Nowy rok szkolny, stare cyfrowe problemy. Uczniowie zaczynają płacić „podatek od cyfrowej biedy”

Dzieci powszechnie już mają smartfony i tablety. Problemem nie jest też dostęp do internetu. Jednak teleszkoła pokazała nowe oblicze wykluczenia cyfrowego. To brak cyfrowych kompetencji u części nauczycieli, rodziców i samych uczniów. - Po pandemii ze szkół wyjdą wygrani i przegrani nauki zdalnej. Zniknie środek – ostrzega dr Maciej Dębski z Fundacji Dbam o Mój Z@sięg.

Nowy rok szkolny, stare cyfrowe problemy. Uczniowie płacą„podatek od cyfrowej biedy

8-latka przyjechała z rodzicami na wakacje. Ostatni rok szkolny spędziła w tele-szkole, podobnie większość zerówki. Więc praktycznie w ogóle nie wie czym jest tradycyjna nauka. - Dziewczynka właśnie zdała od drugiej klasy. Ale okazuje się, że ona nie potrafi czytać. Nie potrafi zdania odcyfrować z książki dla czterolatków. Byłam w szoku. To jest najsmutniejsze chyba co widziałam w związku ze zdalną szkołą - dziennikarka edukacyjna z „Dziennika Gazety Prawnej" Anna Wittenberg opowiada zasmucona. Ta dziewczynka, która razem z rodziną sąsiadowała z nią podczas wakacji jest najdobitniejszym dowodem na ukryte cyfrowe wykluczenie, które może nam zostać po pandemii. - Mówiła, że miała jedną lekcję dzienie na zdalnej szkole. Rodzice też z nią nie pracowali. Okazuje się, że choćby to dziecko choćby i miało laptopa i internet to jest ofiarą cyfrowego wykluczenia. Jego nauczyciele i rodzice w zdalnej nauce okazali się być nieskuteczni - podkreśla dziennikarka.

Zaczyna się nowy rok szkolny i na nowo wraca dyskusja: a co, jeżeli przyjdzie znowu wdrożyć teleszkołę? – Im głośniej słyszymy z ust decydentów, że polska szkoła jest gotowa na powrót do nauki stacjonarnej, tym mniej jesteśmy gotowi do ewentualnego wymuszonego przejścia na lekcje zdalne – mówi Marcin Zaród, nauczyciel języka angielskiego z Tarnowa.

– U nauczycieli i dyrekcji jest parcie na naukę stacjonarną. Chcą zapomnieć już o świecie technologii, do którego musieliśmy wejść w pandemii. Zamiast na co dzień korzystać z tej technologicznej wiedzy i rozwiązań, które nabyliśmy w czasie nauki zdalnej, zostawiamy ją za drzwiami i liczymy, że nie będzie nam już potrzebna, ale to myślenie życzeniowe – potwierdza Oktawia Gorzeńska, ekspertka ds. cyfryzacji w edukacji z Akademii Przywództwa Edukacyjnego. 

Życzeniowe myślenie jest tak powszechne, bo mimo że minęło półtora roku mniej lub bardziej zdalnej szkoły, tak naprawdę ogromna część polskiej edukacji pozostała analogowa. I ta analogowość wiąże się nie tylko z kwestią braku sprzętu. To przede wszystkim brak kompetencji do edukacji godnej cyfrowych czasów. Dzieci, które się na nią załapią, będą wygranymi. Tym jednak, które pozostaną w systemie chowającym głowę w piasek i udającym, że nie trzeba zmian, zostanie odebrana szansa na faktycznie nowoczesną edukację.  

Tekstem o tym jak, kiedy i jaką edukację medialną powinniśmy wprowadzić do naszych szkół, zaczęliśmy dwa miesiace temu w Spider’sWeb+ cykl artykułów pod hasłem „Homotechnicus. Pokolenie Alfa”.

Jednym z największych wyzwań, jakie przed nim stoi, to kwestia równego dostępu do edukacji. Niestety przyspieszona cyfryzacja zamiast nieść demokratyzację, pokazuje problem nowych nierówności.

Do końca tego roku będziemy zastanawiać się nad wyzwaniami, przed jakimi stoimy, by zapewnić bezpieczny i pozwalający na zachowanie dobrostanu start w życie.

