Big Techy w rosyjskim klinczu. Sama garda na tej wojnie już nie wystarczy

Za wielką potęgą idzie wielka odpowiedzialność. Wojna w Ukrainie to egzamin z dojrzałości Big Techów oraz z tego, jak bardzo faktycznie są Big. Wyraźnie widzimy, że zdawanie tego testu jest dla tych potężnych firm męczarnią. I wciąż nie wiadomo, czy go nie obleją.

Big Techy na wojnie. Jak zachowują się wobec Rosji

By zrozumieć, w jakim klinczu są wielcy technologiczni giganci, musimy cofnąć się o kilka miesięcy.

Jest wrzesień 2021 r. Rosja szykuje się do trzydniowych wyborów do Dumy. Faworytem wyborów jest oczywiście putinowska partia Jedna Rosja, jednak w ostatnim czasie notuje ona spadek w sondażach. Stoi za nim rosnąca w siłę opozycja skupiona wokół prawnika Aleksieja Nawalnego. Ten, choć od miesięcy przebywa w kolonii karnej, ma ogromny wpływ. Stworzona przez jego zwolenników aplikacja „Nawalny” zaczyna widocznie pomagać w organizowaniu się opozycji do walki o głosy obywateli.

A konkretnie działa mechanizm „umnoje gołosowanie”, czyli „inteligentne głosowanie”, który ma pomagać w znalezieniu słabych stron Jednej Rosji w poszczególnych okręgach wyborczych. Aplikacja jest taką zadrą dla Kremla, że Roskomnadzor już w połowie sierpnia wzywa Big Techy do jej usunięcia ze swoich sklepów. Lokalni operatorzy telefonii komórkowej i dostawcy internetu w Rosji jeden za drugim zaczynają ją blokować. Kreml 2 września ponawia żądanie u Apple i Google. Te wciąż nie reagują.

Wtedy reżim Putina objawia im swe prawdziwe oblicze. We wrześniu wyciekają informacje, że do moskiewskiego biura Google przychodzi uzbrojony mężczyzna – najprawdopodobniej policjant – i spędza w nim kilka godzin.

Aleksiej Nawalny. Fot. Sergey Otroshko / Shutterstock.com

Dziś wiemy więcej o tych wydarzeniach. Rosyjscy agenci, najprawdopodobniej z FSB, zawitali osobiście do domu wysoko postawionej menadżerki Google z Moskwy z ultimatum: zdejmujecie aplikację w ciągu 24 godzin albo więzienie. Nawet natychmiastowa decyzja o przeniesieniu kobiety do hotelu i jej zameldowaniu pod fałszywym nazwiskiem nie pomogła. Tam także odwiedzili ją kremlowscy agenci. „Nawalny” z Google Play i AppStore zniknął przed wyborami. A te wygrali oczywiście ludzie Putina.

Kulisy tych wydarzeń właśnie opisał Washington Post i choć w obliczu tego, co się dzieje, wydają się być zamierzchłą historią, to pokazują bardzo wyraźnie, przed jak potężnym wyzwaniem stanęły firmy, o których mówi się Big Techy i które czasem wręcz porównuje się do państw. Dziś stoją przed wielką układanką. Wymaga się od nich, by walczyły z dezinformacją, ale i dbały o wolność słowa. By opowiedziały się po stronie zaatakowanej Ukrainy i równocześnie zadbały o dostęp do informacji dla Rosjan. By były konsekwentne we wspieraniu demokracji, mimo że same doskonale wiedzą, iż muszą także zadbać o biznes i o własnych pracowników.

– Firmy te od lat wymagają od państw, by mówiły, co ma być zrobione w sytuacjach trudnych. Ale na co dzień nie chcą być kontrolowane. Takie podejście spektakularnie się teraz wywaliło na oczach całego świata – zauważa Bartosz Paszcza, szef działu „Techno-republikanizm” na portalu Klubu Jagiellońskiego i autor podcastu „ScepTech”.

Najbardziej oczywiście w samej Rosji. Jak w rozmowie ze wspomnianym Washington Post mówi Andrew Weiss, były pracownik Białego Domu i analityk Rosji w Carnegie Endowment for International Peace, przez lata techgiganty starały się z rosyjskim rządem grać bokserską techniką rope-a-dope. Zasłaniać się rękawicami i odbijać od lin chroniących ring, licząc na to, że jak najmniej się oberwie, a przeciwnik się zmęczy. Tak właśnie Muhammad Ali wygrał głośny pojedynek z George’em Foremanem.

Tyle że ta technika w czasach, gdy atakujący nie ma już żadnych skrupułów, zaczyna być bezskuteczna.

Trudne lekcje z techWOS-u

Dziś pracownicy największych firm technologicznych – tych bardziej internetowych niż sprzętowych – są wkurzeni. – Wali się w nas ze wszystkich stron, tak jakbyśmy nic nie robili – oburza się jeden z nich. Nie chce, podobnie jak inni jego znajomi z branży, wypowiadać się pod nazwiskiem, bo „kwestia Rosji i Ukrainy jest wyjątkowo delikatna”.

