Dziś wiemy więcej o tych wydarzeniach. Rosyjscy agenci, najprawdopodobniej z FSB, zawitali osobiście do domu wysoko postawionej menadżerki Google z Moskwy z ultimatum: zdejmujecie aplikację w ciągu 24 godzin albo więzienie. Nawet natychmiastowa decyzja o przeniesieniu kobiety do hotelu i jej zameldowaniu pod fałszywym nazwiskiem nie pomogła. Tam także odwiedzili ją kremlowscy agenci. „Nawalny” z Google Play i AppStore zniknął przed wyborami. A te wygrali oczywiście ludzie Putina.
Kulisy tych wydarzeń właśnie opisał Washington Post i choć w obliczu tego, co się dzieje, wydają się być zamierzchłą historią, to pokazują bardzo wyraźnie, przed jak potężnym wyzwaniem stanęły firmy, o których mówi się Big Techy i które czasem wręcz porównuje się do państw. Dziś stoją przed wielką układanką. Wymaga się od nich, by walczyły z dezinformacją, ale i dbały o wolność słowa. By opowiedziały się po stronie zaatakowanej Ukrainy i równocześnie zadbały o dostęp do informacji dla Rosjan. By były konsekwentne we wspieraniu demokracji, mimo że same doskonale wiedzą, iż muszą także zadbać o biznes i o własnych pracowników.
– Firmy te od lat wymagają od państw, by mówiły, co ma być zrobione w sytuacjach trudnych. Ale na co dzień nie chcą być kontrolowane. Takie podejście spektakularnie się teraz wywaliło na oczach całego świata – zauważa Bartosz Paszcza, szef działu „Techno-republikanizm” na portalu Klubu Jagiellońskiego i autor podcastu „ScepTech”.
Najbardziej oczywiście w samej Rosji. Jak w rozmowie ze wspomnianym Washington Post mówi Andrew Weiss, były pracownik Białego Domu i analityk Rosji w Carnegie Endowment for International Peace, przez lata techgiganty starały się z rosyjskim rządem grać bokserską techniką rope-a-dope. Zasłaniać się rękawicami i odbijać od lin chroniących ring, licząc na to, że jak najmniej się oberwie, a przeciwnik się zmęczy. Tak właśnie Muhammad Ali wygrał głośny pojedynek z George’em Foremanem.