Podatek od cyfrowej biedy

Dr Tomasz Gajderowicz, ekonomista z Uniwersytetu Warszawskiego, mówi wprost: w zdalnej szkole dzieci z mniej uprzywilejowanych domów płacą „podatek od biedy”. – Te dzieci, które z jednej strony mają kapitał w zasobach, czyli komputer, ciche miejsce do pracy, dobre łącze internetowe, pomoc korepetytora, a z drugiej kapitał społeczno-rodzinny, czyli wsparcie rodziców, były w dużo lepszej sytuacji. Te zaś, które i tak miały trudniejszą sytuację na starcie, bo i bez pandemii było im ciężko, obrywają jednocześnie z kilku stron. Te negatywne skutki kumulują się w defaworyzowanych środowiskach, więc ich strata edukacyjna będzie nieporównywalnie większa niż u dzieci z rodzin bardziej uprzywilejowanych, z większym kapitałem społecznym, umiejętnościami cyfrowymi i zasobami majątkowymi – tłumaczy Gajderowicz.

I dodaje, że ta druga grupa z nauki zdalnej wyjdzie jako wygrana, co w przyszłości odegra rolę w kształtowaniu ich pozycji na rynku pracy. – Jedni mogą zostać cyfrową elitą, z pożądanym przez rynek zestawem umiejętności, a drudzy cyfrowym prekariatem wykonującym proste zadania, bo posiadają tylko podstawowe umiejętności cyfrowe – dodaje.

Pedagogowie i specjaliści od edukacji widzą to niebezpieczne zjawisko. O tym, że nierówności nie ograniczają się tylko do braków sprzętowych i niedostatków lokalowych, pisał choćby dr Paweł Marczewski z Forum Idei Fundacji Batorego w komentarzu „Epidemia nierówności w edukacji”. Wniosek, jaki płynie z jego pracy, jest więcej niż smutny: dzieci z mniej uprzywilejowanych rodzin, niemające wsparcia w domu i często dodatkowych nakładów (czy na szkołę niepubliczną, czy na korepetycje) będą w coraz gorszej sytuacji właśnie w efekcie cyfryzacji edukacji. 

– Oś podziału na dzieci lepiej i gorzej wykształcone – także cyfrowo – będzie przebiegała oczywiście między uczniami, których szkoły prowadziły szkolenia z cyfrowych narzędzi dla nauczycieli lub zaniedbały ten temat. Ale także między szkołami, które różnią podejściem do edukacji; ilością uczniów w klasie, wyposażeniem, stosowanymi metodami nauczania. I niestety w efekcie między terenami wiejskimi i małymi miasteczkami, gdzie, co pokazała pandemia, wykluczenie cyfrowe jest większe, a dużymi miastami, gdzie jednak i usługi, i kompetencje cyfrowe są łatwiej dostępne – mówi dr Maciej Dębski, socjolog z Uniwersytetu Gdańskiego i Fundacji Dbam o Mój Z@sięg.  

Milion laptopów za mało

Gdy zaczęła się pandemia, w szkołach na pierwszej linii walki stanął oczywiście problem sprzętu i sieci. Nic dziwnego – z badań Centrum Cyfrowego wynikało, że nawet 70 tys. uczniów nie miało żadnej możliwości uczestniczenia w zajęciach, bo nie miało w domu komputera ani tabletu. Milion uczniów taki niezbędny sprzęt owszem posiadało, ale musiało go współdzielić z rodzeństwem, z rodzicami. Wszyscy oczywiście w pracy i w szkole byli niemal w tym samym czasie.

I owszem, rząd przeznaczył ok. 81 mln euro dla samorządów na zakup sprzętu dla uczniów i nauczycieli, w tym 100 tys. laptopów. Wsparcie to jednak było jak plasterek na dużym oparzeniu. Przykrywał największe rany, ale nie leczył. Wyjściem awaryjnym mogły być smartfony, jednak jak pokazało Centrum Cyfrowe, połowa uczniów miała problem z limitem danych w dostępie do mobilnego internetu w telefonach na kartę.