Nie myli się.

– Obecna reakcja platform cyfrowych na wyzwanie z dezinformacją może nam ustawić ich rolę na długie, długie lata. Jest precedensem do regulacji, bo wyraźnie widzimy, że bez regulacji nie dają one sobie jednak rady – ocenia Bartosz Paszcza.

I porównuje: platformy przerabiają obecnie trzecią lekcję z WOS-u. – Pierwsza była przy zwycięskich przez Trumpa wyborach w Stanach, druga podczas pandemii i zakończyła się atakiem zwolenników Trumpa na Kapitol, a teraz czas na lekcję trzecią, bardziej skomplikowaną, z trudniejszym materiałem do opanowania. Tylko obecnie każdy chce podejść do nauki inaczej i raczej nikt nie chce być prymusem wychodzącym przed szereg.

Teoretycznie sprawa jest prosta: ta wojna to walka dobra ze złem i wszyscy doskonale wiedzą, kto jest po której stronie. Praktycznie jednak przed Big Techami stanęła trudna układanka, którą muszą rozwiązać na czas, a ten niebezpiecznie im się kończy. Od wybuchu wojny w ledwie kilkanaście dni zadziało się tyle, ile w czasie pokoju latami. Również w sferze technologicznej.

– Firmy te muszą zrozumieć, że walczą teraz nie tylko o swój wizerunek, ale także o możliwość operowania na globalnym rynku. Rosja nie jest może dla nich kluczowym rynkiem, ale państw, które mogą zacząć odcinać się od globalnego internetu, jest więcej. I to już dla platform może być bolesne – mówi Paszcza.

Przed globalnymi platformami cyfrowymi potężne wyzwania związane z ich pozycją.

– Zmiana, która zaszła na świecie w postrzeganiu Rosji, ale też szerzej konfliktów zbrojnych, spowodowała, że internet też jest polem walki. A skoro walka się w nim toczy, to i Big Techy są jej uczestnikami. Internet jest wynalazkiem militarnym będącym odpowiedzią Stanów Zjednoczonych na sukcesy ZSRR w podboju kosmosu. Choć trochę o tym zapomnieliśmy, to ten militarny charakter internetu może zacząć wracać – mówi Jan Zając, prezes i współtwórca firmy Sotrender badającej social media.

Zapomniały o tym chyba i same platformy, dlatego teraz lekcja WOS-u odbywa się w trybie przyspieszonym i z ogromną ilością coraz trudniejszego materiału.

Apel za apelem

Egzamin zaczął się od istnego szturmu kolejnych nauczycieli wywołujących do tablicy. Apele, listy, publiczne połajanki zaczęły wysypywać się z każdego możliwego zakątka: od mediów (w tym apel polskich redakcji podpisany także przez Spider's Web w sprawie urealnienia działań związanych z walką z dezinformacją), od organizacji pozarządowych, od Ukraińców, od Europy Zachodniej i oczywiście od kolejnych polityków.

Najczęściej widać chyba apele ukraińskiego ministra transformacji cyfrowej Mychajła Fedorowa, który do tablicy - dosłownie, bo na twitterowym wallu - wywołuje kolejnych wilekich świata technologii i domaga się od nich, w tym oczywiście Google czy samego Twittera konkretnych działań.

Stas Matviyenko, współzałożyciel i szef Allset, aplikacji do zamawiania jedzenia w restauracjach, która choć działa w Stanach i on sam też tam od lat mieszka też przyłączył się do walki. Jego firma włączyła się do zespołu organizującego transporty uzbrojenia dla obrońców Ukrainy. Matviyenko trzy dni po rozpoczęciu wojny wystosował apel do największych światowych firm technologicznych. „Globalne firmy technologiczne mają dziś więcej władzy, zasobów i wpływu niż państwa. Liderzy branży tech powinni nałożyć takie sankcje, by ludzie zatruci rosyjską dezinformacją zrozumieli w końcu, co się tak naprawdę dzieje i jak rozpoczęta przez Rosję wojna odizoluje ich od wszystkich dóbr współczesnego świata. Firmy internetowe mogą i muszą powstrzymać tę wojnę” – pisze w swym liście, który opublikował na LinkedIn.

I wymienia całą listę sankcji, jakie należy nałożyć. Jego propozycje zawierają i uderzenie w życie zwykłych Rosjan, i korporacji czy wojska. "Firmy CDN zarządzające infrastrukturą internetu powinny przestać świadczyć usługi rosyjskim firmom, które zostały objęte sankcjami. Dzięki temu ukraińska armia będzie skuteczniejsza w walce z propagandą" – pisze Matviyenko. W dużym uproszczeniu chodzi o to, by odłączyć Rosję od sieci rozproszonych serwerów, które są fundamentami funkcjonowania internetu. Jedną z obsługujących je firm jest Amazon. Jak na razie takiej blokady nie ma.

