dojść do trwałego urazu.

Ale skąd ma być świadomość, skoro nawet największe gwiazdy polskiej muzyki nie czują odpowiedzialności za temat słuchu? Zapytałem kilkunastu muzyków, jak go chronią i jak często się badają. Poprosiłem o odpowiedzi, by kwestię – nomen omen – nagłośnić, szczególnie że przecież na ich koncerty (a na arenach sportowych hałas dochodzi do 135 dB) przychodzą tłumy.

Dawid Podsiadło, Bitamina, Ralph Kamiński, Smolasty, Daria Zawiałow, Sanah, Kwiat Jabłoni, Krzysztof Zalewski, Radzimir Dębski, Malik Montana. Każda z tych osób odmówiła lub całkowicie zignorowała prośby, czarno na białym pokazując, jak niska jest świadomość zagrożeń dla słuchu. Nawet wśród profesjonalnych muzyków, których w przeważającej większości słuchają młodzi ludzie. Ci sami, którzy są najbardziej narażeni na poważne problemy ze słuchem.

Zdjęcie główne: RDVector/Shutterstock
DATA PUBLIKACJI: 20.07.2022