Na żywo zostały też zweryfikowane statystyki dotyczące pokrycia siecią szerokopasmową w Polsce. Co się okazało? Dane mówiące o tym, że niemal 90 proc. gospodarstw domowych ma dostęp do sieci, to jedno, a rzeczywistość swoje. Na wsiach, na obrzeżach miast nasz szybki internet nie tylko nie zawsze był szybki, ale jeszcze dodatkowo nie zawsze w ogóle był. Z danych Uniwersytetu SWPS wynika, że taki problem dotyczył co piątej rodziny z dziećmi w wieku szkolnym. 

Gdy podlejemy to smutnym sosem w postaci małych metrażów, na których mieszkają Polacy, to teleszkoła okazuje się być powolnym biegiem z wieloma przeszkodami. Sami rodzice w zdecydowanej większości (75 proc.) przyznawali, że ich dzieci nie mają odpowiednich warunków w domu do nauki, bo brakuje na to po prostu miejsca.

Za tymi fizycznymi, namacalnymi problemami schowała się jednak jeszcze jedna przeszkoda. Ta tylko lekko przykryta gałązkami wielka dziura to przepaść cyfrowego wykluczenia, w którą zaczęli wpadać uczniowie niemogący pokonać miękkiej bariery braku kompetencji i nieprawidłowych postaw zarówno nauczycieli, rodziców, jak i swoich własnych.

– Różnice edukacyjne będą szczególnie widoczne u dzieci z rodzin wielodzietnych, mniej zamożnych, niemających wsparcia od rodziców, z którymi mają gorsze relacje i których nie stać na np. korepetycje, a jednocześnie nie są zaangażowani w naukę swoich dzieci. Te dzieci w przyszłości będą miały niższy poziom kompetencji – prognozuje dr Dębski z Fundacji Dbam o Mój Z@sięg. I dodaje, że na drugim biegunie będą uczniowie mający wspomniane wsparcie i którzy potrafią się samo zdyscyplinować. – One już mocno poszły do góry. Po pandemii ze szkół wyjdą wygrani i przegrani nauki zdalnej. Zniknie środek. Będą dzieciaki albo bardzo dobre, albo takie, które będą musiały mocno nadrabiać zaległości i to one poniosą najmocniejszy koszt zdalnej edukacji. A do rozwarstwienia edukacyjnego należy dodać rozwarstwienie w relacjach – mówi dr Dębski. 

45 minut pasywnego słuchania

To rozwarstwienie na żywo widzieli sami nauczyciele. Niektórzy uczniowie mający sprzęt i warunki do nauki wprawdzie logowali się na lekcje, lecz w rzeczywistości byli na nich nieobecni. Zajęcia traktowali jak radio, które leci gdzieś w tle. Niby się go słucha, ale większość cennych informacji i wiedzy przelatuje obok. Zresztą jakże mogłoby być inaczej, gdy według OECD w Polsce tylko jedna trzecia uczniów była zapisana do szkół posiadających skuteczne platformy wspomagające naukę online, co jest znacznie poniżej średniej dla krajów OECD (54 proc.). 

Na taką postawę zwraca uwagę Marcin Zaród, nauczyciel języka angielskiego z Tarnowa, prowadzący podcast edukacyjny EduGadki, a jednocześnie Nauczyciel Roku 2013. – Podczas lekcji większość nauczycieli narzekało na brak zaangażowania uczniów. Po części wynikało to z prowadzenia lekcji w formie wykładów, bez elementów interakcji, a po części z braku motywacji uczniów do tego, że zdobywanie wiedzy i umiejętności jest im po prostu potrzebne. To efekt tego, że przez lata przyzwyczajono ich do pasywnego odbioru informacji, a nauczyciel często wykonywał niemal wszystkie rzeczy za nich. Uczeń w stacjonarnej szkole jest wychowywany tak, że ma być obecny, ma przez 45 min słuchać nauczyciela i wykonywać jego polecenia. Niekiedy nawet notatki czy listę słówek do nauki dostanie od nauczyciela, więc sam nie musi podejmować wysiłku żeby usłyszane informacje przekształcić w mądre podsumowanie, które zapisze w zeszycie. W pandemii, podczas nauki zdalnej okazało się, że ten transmisyjny model edukacji nie sprawdza się – mówi Zaród.