Swój apel na GitHubie opublikowało ukraińskie środowisko IT. Wzywa producentów zaawansowanych rozwiązań technologicznych – m.in. ponownie firmy CDN, ale także dostawców chmur, twórców języków programowania czy popularne globalne portale – do zrywania współpracy z Rosjanami i walki z kremlowską propagandą. Można śledzić, jak postępują głosy poparcia. Na razie jednak okienko "zgoda" oznaczające poparcie danej firmy zwykle jest puste.

Apel wystosowali także wspólnie premierzy Polski, Litwy, Łotwy i Estonii. „Rosyjska dezinformacja na platformach cyfrowych była tolerowana przez lata; te są teraz współuczestnikiem zbrodniczej agresji, jaką rosyjski rząd prowadzi przeciwko Ukrainie i wolnemu światu” – napisali we wspólnym liście Kaja Kallas (premierka Estonii), Ingrida Simonyte (Litwa), Arturs Krisjanis Karins (Łotwa) i Mateusz Morawiecki. Adresaci listu: Mark Zuckerberg – CEO Meta, Susan Wojcicki – dyrektor generalna YouTube'a, Sundar Pichai – szef Alphabet Inc. i jej spółki zależnej Google oraz Parag Agrawal – CEO Twittera.

W apelach od polityków przebija pewna obłuda, bo sami nierzadko bardzo ochoczo korzystali choćby z tego, jak algorytmy mediów społecznościowych pozwalają docierać kontrowersyjnym i emocjonalnym treściom do szerokiego grona odbiorców. Co więcej, przez lata nie spieszyło się im wcale do poważniejszego uregulowania problemu dezinformacji. Ba, polscy politycy – szczególnie ci z Solidarnej Polski – jeszcze w styczniu prezentując tzw. ustawę o wolności słowa, upierali się, że nie do końca wiadomo, co to ta cała dezinformacja jest.

To dlatego niektóre firmy stoją w rozkroku i chętniej przyjęłyby wiadomość o zablokowaniu ich przez Putina, niż same z siebie były gotowe na takie działania. Aby jednak zrównoważyć złe wrażenie, walczą z rosyjską propagandą choćby na socialmediowym froncie. Szczególnie że ich zaległości w tym temacie są ogromne.

– Owszem, mamy do czynienia z bezprecedensową sytuacją, ale platformy cyfrowe od co najmniej ośmiu lat doskonale wiedzą, że mają w ręku potężne narzędzie społecznego wpływu. I za każdym razem, gdy wynika jakaś poważniejsza sytuacja wymagająca od nich wzięcia odpowiedzialności, są zaskoczone. Są jak ten uczeń, co przychodzi na klasówkę i narzeka, że „ojej, przerobiłem cały podręcznik, ale z tego jednego rozdziału, z którego jest test, to nie jestem przygotowany” – ironizuje Bartosz Paszcza.

Paszcza ocenia, że kolejne próby ratowania sytuacji przez cyfrowych graczy w momencie, gdy zaczęły na nie spływać jeden za drugim gromy za kiepską reakcję na szalejącą dezinformację, jednoznacznie pokazują, że same z siebie te firmy najchętniej nic by w temacie nie zrobiły.

Co jest dobre, a co złe?

Naciski w kontekście Rosji są w zasadzie globalne i zaczęły się od pierwszego dnia wojny. Facebook, Twitter, Google, TikTok i inne social media stanęły przed trudnymi decyzjami. Wyłączyć swoje serwisy w Rosji? Blokować rosyjską propagandę na swoich platformach w Europie? Czy może jednak na całym świecie? Jak podejść do sankcji, jeśli moralnie nie są one zero-jedynkowe?

Protest w Moskwie z 2019 r. Fot. Elena Rostunova / Shutterstock.com

Tu może być pierwsze zaskoczenie, bo jak to nie zero-jedynkowe? – A wie pan, kto po Rosji jest obecnie drugim krajem, który puszcza do sieci najwięcej fejków? Tak, Ukraina. I co, mamy te fejki usuwać, skoro usuwamy rosyjskie? Bo rosyjskie wiadomo: walczymy w słusznej sprawie, trzeba ograniczyć możliwości kłamstwa najeźdźcy. Ale fejki ukraińskie? Tam też są kłamstwa, ale PR-owo pomagające Ukrainie w tym konflikcie. Czyli co, mamy je jednak zostawiać? – pyta mnie przedstawiciel jednego z Big Techów, z lekką satysfakcją na twarzy. – Usuwamy też te ukraińskie. Fejk to fejk, ale jak pan sądzi, powinniśmy się tym publicznie chwalić? Przyniesie nam to poklask czy gromy? – dodaje.