Podobną postawę prezentowała część rodziców, która nie chciała np. inwestować w sprzęt do nauki, bo była przekonana, że teleszkoła potrwa krótko np. najbliższe dwa tygodnie. Zakładali, że na tak krótko nie opłaca się wydawać pieniędzy. Choć ostatecznie zdalną szkołę wydłużano i wydłużano, aż łącznie zajęła prawie cały rok szkolny. – Niestety atmosfera tymczasowości wprowadzona przez rządzących nie motywowała działania – dodaje nauczyciel.

Ta tymczasowość nie sprzyjała też nauczycielom. Wielu z nich niechętnie przestawiało się na naukę zdalną. Zniechęcał ich brak umiejętności obsługi narzędzi cyfrowych i brak wsparcia choćby w postaci szkoleń. Ich obawy nie były bezpodstawne. Jak wynika z badań Centrum Cyfrowego, przed wybuchem pandemii aż 85 proc. z nich nie miało żadnych wcześniejszych doświadczeń z nauczaniem zdalnym. Centrum Cyfrowe szacowało też, że brak podstawowych kompetencji do nauczania zdalnego i wykorzystywania narzędzi cyfrowych mógł dotyczyć nawet co trzeciego nauczyciela.

I tak po cichu, budząc znacznie mniejsze poruszenie niż widoczne gołym okiem braki sprzętowe, zaczął narastać problem tych nowych nierówności edukacyjnych. 

fot. Gorodenkoff / Shutterstock.com

Szkoły, w których nauczyciele i uczniowie mieli doświadczenie z nauką zdalną i z wykorzystaniem potrzebnych do niej narzędzi cyfrowych, były lepiej przygotowane do nagłej zmiany. Zupełnie inaczej wyglądało to w placówkach, gdzie wszyscy wszystkiego musieli dopiero się nauczyć. Takie tendencje zbadał już amerykański think tank Brookings Institution, który w swoim raporcie szacuje, że po wielu tygodniach zdalnej edukacji dzieci wrócą do szkół… gorzej czytając i licząc. Uczniowie, którzy nie mogli liczyć na bezpośrednią pomoc słuchającego nauczyciela w zasięgu wzroku, zdobywały ok. 70 proc. mniej nowych kompetencji w zakresie czytania i rozumienia tekstu pisanego i około połowę mniej umiejętności matematycznych.

Nauczyciele: strach przed zdemaskowaniem

– To był niezwykle trudny okres dla nauczycieli. Wielu obawiało się, że zostaną zdemaskowani i przyłapani przez uczniów na tym, że czegoś nie wiedzą czy nie potrafią obsłużyć danego programu albo platformy. Nie mając wsparcia technicznego, nie wiedzieli też, jak się zabezpieczyć przed tzw. rajdami uczniowskimi, hejtem i ośmieszeniem. Stąd duży lęk i opór, który niejednokrotnie prowadził do tego, że nieradzący sobie nauczyciele braki zwolnienia lekarskie czy nawet roczne urlopy – mówi Oktawia Gorzeńska z Akademii Przywództwa Edukacyjnego.

Odpływ nauczycieli zaczął się wcześniej. Już likwidacja gimnazjów sprawiła, że sporo specjalistów straciło pracę lub odeszło z zawodu. W październiku 2017 roku, po wejściu w życie ostatniej reformy oświaty, Związek Nauczycielstwa Polskiego informował o zwolnieniu 6,5 tys. nauczycieli i dalszych 18,5 tys., którym zredukowano etaty, zaproponowano pracę w kilku szkołach lub którzy przeszli w stan spoczynku. Gdy dołożymy do tego zmęczenie i zniechęcenie edukacją w czasie lockdownów, w szkołach zapanował poważny deficyt specjalistów. Dziś więc trwa paniczne poszukiwanie nauczycieli. W samych dużych miastach, jak podliczyła GW, brakuje 13 tys. pedagogów.

Gorzyńska z pewną dozą optymizmu wskazuje, że mimo trudnych początków nauczyciele wyciągnęli lekcję z pandemii i poczynili ogromne postępy w obsłudze technicznej nauki zdalnej. – Oczywiście zdarzały się sytuacje, że nauczyciel wysyłał lekcję przez e-mail i tyle. Takie historie o nieradzących sobie nauczycielach przebijają się najmocniej. Jednak zdecydowana większość stanęła na wysokości zadania i nauczyła się korzystać z nowych narzędzi. Zaczęła szukać nowych sposobów, aby przeprowadzać lekcje w nowej formie. Oczywiście wciąż nie jest dobrze, ale jest lepiej niż na początku pandemii – dodaje ekspertka. 

Wtóruje jej Aleksandra Czetwertyńska, kierowniczka zespołu Otwartej Edukacji w Centrum Cyfrowym. Podkreśla, że nauczyciele obawiali się nauki zdalnej, bo nie byli do niej przygotowani. – Z czasem mimo obaw byli bardzo chętni, aby swoje kompetencje cyfrowe zwiększać. Przez okres pandemii przeszli głębokie zmiany. Przestali bać się komputerów, nowych technologii i cyfrowych narzędzi. Nauczyli się, że mogą dzięki nim znaleźć nowe treści i tworzyć materiały, które można wykorzystać w nauczaniu, komunikacji czy ocenianiu – mówi Czetwertyńska. I przypomina badanie Centrum Cyfrowego: 87 proc. nauczycieli twierdzi, że nawet po skończeniu pandemii będzie korzystać z narzędzi do nauki zdalnej. – Kiedy nauczyciele czuli wsparcie od dyrekcji, ale też od swoich kolegów i koleżanek, edukacja zdalna szła znacznie lepiej i płynniej, na czym korzystali też uczniowie – dodaje.

Nieco bardziej sceptyczny jest dr Dębski, który uważa, że po powrocie do szkół wielu nauczycieli wróci do tradycyjnych metod edukacji. – Nie sądzę, aby pandemia aż tak mocno zmieniła środowisko nauczycieli, że wszyscy będą biegli w technologiach informacyjno-komunikacyjnych. Będzie raczej powrót do tradycyjnych podręczników, a komputery będą używane jako wspomaganie. Wielu nauczycieli nie chce innowacji w edukacji. Liderów oddolnych zmian przybywa, ale to cały czas kropla w morzu potrzeb – uważa ekspert. Wskazuje, że kluczowe są tu nie stosowane technologie czy narzędzia, ale sama umiejętność prowadzenia ciekawej lekcji, a to w nauce zdalnej kulało. – Sami uczniowie oceniali, że zajęcia zdalne były na niskim poziomie. Potrzeba nam nie tylko narzędzi technicznych, ale i pasjonatów, którzy będą potrafili wykorzystać nowe metody nauczania i zainteresować uczniów przekazywaną treścią – dodaje. 

Gorzeńska zwraca też uwagę, że nauczanie zdalne wymaga odmiennej metodyki pracy z uczniami. A część nauczycieli była słabo przygotowana do dostosowania się do nowej sytuacji nauki zdalnej. – Wielu próbowało przenieść model podawczy ze szkoły stacjonarnej do nauki zdalnej, co nie sprawdziło się najlepiej. Byli też tacy, którzy w pandemii próbowali zrobić coś nowego, ale dzieci nie mogły się w tym odnaleźć. Nie jest to jednak wina uczniów, tylko tego, w jaki sposób pracowano z nimi wcześniej; czy już przed pandemią nauczono ich jak korzystać z cyfrowych narzędzi i aplikacji – dodaje.

Zespół specjalistów pracujący w ramach Open Eyes Economy Summit – wśród których była m.in. Oktawia Gorzeńska – opracował raport „Edukacja: Między pandemią COVID-19 a edukacją przyszłości”. Z raportu wynika, że polska szkoła powinna zmienić model edukacji ze skoncentrowanego na przekazywaniu wiedzy (co pobudza myślenie naśladowcze i mechaniczne) na relacyjny, bo ten drugi bazuje na wyobraźni i rozwija myślenie refleksyjne oraz twórcze.