Ta satysfakcja ukazuje wygodną dla wielkich cyfrowych platform symetryczną narrację. Owszem, jest tajemnicą poliszynela (o której głośno w mediach się nie mówi), że na froncie informacyjnym Ukraina także sieje kłamliwe newsy i to w ilościach hurtowych. Dlatego właśnie eksperci militarni nie przez przypadek mówiąc o stratach wojsk po obu stronach, posługują się terminem „strat wyobrażonych”, a nie rzeczywistych. Tych drugich na podstawie doniesień medialno-internetowych zwyczajnie nikt nie jest w stanie ocenić, bo nie wiadomo, co jest prawdą, a co nie.

Tyle że mniej wygodny dla platform społecznościowych może być fakt, że ze strony Ukrainy wychodzi propaganda o podłożu mającym zasiać przekonanie, że kraj ten trzyma się nieźle. Natomiast to Rosja swoją dezinformacyjną machinę budowała od dawna, jest to skoordynowana kampania zarządzana z Kremla i od lat wykorzystująca media społecznościowe na różnych frontach także do wpływania na politykę i społeczeństwa poza granicami Rosji.

Koniec bujania w chmurach

Prosta nie jest też wcale decyzja o wyjściu z Rosji, bo to w końcu kwestia ogromnych pieniędzy. Wiedzą to zarówno Big Techy, jak i sam Kreml. Rosja początkowo zablokowała u siebie Facebooka, ale długo nie robiła tego samego z Instagramem ani WhatsAppem, które też należą do Mety. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: Putin ma alternatywę dla Facebooka, jaką jest VKontakte, ale nie ma alternatywy dla Instagrama. A tam młodzi Rosjanie przesiadują godzinami, mają swoich influencerów z wielomilionowymi widowniami, a ci z kolei mają swoje kontrakty reklamowe z wielomilionowymi kwotami. Rozkopanie piaskownicy tak potężnej grupy młodych jest bardzo ryzykowne. Choć i na to Putin się zdecydował, bo od dziś Instagram znika z Rosji, na co reakcją są histeryczne instatory zapłakanych rosyjskich influencerów.

Rosyjska influencerka płacze po informacji o blokadzie Instagrama

Zresztą nagłówki o blokadzie Facebooka czy Twittera w rzeczywistości nie są dla Rosji tak bolesne. Putin po prostu mógł to zrobić. I analogicznie: nagłówki o tym, że z drugiej strony Google zablokował Russia Today i Sputnika na YouTube, też wbrew pozorom nie są najgorszymi nagłówkami, jakich Putin się obawia w związku z technologicznymi sankcjami. Mogłyby one być dużo cięższe, ale Big Techy się do nich nie kwapią.

Owszem, Microsoft zablokował Rosjanom możliwość zakupów swoich produktów i usług, w tym gier i konsol Xbox. Nie zablokował jednak możliwości korzystania z nich tym, którzy korzystali dotychczas. Czyli nie odciął swoich dotychczasowych klientów, po prostu nie zdobędzie na tym rynku nowych. Dotychczasowi wciąż mogą korzystać np. z Microsoft Azure, czyli z rozwiązania chmurowego dla biznesu.

W niedzielę bezpośrednio do Microsoftu (oraz do Oracle i SAP) zaapelował o to na Twitterze prezydent Zełeński.

Podobny dualizm ma Google ze swoimi usługami Google Cloud: sprzedaż dla nowych klientów jest zablokowana, ale dotychczasowi mogą nadal korzystać. Z kolei ostatni z wielkiej trójki dostawców chmury, Amazon Web Services stwierdził, że nie prowadzi interesów z rządem Rosji i nie ma tam swych centrów danych, a wszyscy rosyjscy klienci firmy mają siedziby poza granicami tego kraju, więc nie będą objęci żadnymi sankcjami. Ponadto Amazon także zablokował sprzedaż nowych usług dla Rosjan i Białorusinów.

Całkowite wycofanie chmury – także u dotychczasowych klientów – to dla biznesu olbrzymi krok wstecz. Firma musi w takim wypadku uruchomić lokalne centra danych i obliczeń, zatrudnić własnych ekspertów i zbudować własne narzędzia do obsługi firmowych zadań (tzw. on-premises software). Wszystko to byłoby niemal niemożliwe, skoro łańcuchy dostaw zostały zamrożone, a wiele kluczowych komponentów takiej firmowej infrastruktury trzeba by sprowadzić z Zachodu. – To prawda, nasza chmura wciąż tam jest i faktycznie to jest prawdziwy oręż, ale póki co ludzie skupiają się na fake newsach – mówi człowiek z jednej z wymienionej wyżej „chmurowych” firm.

Powrót z chmury do rozwiązań on-premises wiązałoby się z ogromnym kosztami. – A przy zamrożonych dostawach byłoby biznesowym samobójstwem – mówi Jarek Wawro, CEO Altimetrik Poland, polskiego oddziału amerykańskiej firmy zajmującej się digitalizacją przedsiębiorstw.