„Takie myślenie umożliwia z kolei podejmowanie działań wyprzedzających i aktywne kształtowanie rzeczywistości. Jego upowszechnienie wyposaża społeczności i społeczeństwo w zdolność systemowej adaptacji i transformacji, co staje się ważną kompetencją przy nieprzewidywalności i zmienności otoczenia” – czytamy w raporcie.

W zmianie modelu warto wykorzystywać nowe technologie. – Trzeba je tylko oswoić i wykorzystać w procesie edukacyjnym tak, aby służyło to angażowaniu młodych ludzi, żeby ten młody człowiek nie odtwarzał, lecz pomyślał, szukał rozwiązania problemów, prowadził projekt. Edukacja jest czymś więcej niż tylko przelaniem wiedzy z jednej głowy do drugiej – mówi Gorzeńska.

Zna TikToka, ale i tak jest zagubiony

Sporym zaskoczeniem było to, że luki kompetencyjne mają i sami uczniowie. Owszem, to pokolenia Z i Alfa wychowane w świecie technologii; owszem, grają w Fortnite, potrafią zmontować filmik na TikTok i wybrać fajne filtry na Instagram, ale na tym często się kończą ich umiejętności. Wysłanie e-mail z załącznikiem, zainstalowanie wymaganego oprogramowania, nie mówiąc już o krytycznej ocenie źródeł – to wszystko były nowości, przysparzające spore trudności.

– To mit, że młodzi ludzie świetnie posługują się nowymi technologiami. To, że potrafią np. scrollować YouTube’a, nie znaczy jeszcze, że potrafią korzystać z zasobów internetu. Doskonale widać to w braku umiejętności weryfikowania jakości informacji, co skutkuje tym, że łatwo potem manipulować wyborami ludzi w świecie cyfrowym. To wykluczenie częściowo pogłębił lockdown, ale istniało już wcześniej, a jest szczególnie niebezpiecznie nie tylko w kontekście rozwarstwienia społecznego, ale i wzrostu PKB. Jak pokazują badania, gospodarka traci na tym miliardy złotych – mówi dr Gajderowicz.

Przytakuje mu Gorzeńska: – W polskiej szkole nie uczy się, jak być twórcą treści, lecz jedynie ich odbiorcą. Efekt: uczniowie potrafią oglądać YouTube’a, gdzie przecież też są wartościowe materiały, ale samodzielne ich odnalezienie i ocena, co faktycznie warto oglądać, bywa niestety za trudna.

– Użycie dysku Google’a było dla wielu uczniów zbyt skomplikowane. Bywało, że nauczyciel udostępniał katalog, do którego mieli coś wrzucić, ale nie potrafili, bo nie uczono ich tego na informatyce. Znają podstawy Worda czy Excela, ale bardziej zaawansowana obsługa narzędzi, programów czy platform była często poza zasięgiem – wspomina Marcin Zaród.

Uczniowie zderzyli się z usługami cyfrowymi, których używają de facto dorośli i jak od dorosłych zaczęto od nich wymagać. – Młodzi dobrze radzą sobie z rzeczami, z których na co dzień korzystają. Świetnie radzili sobie z nagraniem czy montażem wideo, dużo gorzej z wysłaniem e-maila załącznikiem. Dla nich to już coś anachronicznego, bo do przesyłania materiałów używają np. Messengera. I to nauczyciele często musieli się dostosować do uczniów – mówi Czetwertyńska.

Co zresztą wielu nauczycieli – o ile chcieli być otwarci na cyfrową zmianę – podłapało i sami zaczęli zmieniać sposoby komunikacji między sobą i z uczniami. 

– Różnica między uczniami, którzy mieli cyfrowe kompetencje, a tymi, którzy ich nie mieli, była ogromna. Dla tych pierwszych efektywność nauki zdalnej była w miarę zbliżona do stacjonarnej. Negatywnego wpływu na zdobywanie przez nich wiedzy i umiejętności nie dawało się zupełnie wyeliminować ale był on na akceptowalnym poziomie. Zupełnie inaczej wyglądało to w tej drugiej grupie – mówi Zaród i dodaje, że w tym przypadku również widoczne były również braki w postawach, które zresztą od lat są zmorą polskiego systemu edukacji. – Wielu uczniów nie czuje odpowiedzialności za swój rozwój. Robią po prostu to, co każą im dorośli, aby spełnić wymagania i dostać ocenę. Nie widzą w edukacji szansy na rozwój, zdobycie nowej wiedzy. Na szczęście są też uczniowie, którzy mają zupełnie inne postawy – dodaje.  

Gorzeńska zwraca uwagę, że tej pierwszej grupie trzeba pomóc. Próbować uczyć ich być aktywnymi i odpowiedzialnymi za własny rozwój. – Nauczyciele przede wszystkim powinni wymagać od siebie, a kiedy zaczną używać nowych technologii, narzędzi, metod i pokażą je uczniom, to i oni na tym skorzystają – mówi.

Od strony praktycznej jest już niezła oferta programów, aplikacji i usług wspierających aktywne korzystanie z narzędzi cyfryzacyjnych w edukacji. Nauczyciele mogą rozpocząć lekcję od wykorzystania np. stosowanej w szwedzkim sektorze edukacji aplikacji Mentimeter do zadania pytania otwartego, aby uczniowie weszli w interakcje, zabierali głos w dyskusji, jeśli trzeba, to anonimowo. 

– Mogą wykorzystać platformę Canva, aby uczniowie tworzyli edukacyjne materiały graficzne z danego przedmiotu. Mogą dać uczniom tekst i poprosić, aby wyjęli z niego najważniejsze informacje i przedstawili w formie plakatu. Mogą o zadanym temacie nagrać podcast albo film, zrobić e-book – wymienia przykłady Gorzeńska.

Jednak do wykorzystania takich narzędzi nauczycieli trzeba przygotować. Nie wszyscy bowiem mają wiedzę i umiejętności, aby swobodnie z nich korzystać. Niekiedy brakuje im nawet świadomości, że dany program istnieje. – Nie tak dawno na jednym ze szkoleń mówiłam o podcastach. Okazało się, że niektórzy nauczyciele nie wiedzieli, co to takiego – mówi Gorzeńska.

Dlatego rozwiązaniem powinny być powszechne i łatwo dostępne szkolenia. Marcin Zaród zauważa jednak, że zabrakło wsparcia ze strony ministerstwa nauki w rozwijaniu kompetencji cyfrowych. – Jeszcze latem ubiegłego roku resort nie zrobił nic w tej kwestii, aby do problemu podejść systemowo. Teraz sytuacja się powtarza. Nie stworzono np. kursu podnoszącego kompetencje prowadzenia edukacji zdalnej, z którego skorzystać mogliby nauczyciele. Więc musieli uczyć się na własną rękę, szukać pomocy wśród znajomych czy w grupach w mediach społecznościowych – mówi Zaród i dodaje, że takie kursy, poświęcone wspieraniu dzieci i budowaniu w nich tzw. nastawienia na rozwój, powinny być dostępne także dla rodziców, bo ich rola w edukacji zdalnej jest niezwykle ważna. - Szkoła jest miejscem, w którym spotykają się trzy grupy: nauczyciele, uczniowie i rodzice. Działa dobrze, jeśli wszystkie te grupy mają poczucie, że działają wspólnie i „grają do jednej bramki” – dodaje.

Rodzice na ratunek

Twórcy raportu „Edukacja: Między pandemią COVID-19 a edukacją przyszłości” zwrócili uwagę na to, że w pandemii rodzice częściej interesowali się edukacją swoich dzieci. Wcześniej byli zwykle nieobecni. Często uznawali, że tylko i wyłącznie szkoła jest odpowiedzialna za postępy ich pociech. Teraz ta odpowiedzialność została przeniesiona także na ich barki. Tyle że zainteresowali się, bo musieli. Gdy szkoła została przeniesiona do domów, na żywo mogli zobaczyć, jak wygląda proces nauczania. Co więcej, bez pomocy rodziców wiele dzieci w ogóle nie było w stanie uczestniczyć w zajęciach.

– W nauczaniu zdalnym dom rodziny stał się bardzo ważny. Różnice między uczniami, którzy byli dopilnowani i mieli wsparcie rodziców, a przy tym sumiennie pracowali i nie byli przez nich wyręczani, a tymi, gdzie tego wsparcia zabrakło, są ogromne – mówi Oktawia Gorzeńska.