– Spodziewam się więc, że ilość nacisków zakulisowych na Big Techy, których zamrożenie usług wiązałoby się z taką „wsteczną transformacją”, jest tu potężna. Myślę też, że wiele firm, jak chyba my wszyscy, zakłada, że wojna jednak się skończy, a z nią nastąpi ostatecznie stabilizacja w Europie Wschodniej. A potencjalne ponowne wejście na rynki, z których się całkowicie wyszło, może okazać się niemożliwe – tłumaczy Wawro.

Facebook: życzcie śmierci Putinowi

Jeśli powrotu Zachodu do rosyjskiego internetu nie będzie, oznacza to, że Big Techy muszą dziś postawić jasne i stanowcze deklaracje: po której stronie stają oraz czy i jak bardzo ugną się pod naciskami Kremla lub w przyszłości innych dyktatorów.

Meta – na to wygląda – napina muskuły. Po tym, jak Facebook dostał bana od Kremla, firma Zuckerberga odpowiedziała złagodzeniem polityki ws. mowy nienawiści zarówno na Facebooku, jak i na Instagramie. Od teraz Polacy, Ukraińcy, Rosjanie i internauci z kilku innych europejskich krajów mogą bezkarnie… życzyć śmierci Władimirowi Putinowi i Aleksandrowi Łukaszence. Natomiast w stosunku do rosyjskich żołnierzy podobne wpisy przejdą bez kary w postaci bana już tylko w kontekście inwazji Rosji na Ukrainę. W sumie poluzowanie zasad dotyczy 12 krajów. Chodzi o – jak tłumaczy biuro prasowe FB – „ochronę prawa do wyrażania opinii przez osoby, które stoją w obliczu inwazji”. Zmiana zasad jest tymczasowa.

Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Kilkanaście godzin po ogłoszeniu decyzji przez Metę odezwał się Kreml. Jak podaje agencja Interfax, Prokuratura Generalna Rosji przygotowała już wniosek do sądu o uznanie Mety za organizację ekstremistyczną i całkowite zakazanie jej działania na terenie Rosji. Z kolei w rozmowie z agencją TASS deputowany do Dumy i przewodniczący komisji ds. polityki informacyjnej Alexander Khinshtein powiedział, że produkty Mety należy zdelegalizować. – Uważam, że Instagram powinien być tak samo zablokowany jak Facebook – mówi Khinshtein. Z kolei Roskomnadzor, tamtejszy regulator mediów i internetu, wystosował stanowisko, w którym żąda od Mety potwierdzenia lub zaprzeczenia tym medialnym informacjom.

Morawiecki u Google'a

Miota się także Google. Od początku wojny Google naciskany był na wyłączenie rosyjskich tub propagandowych, ale w firmie toczyły się rozmowy o skali blokady. Właściwie z dnia na dzień, z godziny na godzinę pod wpływem kolejnych nacisków zaczął rozszerzać bany. Tuż po wybuchu wojny RT i inne rosyjskie kanały na YouTube otrzymały zakaz pobierania pieniędzy z reklam wyświetlanych w serwisie. 1 marca YouTube poinformował, że zablokował w całej Europie kanały powiązane z prokremlowskimi mediami rosyjskimi RT (Russia Today) i Sputnik. 11 marca zaś Farshad Shadloo, czyli rzecznik YouTube’a ogłosił, że ban jest rozszerzany jednak na cały świat.

Usunięto z platformy ponad 15 tys. materiałów i ponad tysiąc kanałów z różnych przyczyn, m.in. mowy nienawiści, dezinformacji i drastycznych treści graficznych. Przypomniano, że platforma niedawno zawiesiła emisję reklam w Rosji. – Teraz rozszerzamy to na blokadę wszystkich sposobów zarabiania na naszej platformie w Rosji – zapowiedziano.

Widać, że światowa presja działa. Szczególnie że włączyli się do niej kolejni politycy. Thierry Breton, komisarz ds. rynku wewnętrznego Komisji Europejskiej, przeprowadził videocalle z Sundarem Pichaiem, dyrektorem generalnym Google i Susan Wojcicki, szefową YouTube, wzywając ich do podjęcia dalszych kroków przeciwko rosyjskiej dezinformacji. W Polsce podobną rozmowę z Pichaiem odbył Morawiecki.

Google zależy na wizerunku i, jak widać, również na dobrych kontaktach z rządami państw, w których działa. Widać to choćby po spotkaniu zorganizowanym przez polski oddział Google z premierem Morawieckim, wiceministrem rozwoju i technologii Piotrem Nowakiem i nowo mianowanym ambasadorem USA w Polsce Markiem Brzezińskim. Ten specjalny briefing połączony nawet z panelem dyskusyjnym zorganizowano ponad tydzień od ataku Rosji i jego tematem było ogłoszenie sporej inwestycji tego giganta technologii w Polsce. Ale nie w walkę z dezinformacją, tylko w zakup biurowca w Warszawie.