– O wiele trudniej miały dzieci, których rodzice mają niskie kompetencje cyfrowe lub które zostawały z dziadkami, bo rodzice pracowali. W tym przypadku różnice również rosły – dodaje Czetwertyńska. Jak przekonuje, trudno już teraz wyciągać jednoznaczne wnioski, ale wielu nauczycieli skarżyło się, że na odległość trudno im uczyć pisania i czytania. – Dzieci, które nie miały na tym etapie wsparcia kogoś w domu, na pewno będą odstawać od tych, którzy takie wsparcie dostali – dodaje.

– Niestety, niektórzy rodzice mieli duży problem z tym, żeby odpowiednio monitorować to, co robią ich dzieci w czasie lekcji. Czasami wynikało to z braku czasu, a czasami mogło wiązać się ze słabym zainteresowaniem tym, co się dzieje w pokoju dziecka. Jeśli uczeń w czasie lekcji gra np. w Fortnite albo Minecrafta, to ja, jako nauczyciel, niewiele mogę z tym zrobić, bo nie ma mnie przy nim fizycznie i nie mam takiej kontroli. To jest ta część, o którą musi zadbać rodzic – wzdycha Zaród. Podobnie było np. z pracami domowymi. – Jeden rodzic tylko dopilnuje i pomoże dziecku, kiedy trzeba, drugi rozwiąże za niego wszystkie zadania, a trzeci w ogóle nie będzie się interesował. Od tych postaw bardzo dużo zależy – dodaje.

Kompetencje emocjonalne 

Nie ulega bowiem wątpliwości, że nauce – także w formie zdalnej – pomaga dobrostan i dobra kondycja psychiczna dzieci. Jednak kilkanaście ostatnich miesięcy temu nie sprzyjały. Zamknięcie w domach, pozbawienie realnych kontaktów odbiło się na samopoczuciu uczniów, a wzmożenie problemów psychicznych negatywnie odbiło się na samej edukacji (czemu poświęcimy oddzielny artykuł w SW+).

– Uczniom, którzy gorzej radzili sobie z izolacją, trudniej było się uczyć, co też pogłębiało różnice edukacyjne. Tam, gdzie mogli oni liczyć na pomoc psychologa, było to z pewnością łatwiejsze. Jednak w wielu polskich szkołach takiego wsparcia u specjalistów brakuje i brakowało już wcześniej – mówi Czetwertyńska. Podkreśla, że kluczowe jest opracowanie planu ułatwiającego także powrót do szkół we wrześniu. – W pierwszej kolejności trzeba przygotować zajęcia integracyjne, pozwalające odnaleźć się na nowo w stacjonarnej szkole, bo przez naukę zdalną zmienił się ich rytm dobowy, mogą mieć więc kłopoty ze snem czy koncentracją – wylicza.

fot. David Tadevosian / Shutterstock.com

Jednak częściej słyszy się o nadrabianiu zaległości powstałych wskutek pandemii i weryfikacji wiedzy zdobytej w czasie teleszkoły, co wyraźnie odradzają eksperci. 

– Już samo słowo „zaległości” wprowadza pewną nerwowość. Poczucie, że trzeba gdzieś gonić, pędzić, robić dwa razy więcej. Zamiast tego należałoby skupić się na tym, co teraz uczyć, co będzie im potrzebne, aby z edukacją mogli przejść dalej – dodaje Czetwertyńska.

Zgadza się z nią Marcin Zaród: – W niektórych krajach w szkołach zabroniono używania tego słowa, aby nie wytwarzać presji na uczniach i nauczycielach. U nas nie ma zrozumienia, że edukacja to nie fabryka śrubek. Niektórzy twierdzą, że jak przyspieszymy taśmę, to zdążymy ze wszystkim; i z programem, i z zaległościami, ale to nierealne. Lepiej skupić się na fundamentach, którymi w edukacji są odpowiednia motywacja i nastawienie ucznia na rozwój, a nie budować 10-piętrowy dom, ale z fundamentem ze słomy.

Zdjęcie główne: Dzieci w tele-szkole podczas pierwszego lock-downu w Polsce, fot. JanBeZiemi/Shutterstock.com.