Ambasador USA Mark Brzeziński i premier Mateusz Morawiecki w siedzibie Google w Warszawie. Fot. Spider's Web

Z drugiej strony Google przystał na wniosek Komisji Europejskiej o usunięcie z wyników wyszukiwania artykułów RT i Sputnika kontrolowanych przez Kreml. Choć firma z Mountan View nie powstrzymała się i daje KE prztyczka, podkreślając, że Komisja ma kłopot z ustaleniem, na jakiej podstawie żąda nałożenia tej blokady. „Warto zauważyć, że środki te prawdopodobnie ustanowią precedens tego, jak treści online mogą być kontrolowane na całym świecie w celu eskalacji lub deeskalacji napięć międzynarodowych offline, prawdopodobnie przekształcając delikatny akt równoważenia moderacji treści w nadzorowaną próbę tworzenia kontrolowanych narracji” – czytamy.

Innymi słowy, Google mówi, że dzisiejsze ingerencje polityków w to, co widzą internauci, może zupełnie zmienić rolę Big Techów. Sprowadzić je do roli podmiotów kształtujących taki obraz świata, jaki jest odpowiedni dla świata wartości zachodnich. Słowo precedens ma tu znaczenie pewnej cezury: od początku wojny rosyjskiej może zacząć się nowy sposób kształtowania internetu poprzez naciski państw na korporacje technologiczne. Google raczej w tym komunikacie ostrzega, niż się cieszy.

Powód takiego stania w rozkroku jest prosty: ryzyko odwetu ze strony Kremla. - Trzeba wyważyć zyski i straty. Zablokowanie ich od razu na całym świecie, skutkowałoby zablokowaniem YouTube w Rosji. A tymczasem to dla Rosjan jedno z głównych źródeł prawdziwych informacji – mówi osoba dobrze znająca kulisy działań dużych platform internetowych.

Paszcza także dostrzega tę trudność: – Powiedzmy sobie uczciwie: to są naprawdę trudne decyzje, balansowanie na cienkiej linii. I tu już nawet nie chodzi o utratę tamtejszego rynku, co bardziej o próbę zostawienia Rosjanom jakiegoś okienka dostępu do rzetelniejszej informacji. Widzimy, że Rosja to okienko próbuje domknąć

Symetrysta propagandy

Takim okienkiem – co może brzmieć dość zaskakująco – jest też TikTok, który wciąż w Rosji jest dostępny, ale tylko częściowo. Chińska aplikacja oknem na świat? W tym przypadku tak. Amerykański rząd rozumie potęgę tej aplikacji i w czwartek zorganizował videocall z 30 najpopularniejszymi amerykańskimi tiktokerami. Rzeczniczka prasowa Białego Domu Jen Psaki wyjaśniał im, jakie są strategiczne cele Stanów Zjednoczonych w regionie państw bałtyckich, jak można pomagać Ukrainie i Ukraińcom oraz co mogłoby się stać, gdyby Rosja użyła broni jądrowej. Była też seria pytań od influencerów.

W ich doborze Białemu Domowi pomogła organizacja pozarządowa Gen Z For Change. – Ludzie z mojego pokolenia wszystkie informacje czerpią z TikToka. To podstawowe miejsce, w których ich szukamy – mówi w rozmowie z Washington Post Kahlil Greene, 21-latek, którego obserwuje pół miliona ludzi. Jak dodaje, nie był zaskoczony zaproszeniem od amerykańskiego rządu. Po spotkaniu opowiadał swoim obserwatorom na TikToku o wrażeniach i przekazał istotne informacje od amerykańskiego rządu. „Co bardzo ważne, zwrócili uwagę, że skala inwazji Rosji na Ukrainę jest największa od czasu drugiej wojny światowej” – opowiada w filmie.

@kahlilgreene

The White House invited content creators to learn more about the crisis in Ukraine. #hiddenhistory #ukraine #blackcommunitytiktok

♬ original sound - Gen Z Historian

Sam TikTok ponad tydzień temu zablokował w Rosji możliwość dodawania nowych postów i relacji na żywo po tym, jak Rosja wprowadziła prawo, które za sianie "fejk niusów" (w domyśle prawdy o wojnie rosyjskiej) karze maksymalnie 15 latami więzienia.

Oficjalnie ta chińska aplikacja nie odstaje w „sankcjach” swoim amerykańskim odpowiednikom. Tyle że praktycznie stała się największym socialmediowym symetrystą tej wojny – zresztą nazywanej już WarTok, bo jest tak mocno za pomocą TikToka relacjonowana.

Z jednej strony zablokowała RT i Sputnika. Z drugiej wciąż pozwala rosyjskim mediom publicznym u siebie działać. Rosjanie mają do TikToka otwarty dostęp, tyle że serwis odciął możliwość nagrywania nowych filmów – nawet dla Rosjan. Ale za to państwowa propaganda płynie szerokim strumieniem, choćby poprzez będącą tubą Kremla agencję RIA Novosti.

TikTok właśnie zdecydował się na kolejny krok. RIA Novosti i jej podobne dalej będą działały, ale będą oznaczone jako media (prawdopodobnie) powiązane z rządem kraju autorytarnego lub z organizacjami przez niego sterowanymi. Jak udało nam się dowiedzieć, nie jest to tymczasowa funkcja, zostanie ona w TikToku na stałe i będzie wprowadzona globalnie. Nie chodzi tylko o media rosyjskie, na całym świecie będą tak oznaczane media, które mogą być sterowane przez rządy. To jednak wciąż nie oznacza blokady rządowych mediów.

Twierdza Twitter

Ale jeżeli TikTok jest symetrystą, to amerykański Twitter stał się „Szwajcarią mediów społecznościowych”. Mimo kolejnych apeli, połajanek, analiz wskazujących na problem, nacisków i wypomnień, że Donalda Trumpa przecież zablokował, wciąż pozostaje nieugięty i robi wszystko, by nie zrobić za wiele.

To najbardziej zamknięta w sobie platforma, jeśli chodzi o komunikację z użytkownikami czy dziennikarzami. Niemal każda szanująca się wielka firma technologiczna ma swoje przedstawicielstwa, oddziały i biura prasowe na całym świecie, także w Polsce. Twitter nie tylko nie ma nad Wisłą żadnego biura, on go nie ma na całym Starym Kontynencie.

I kiedy Meta czy Google mniej lub bardziej zdecydowanie, ale jednak podejmują krok za krokiem jakieś działania, tak firma z San Francisco wciąż nie wdrożyła żadnych konkretnych ograniczeń dla rozprzestrzeniania się rosyjskiej dezinformacji. Choć uderzali do niej już najważniejsi politycy.

SW+ dotarł do dokumentu z 1 marca podpisanego przez Sinead McSweeney, wiceprezeskę ds. globalnych działań publicznych i filantropii, który jest odpowiedzią na wspomniany oficjalny list premierów krajów bałtyckich i Polski. Pisze ona tak: „Warto zauważyć, że gdy rosyjskie media państwowe rozpowszechniają wprowadzające w błąd narracje, nasze zespoły wykryły stosunkowo niewiele sygnałów nieautentycznych skoordynowanych zachowań związanych z kryzysem”.

„Niewiele sygnałów” to, jak dalej podaje McSweeney, od czasu inwazji m.in. 45 tysięcy tweetów dziennie od osób fizycznych podających dalej treści z blisko 100 kont uznanych przez Twitter za „rosyjskie media państwowe”. Czyli de facto dalsze rozprzestrzenianie szkodliwej rosyjskiej dezinformacji.

„Odnotowaliśmy znaczny wzrost syntetycznych i zmanipulowanych informacji (nagrania z gier wideo, filmy/obrazy innych globalnych konfliktów lub manewrów wojskowych) w ostatnich dniach. Zazwyczaj ma to na celu: wprowadzać w błąd opinię publiczną i doprowadzać do nieumyślnego dalszego rozpowszechniania treści bez jej weryfikacji” – przyznaje wiceprezeska Twittera.

Jaka jest konkretna reakcja Twittera i na te problemy, i ogólnie na problem dezinformacji? Obniżenie widoczności tweetów pochodzących od rosyjskich mediów tak, by nie pojawiały się w topce i wyszukiwarce. Platforma przypomina też, że od 2017 roku zablokowała możliwość opłacania reklam przez RT i Sputnik po tym, jak uznano ich niebezpieczną rolę w amerykańskich wyborach w 2016 roku.

fot. Rokas Tenys / Shutterstock.com

Najnowsze decyzje Twittera zaś to „szereg proaktywnych środków ochrony użytkowników”. Pojawiły się przypomnienia dla użytkowników o zasadach zachowania bezpieczeństwa po angielsku, rosyjsku i ukraińsku. Admini „przeglądają aktywnie” tweety, by wykrywać manipulacje. Twitter „zapewnia jak najwięcej kontekstu wokół treści związanych z kryzysem”, monitoruje konta użytkowników aktywnych w temacie w tym dziennikarzy, aktywistów, urzędników i agencji rządowych na wypadek, gdyby pojawiły się próby przejęcia kont lub manipulacji.

Jakby przetłumaczyć te wszystkie kroki na język polski – który podobnie jak i języki innych sygnatariuszy apelu nie został uwzględniony w działaniach Twittera – to wychodzi na to, że firma z San Francisco monitoruje, obniża zasięgi ewentualnie kontrowersyjnym tweetom (szczególnie gdy podają treści z rosyjskich mediów) i... nie widzi problemu.

Nie widzi, bo: wciąż nie blokuje Siergieja Ławrowa opowiadającego, jak to Rosja na nikogo nie napadła. Nie widzi, bo nie rozszerza bazy języków, które powinny mieć lepszą kontrolę adminów. Nie widzi, bo nie wprowadziła w polskiej opcji w ramach wspomnianego Twitter Safety, czyli Centrum Pomocy, możliwości zgłoszenia treści lub konta jako podejrzanego o sianie dezinformacji. W efekcie ludzie kluczą i próbują je oflagowywać jako głoszące mowę nienawiści lub wzywające do przemocy. A to po prostu nie działa.

Korporacje i ich media

Jan Zając z Sotrender podkreśla, że wyraźnie widać, jak wybuch wojny rozdzielił Big Techy jako korporacje od mediów społecznościowych, którymi zarządzają. Gdy pierwszym stawiane są coraz większe wymagania, to do drugich mimo ich krytyki masowo zwrócili się ludzie.

– Podobnie jak na początku wybuchu pandemii, szczególnie do Facebooka wróciło wielu użytkowników. Stał się on tym medium społecznościowym, które pozwoliło nie tylko realizować potrzeby komunikacyjne, ale przede wszystkim zacząć się organizować i współdziałać w kolektywnym zrywie. I to w wielu osobach, które jak ja były już bardzo w stosunku do niego zniechęcone, wywołało poczucie, że to jednak może być bardzo przydatne narzędzie. Mam wręcz wrażenie, że Facebook w pewnym sensie wrócił do korzeni, do pokazywania życia tu i teraz w znacznie mniej sprofesjonalizowany i taki inscenizowany sposób – mówi ekspert.

Rosjanie w moskiewskim metrze, 2021 r. fot. Oleg Elkov/Shutterstock

Bo nie potrzeba dziś świetnie zmontowanych filmików czy pięknych zdjęć. Ważny okazał się być ponownie komunikat i jego praktyczność, a nie atrakcyjność. Plusem jest też wyświetlanie przez algorytmy wiadomości także pod kątem położenia geograficznego. Dzięki temu więcej osób w okolicy je widzi. – Można się faktycznie szybko dowiedzieć, że w lokalnym klubie osiedlowym potrzebne są na cito pieluchy i czy tłumacz języka ukraińskiego bez uruchamiania nowych szczególnie rozbudowanych usług – podaje przykład Zając.

Tyle że większy ruch nie przykrywa problemów platform. Nawet tych z zarabianiem. Sotrender zauważył wraz z wybuchem wojny zjawisko odpływu reklam i wydatków na Facebooku. – Reklamodawcy wystraszyli się nadciągającego kryzysu, uznali, że innych tematów niż Ukraina nie wypada obecnie poruszać. Sporo firm zaangażowało się charytatywnie, zaczęły to komunikować, a to działa o wiele skuteczniej na ich wizerunek niż płatne reklamy – opowiada szef Sotrender. Owszem, pewne odbicie na rynku reklamowym już nastąpiło, ale wciąż nie do poziomu sprzed wybuchu wojny. – Długofalowo przychody Big Techów mocno skorelowane z reklamami będą zagrożone. Wszystkie niemalże państwa Zachodu prognozują kryzys gospodarczy, wyższą inflację, a to zawsze wiąże się z mniejszymi wpływami reklamowymi – podkreśla Zając.

Tym bardziej więc dla Big Techów kwestie po prostu dobrych relacji z państwami będą coraz ważniejsze. A rządy (na razie głównie Stanów i Chin) zaczynają sobie z tego zdawać sprawę.

– Facebook, Google, Tesla, Amazon i jeszcze parę innych oprócz tego, że są wielkimi korporacjami czerpiącymi z publicznych pieniędzy w Stanach, to są też trochę jak współczesne fabryki zbrojeniowe. To strategiczne zasoby, które państwa będą chciały we własnych interesach coraz mocniej wykorzystywać – mówi Zając.

Według niego w efekcie tej "militaryzacji" można się spodziewać znacznie silniejszych regulacji Big Techów, tyle że na razie raczej tylko amerykańskich. Nad Telegramem czy TikTokiem świat Zachodu ma bowiem nikłą kontrolę.

– Kluczowe jest to, że decyzje platform stają się globalne. Widać, że Big Techy zaczynają rozumieć, że nie chodzi o to, by konto RT czy Sputnika ukryć w Europie, bo wtedy przestaną się ich czepiać. Pojawia się zrozumienie, że ponoszą globalną odpowiedzialność za to, że teraz ta wojna propagandowa o umysły i dusze trwa także w Indiach, krajach Bliskiego i Dalekiego Wschodu – dodaje Paszcza.

Jarek Wawro z Altimetrik Poland podsumowuje: – Wielkie firmy szczycą się misją opartą o czynienie świata lepszym. Teraz jest moment, w którym świat mówi: sprawdzam. Ten, kto stanie na wysokości zadania, wygra dużo więcej niż tylko ekonomiczny sukces.

Jednak zasłanianie się rękawicami przed kolejnymi ciosami to już za mało, by wygrać chociażby kolejną rundę.

Zdjęcie główne: AtlasbyAtlas Studio/Shutterstock

Data: 14.03.2022